Wydanie: PRESS 01-02/2023

Biblioteka wspomnień

Aleksandra Klich zmieniła ważny fotel redaktorski na etat w bibliotece miejskiej i wszyscy się zdziwili

Na stronie internetowej Rybnik.eu 10 listopada Urząd Miasta w Rybniku poinformował o nowej dyrektorce Powiatowej i Miejskiej Biblioteki Publicznej. Cytowano Aleksandrę Klich-Siewiorek, byłą zastępczynię redaktora naczelnego „Gazety Wyborczej”: „Bardzo się cieszę, że po latach spędzonych w Warszawie w »Gazecie Wyborczej« i w »Wysokich Obcasach«, w najwspanialszej pracy, jaką mogłam sobie wymarzyć, mentalnie, intelektualnie, ale też fizycznie wracam na Górny Śląsk. Jeszcze bardziej cieszę się, że będę mogła współtworzyć bibliotekę w Rybniku – moim rodzinnym mieście”.

„Presserwisowi” powiedziała wtedy m.in.: „Jestem Górnoślązaczką i chociaż od lat byłam związana z Warszawą, bardzo mi zależało na powrocie do Rybnika. Od lat postrzegam biblioteki jako miejsca wyjątkowe, pozwalające na aktywizację społeczności i wierzę, że jest na to zapotrzebowanie w Rybniku”.

Gdy ukazała się wiadomość o powrocie Klich do Rybnika, dziennikarz jednego z tamtejszych portali wypytywał w Agorze o postępowanie komisji antymobbingowej w jej sprawie. Według jego źródeł Urząd Miasta Rybnika bowiem wiedział, że się toczy, ale mimo to dopuścił ją do konkursu na dyrektorkę. Ostatecznie żaden lokalny serwis ze Śląska jednak o tym nie napisał.

„MÓJ EPIZOD BYŁ KRÓTKI”

A to najprawdopodobniej właśnie postępowanie wszczęte przez powołaną przez zarząd Agory komisję antymobbingową skłoniło Aleksandrę Klich do ubiegania się o nowe stanowisko.

Piotr Stasiński, zastępca redaktora naczelnego „GW”, komentuje wzburzony: – Jest grubo niestosowne, że przy okazji bezpodstawnego zarzutu urządzono nad Aleksandrą swoisty sąd kapturowy. Uważam to za bardzo niesprawiedliwe, została zaszczuta i sponiewierana.

Dodaje: – Uważam, że ta komisja antymobbingowa w Agorze, która robiła w jej sprawie „śledztwo”, była z piekła rodem. Powołano ją, bo pewien autor, który nie był pracownikiem „Wyborczej” ani podwładnym Aleksandry Klich, lecz jedynie współpracownikiem, i to przed kilku laty, podpiął się pod głośne zarzuty o mobbing w stosunku do Tomasza Lisa i na swoim Facebooku postawił absurdalny zarzut o mobbing ze strony Aleksandry. Tymczasem mobbing może mieć miejsce w stosunku do podwładnych – mówi.

Autor, o którym wspomina Stasiński, to Łukasz Długowski. W lipcu napisał na Facebooku: „Mój epizod był krótki: kiedy po raz kolejny próbowałem uregulować mój stosunek pracy (w Wyborczej oczywiście na śmieciówce), usłyszałem, że nie, bo za miesiąc znowu przyjdę z depresją. I nagle moje teksty stały się słabe, chociaż przez wiele lat szły z automatu i równolegle, bez problemu szły w DF i WO. Więc zacząłem zmieniać zawód”. Po czym dopisał: „W sumie nie wiem, dlaczego nie wymieniłem jej nazwiska? Ze strachu? To była Aleksandra Klich, wtedy naczelna Magazynu Świątecznego, po przenosinach z »parafii do parafii« obecna naczelna Wysokich Obcasów”.

Piotr Stasiński, który ściągnął Klich do „Magazynu Świątecznego”, komentuje: – W mediach społecznościowych ludzie piszą, co im się żywnie podoba, ale wpis tego człowieka potraktowano niezwykle serio, jakby był regularną skargą na gruncie prawa pracy, czym oczywiście nie mógł być. Wpis stał się pretekstem do powołania komisji, co uważam za nadużycie ze strony zarządu Agory SA. Przypuszczam, że chodziło o wizerunek firmy: w związku z awanturą wokół Tomasza Lisa można było pokazać, że – proszę bardzo – w naszej w spółce działają procedury antymobbingowe.

