Wydanie: PRESS 11-12/2021
Współpraca Papers
Kiedy polityka, biznes i przestępczość przekraczają granice, media muszą zrobić to samo
Gdy 3 października światowe media pochwaliły się wynikami śledztwa Pandora Papers, prowadzonego wspólnie przez dziennikarzy z całego świata – rozmach zrobił wrażenie na wszystkich. Zaangażowało się w ten projekt ponad 600 dziennikarzy ze 150 mediów w 117 krajach. Na uporządkowanie, zbadanie i analizę 12 mln dokumentów reporterzy poświęcili ponad rok.
W ramach projektu – pod batutą międzynarodowego konsorcjum The International Consortium of Investigative Journalists – media wytropiły przypadki unikania płacenia podatków i ukryte majątki polityków, biznesmenów oraz celebrytów na całym świecie. Za sprawą „Gazety Wyborczej”, która należy do konsorcjum, w śledztwie znalazł się też wątek polski. Dziennik opisał przykłady tzw. optymalizacji podatkowej dokonywanej przez spółki Rafała Brzoski, twórcy InPostu, który w ubiegłym roku trafił na siódme miejsce najbogatszych ludzi w kraju według rankingu „Forbesa”.
– Pracowaliśmy nad tym sześć miesięcy. Śledztwo było ściśle tajne, nawet dziennikarze w redakcji „Wyborczej” nie wiedzieli, czym się zajmujemy – mówi Hubert Orzechowski, dziennikarz „Gazety Wyborczej”, który wraz z Michałem Kokotem był zaangażowany w śledztwo Pandora Papers.
Michał Kokot, opowiadając na łamach „Gazety Wyborczej” o śledztwie, tłumaczył, że po drodze napotkali lobbystów. „Podczas pracy nad tematem »optymalizacji podatkowej« Rafała Brzoski i wysłaniu pytań do jego firmy różnymi drogami próbował do nas dotrzeć i przemówić nam do rozsądku jeden z nich (notabene to były dziennikarz śledczy). Poniósł jednak klęskę” – napisał Kokot. Po publikacji twórca InPostu w oficjalnym oświadczeniu wytknął autorom tekstu „elementarny brak wiedzy” na temat podatków oraz to, że mimo udzielenia kompleksowych odpowiedzi na pytania „Wyborcza” w tekście część z nich pominęła. Zażądał usunięcia tekstu, grożąc procesem. „Gazeta Wyborcza” nie ugięła się i tekstu nie usunęła, a autorzy śledztwa zadeklarowali, że chętnie porozmawiają z Brzoską, który w tekście nie zdecydował się wypowiedzieć.
Dziennikarze nad śledztwem pracowali z domu. W codziennej pracy mieli skupiać się na temacie, choć bywało, że wykonywali normalne obowiązki redakcyjne. – Niektóre zachodnie redakcje, które mają duże budżety, mogły poświęcić na śledztwo całe zespoły, w naszym przypadku nie wchodziło to w grę – przyznaje Orzechowski. Teksty, które powstały w ramach śledztwa, redagowane były przez ekipę „Gazety Wyborczej”.
Plan pracy nad śledztwem został ściśle nakreślony przez konsorcjum, które uzgadniało terminy, porządek pracy, dawało wskazówki i pilnowało poufności. Dziennikarze uczestniczący w projekcie musieli podpisać porozumienie o współpracy, w którym zobowiązali się do zachowania w ścisłej tajemnicy tego, nad czym pracują.
– Nie można było złapać za telefon i zadzwonić w dowolnej sprawie, bo komentarze zbierało się dopiero na określonym etapie prac. To czasem wiązało się z frustracją. Nie można też było zdradzić nikomu, czym się zajmujemy. Do tego stopnia, że nawet podczas rozmów z ekspertami nie mogłem powiedzieć, do czego wykorzystamy ich wypowiedzi – tłumaczy Orzechowski.
Nawet najmniejszy przeciek mógłby rozbroić ładowaną przez miesiące bombę i z wielkiego śledztwa wyszedłby kapiszon.
Barbara Erling
Aby przeczytać cały artykuł:
Zapisz się na nasz newsletter i bądź na bieżąco z najświeższymi informacjami ze świata mediów i reklamy. Pressletter