Wydanie: PRESS 11-12/2024
Nie lubię odpuszczać
Z Witoldem Beresiem, redaktorem naczelnym „Kraków i świat”, rozmawia Andrzej Skworz
Byłeś chyba jedynym, który klaskał Adamowi Michnikowi podczas gali Nike, gdy bronił jurorki konkursu Anny Marii Potockiej przed – jak to określił – wykluczeniem.
Zdaje się, że wśród kilkuset osób na sali była jeszcze jedna osoba, która klaskała wraz ze mną. Ja klaskałem z kilku powodów. Pierwszy jest oczywisty. Masza Potocka jest moją koleżanką od lat. Wiem, że niektórzy w tym momencie chętnie zacytują Arystotelesa: „Platon jest moim przyjacielem, ale większym przyjacielem jest prawda”. Ale ja na to odpowiem słowami księdza Józefa Tischnera. „Nie prowdy sukoj, ino kolegów”. Całe życie opierałem się na przyjaźni i na starość nie zamierzam już tego zmieniać.
O drugim powodzie powiem z pewnym lękiem. Masza Potocka została oskarżona i skazana w jednej z wielu podobnych ostatnio spraw. Jestem starszym panem, więc właściwie w każdej firmie, w której byłem, jakiś niezdrowy układ widziałem. Choć przez całe życie pracowałem tylko trzy razy na etacie: w „Tygodniku Powszechnym” pod Jerzym Turowiczem, w „Gazecie Wyborczej” pod Adamem Michnikiem i w miesięczniku „Kraków i Świat”, którego najwyższym szefem był Jacek Majchrowski. Nie mam dużych doświadczeń pracowniczych i jestem raczej prostym urządzeniem, ale nawet ja, człek gruboskórny, czasami utarczki z szefami znosiłem źle.
Więc na to trzeba uważać, trzeba to eliminować i sytuacje w firmach poprawiać. Ale – i stąd się bierze mój wielki lęk – wiele jest w ostatnim czasie historii, w których okazuje się po latach, że ci, którzy zostali publicznie oskarżeni, potem – często w ciszy – zostają uniewinnieni.
Mamy teraz w Krakowie przypadek pewnego dyrektora teatru, który był oskarżony o molestowanie seksualne i musiał w niesławie odejść ze stanowiska. Dzisiaj wszyscy mówią po cichutku, bo sprawa się powoli kończy, że zostanie uniewinniony.
We Wrocławiu był dziennikarz, jeden z szefów tamtejszej „Gazety Wyborczej”, który został zmuszony do odejścia z pracy, którą kochał. A po latach procesu okazało się, że rzekome molestowanie seksualne było ustawką części zespołu. Niestety umarł w międzyczasie. Pięknie o dobrą pamięć o nim walczył Jacek Harłukowicz z Onetu.
Kolejny przypadek – sprawa byłego redaktora naczelnego ogólnopolskiego tabloidu, którego proces zmierza do uniewinnienia, bo żadnego gwałtu nie było.
Ku mojemu przerażeniu, bo uwierzyłem w jego winę na podstawie doniesień medialnych, nawet sprawa prezydenta jednego z największych miast wojewódzkich oskarżonego o gwałt po latach definitywnie zakończyła się uniewinnieniem.
Więc trzeba pamiętać o tym, że ludzie są krzywdzeni, ale skrzywdzeni mogą być po obu stronach.
Mówiąc o tym, nie chcę twierdzić, że źli szefowie są bez win, a przestępców nie należy ścigać. Tylko pamiętajmy, że nie każdy negatywnie opisany w prasie już jest przestępcą.
Ale Masza Potocka została skazana za mobbing przez sąd.
Tak i paradoksalnie jest to argument, który mógłby jej bronić przed ostracyzmem. Bo wyrok na nią nie brzmiał: banicja, dożywotnia utrata praw publicznych i wykluczenie ze wszystkich ciał kolegialnych, w tym nagrody Nike. Niczego takiego sąd nie wnioskował.
Tyle że teraz wkracza sąd najwyższy, czyli internetowa opinia publiczna, która ma własne wyroki. Wraz z mediami społecznościowymi nadeszła też niezwykła fala wykluczającego hejtu, przed którą ostrzegał Adam Michnik.
Myślę, że w podobnych sprawach zawodzi też źle pojęta solidarność mediów. Nikt nie jest zainteresowany podważaniem ustaleń redakcji, która należy do tego samego obozu co my. W efekcie osoba pomówiona mogłaby się bronić najwyżej w mediach przeciwników politycznych z drugiego obozu.
To jest tragedia społeczeństwa podzielonego politycznie. Bo tak działa system naprowadzania rakiet: swój – obcy. Rakieta, gdy widzi nadlatujący samolot, nie zastanawia się: „a może pilot chciałby przejść na naszą stronę”. Widzi „swój” – nie reaguje, widzi „obcy” – wali w niego.
To samo dotyczy dziennikarzy i mediów. Albo jesteś z nami, albo jesteś wrogiem. Wygrywa myślenie zerojedynkowe, czyli największa choroba polskich mediów.
Z wielką radością przyjmowałem pojawienie się nowego serwisu informacyjnego „19.30”. Ale już wczoraj widziałem tam materiał w postaci sprytnie zmontowanego klipu, który miał dowodzić, że prezydent Duda mówi co innego, a co innego robi. Niby słusznie, ale to nie jest dziennikarstwo informacyjne.
Andrzej Skworz
Aby przeczytać cały artykuł:
Zapisz się na nasz newsletter i bądź na bieżąco z najświeższymi informacjami ze świata mediów i reklamy. Pressletter