Głos w sprawie prac komisji zabrała dziennikarka Weronika Kostyrko, związana z „Gazetą Wyborczą” w latach 1991–2011. 24 sierpnia na Facebooku napisała. „To trudna sprawa, bo dotyczy mobbingu typu »dziurki nie ma, krew wypita«. Dlatego potrzeba wielu świadectw. Bo dopiero powtarzalność takich zdarzeń odsłania metodę. Ja już zeznałam”. W tym samym wątku znalazł się wpis Łukasza Długowskiego: „Źródłem siły oprawcy jest tajemnica, wstyd i strach jego ofiar. W Agorze zaczęła działać komisji etyki, która zajmuje się weryfikacją oskarżeń zachowań o znamionach mobbingu, których miała się dopuścić Ola Klich. Zachęcam osoby pokrzywdzone oraz świadków takich zachowań do tego, żeby opowiedziały komisji o swoich doświadczeniach. Wiem, że to trudne, ale to jedyna szansa, żeby wyleczyć się z traumy i odebrać sprawcy władzę. Ja będę zeznawał. Dla siebie i innych”.

Dziś Długowski nie chce się już wypowiadać, zapewnia, że powiedział wszystko, co miał do powiedzenia. „Presserwisowi” w listopadzie zdradził, że wie o dziesięciu osobach, które zeznawały przeciwko byłej naczelnej. – Wiem, że zarzuty w stosunku do pani Klich sięgają zarówno kilkunastu lat wstecz, gdy pracowała na Śląsku, jak i kilku ostatnich lat. Nie wiem, czy zakończenie pracy Oli Klich w Agorze ma związek z pracami komisji, choć zbieżność czasowa jest zastanawiająca – stwierdził wtedy.

DZIEŃ PRACY SIĘ DLA NIEJ NIE KOŃCZYŁ

Aleksandra Klich urodziła się w Rybniku. Tu w drugiej połowie lat 80. poszła do I Liceum Ogólnokształcącego im. Powstańców Śląskich, a potem – po ukończeniu polonistyki na Uniwersytecie Jagiellońskim – przez jakiś czas uczyła polskiego. Przeszła do dziennikarstwa, najpierw do katowickiej „Trybuny Śląskiej” (połączonej potem z „Dziennikiem Zachodnim”).

Z czasów wspólnej pracy w „Trybunie Śląskiej” pamięta Klich Agata Pustułka. – Twórcza, kreatywna, potrafiła zrobić świetny reportaż z niczego. Uważam ją za dziennikarkę świetnie operującą słowem, o nienagannej polszczyźnie. Czasem zazdrościłyśmy sobie nawzajem tekstów, ale nigdy nie dała mi odczuć, że nade mną góruje. Pracowałyśmy jako dziennikarki, tylko ja bardziej skupiałam się na sprawach regionu, a Ola celowała w tematy ogólnopolskie. Wróżyłam jej wielką karierę – mówi mi Agata Pustułka.

Kolejnym krokiem na ścieżce kariery Klich była praca w katowickiej redakcji „Gazety Wyborczej”. Przyjmował ją ówczesny szef Andrzej Stefański, dziś główny koordynator ds. społecznych w biurze RPO. – To było sto lat temu, ale dobrze pamiętam, że była zdolna, pracowita, skrupulatna, solidna – Stefański przymioty dawnej podwładnej wymienia bez zastanowienia.

Dariusz Kortko, redaktor naczelny „GW” w Katowicach, mówi podobnie. – Ambitna, pracowita, zaangażowana w różne gazetowe akcje, zawsze dowoziła temat do końca, ogarniała obowiązki. Jako kierownik działu miejskiego byłem jej przełożonym, została moją zastępczynią, a gdy Andrzej Stefański pojechał do Warszawy kierować „Stołeczną”, przejąłem jego stanowisko w Katowicach i Ola znów była moją zastępczynią. Spisywała się wtedy świetnie, była bardzo pomocna.

Beata Żurek, sekretarz redakcji „GW” w Katowicach, uzupełnia ten opis. – Ola jest, była i zawsze będzie tytanem pracy. Tylko pozazdrościć, bo nie wszyscy są w stanie za nią nadążyć. Gdy ma cel, to do niego dąży. Nie było dla niej zadań nie do podjęcia. Siedziałyśmy biurko w biurko. Ona była odpowiedzialna za magazyn weekendowy i tematykę kościelną, ja byłam redaktorką działu miejskiego. Zgłosiła się do nas, bo chciała pisać ambitniejsze formy, a „Trybuna Śląska” jej tego nie zapewniała. „Gazeta” była dla niej lepszym tytułem, z oddziału można było trafić do Warszawy – mówi Beata Żurek.

A Stefański dodaje: – Dzień pracy się dla niej nie kończył, była bardzo zaangażowana. Gdy do nas przyszła, nie pisała notek, tylko od razu reportaże, a jeśli obrazki, to pogłębione. Nie miałem wątpliwości, że szybko wyląduje w Warszawie.

Józef Krzyk, wieloletni redaktor „GW” w Katowicach, dziś należący też do ścisłego grona prowadzących główne wydanie „GW”, pamięta Klich jeszcze z redakcji lokalnej. – Cóż dobrego mogę o Oli powiedzieć? – zamyśla się. – Była kompetentna, bardzo pracowita i ambitna – wymienia z namysłem. – Wymagająca od siebie i innych – dorzuca.

Inni niefunkcyjni koledzy z Katowic bywają wstrzemięźliwi. – Ola była nieoceniona, bo wtedy praca odbywała się non stop, w redakcji i w domu, a ona nie miała z tym problemu. Ale też dawała to wszystkim do zrozumienia, zwłaszcza przełożonym – mówi jeden z katowickich dziennikarzy. Wtóruje mu warszawski redaktor: – W sytuacjach awaryjnych była niezastąpiona – pracowała cały dzień, a potem brała za kogoś prowadzenie „Gazety”. Choć wcześniej ostentacyjnie szła do agorowej siłowni, żeby naładować akumulatory.

– Nie miała zahamowań z podjęciem każdego tematu. Specjalizowała się we wszystkim. Często była powierzchowna, ale zabierała głos w każdej sprawie – mówi mi jeden z ówczesnych dziennikarzy katowickiej „Wyborczej”. Inny dorzuca: – Traktowała nas jak dzieci w przedszkolu. Stałą praktyką były sobotnie telefony i pretensje: „Masz natychmiast oddać tekst!”. Nieważne, że sobota była jedynym naszym dniem wolnym, a numer zamykało się w niedzielę.

Bartosz T. Wieliński, zastępca redaktora naczelnego „GW”, stanowczo odmawia rozmowy o katowickich doświadczeniach z Aleksandrą Klich. – Tak, pracowaliśmy w jednej redakcji – przyznaje beznamiętnie.

Ponoć o przejściu do Warszawy Klich poinformowała szefa esemesem. Napisała: „Bardzo dziękuję za te lata, nigdy nie przeżyłam takiego obozu koncentracyjnego jak przy tobie”. Dariusz Kortko nie chce o tym rozmawiać.

DOBRA W TE KLOCKI

Jak słyszę od kilku osób, Klich mościła sobie stanowisko w Warszawie wytrwale i systematycznie. Jeździła tam z Katowic co poniedziałek, bo zebrania miały wtedy redakcje „Dużego Formatu” i „Magazynu Świątecznego”. – Ola miała niebywały dar bilokacji. Pojawiała się na każdym spotkaniu. I na każdym zabierała głos! – pamięta mój informator.

Wkrótce została szefową ukazującego się w soboty „Magazynu Świątecznego”, zwanego „Gazetą Świąteczną”.

Weronika Kostyrko opowiada, że zanim to nastąpiło, Klich szykowała „Gazetę na Święta” – wydania łączone, złożone z najlepszych tekstów „Dużego Formatu” i „Świątecznej”. – Omawiałyśmy bodaj numer wielkanocny, wskazując mocne i słabe strony, tak jak zwykle, rzeczowo, bez szczególnych kąśliwości. Aż tu wzywa nas Jarek Kurski: „Ola płakała, że ją skrytykowałyście. Zmasakrowałyście ją, zniszczyłyście”. Pomyślałam współczująco, że Ola musi być wyjątkowo wrażliwa, poszłam więc do niej i przeprosiłam. Usłyszałam, że nic się nie stało.

Ale chyba się stało. Bo we wrześniu 2011 roku, po trzech miesiącach, odkąd Klich została szefową „Magazynu Świątecznego”, Kostyrko i dwie inne redaktorki – Agnieszka Jędrzejczyk i Miłada Jędrysik – zostały zwolnione.

Ludzie z Agory pamiętają to do dziś. – Klich nagle wybiegła z redakcji jak oparzona i przepadła. A dziewczyny zostały wezwane przed oblicza Jarosława Kurskiego i Jerzego Wójcika, którzy wręczyli im wypowiedzenia. A gdy po jakimś czasie Ola wróciła do redakcji, była zaskoczona, że je zwolniono, pełna troski i współczucia powtarzała: „Jak oni mogli to zrobić? Jestem w szoku!”.

– Ola celowo zniknęła z redakcji, niewygodne zadanie zostawiając Jarkowi i Jurkowi – nie ma wątpliwości jeden z moich rozmówców.

– Jako powód zwolnienia redaktorek podano likwidację stanowisk. Tyle że dwa lub trzy tygodnie później stanowiska zostały odtworzone. Jedno z nich objął Andrzej Olejniczak, wcześniej szef działu sportowego „GW” – relacjonuje jedna z dobrze zorientowanych osób.

Współpracownicy pamiętają, że Klich początkowo zachwycała się nowym podwładnym: „Świetny redaktor, z ogromnym doświadczeniem!”. Rzeczywiście, Olejniczak, z 25-letnim stażem w „GW”, był cennym nabytkiem, zwłaszcza że szanowali go także dziennikarze. Może zbyt cennym, zbyt wybijającym się?

To on pracował z Małgorzatą Zubik i Iwoną Szpalą przy cyklu o reprywatyzacji, za który dostały Grand Press 2016.

Ale i to obróciło się na jego niekorzyść, Klich bowiem nałożyła na niego dodatkowy obowiązek: dostarczania raz w tygodniu materiału „w stylu artykułu o aferze reprywatyzacyjnej”. – Zadanie oczywiście niewykonalne. Przecież tematy tego pokroju zdarzają się raz na rok lub na kilka lat, a przygotowanie takiej publikacji wymaga miesięcy pracy, nie mówiąc o redagowaniu i konsultacjach prawnych – komentuje jedna z dziennikarek.

Kilku pracowników wspomina też, że Klich zalecała im, by Olejniczakowi „dokładać dyżurów, bo się obija”. A innym razem zapytała przy zespole: „Gdzie ten leń?”. Dostał też wędrujące biurko. Klich zmieniała Olejniczakowi miejsce pracy, ani razu go o tym nie informując. Z gabinetu, który na początku pracy w „Magazynie” dzielił z przełożoną, trafił do innego pomieszczenia, a następnie jeszcze dwa razy przestawiano mu biurko i komputer pod jego nieobecność.

Zatargi między Klich a Olejniczakiem miały odbicie w redagowanym przez nich „Magazynie Świątecznym”. Poszło na przykład o wywiad Donaty Subbotko z Romanem Giertychem. Klich uznała, że jest „potwornie nużący” i zasugerowała skrócenie go o jedną trzecią, ale Olejniczak uparł się, by tekst poszedł w całości.

– I to Andrzej miał rację, bo wywiad wywołał dyskusję nie tylko w mediach społecznościowych. Tekst spotkał się z pozytywnymi ocenami omawiających gazetę na kolegium, w tym m.in. Adama Michnika, a Donata dostała za niego redakcyjną nagrodę tygodnia – słyszę.

Innym razem Klich zdyskwalifikowała reportaż Pawła Smoleńskiego z Kurdystanu, gdzie w 2017 roku odbywało się historyczne niepodległościowe referendum. – A w ogóle go nie czytała – twierdzi mój rozmówca.

Paweł Smoleński, reporter, w „Gazecie Wyborczej” od początku, nie sili się dziś na subtelności: – Dla mnie Aleksandra Klich może sobie istnieć, ale równie dobrze mogłoby jej nie być. Nie zaprzątam sobie nią głowy. Kiedyś napisałem bardzo przychylną recenzję jej książki, zresztą dobrej, co dziś jest mi doskonale obojętne. Nie przypominam sobie aż takiego nadużywania pozycji w redakcji. Podlizywała się przełożonym, co wyglądało dość komicznie i – co już zabawne nie było – intrygowała przeciwko podwładnym, również tym, którzy mieli własne zdanie oraz – bywało – chronili ją przed kompromitującymi wpadkami redaktorskimi. Hołubiła potulnych. Niektórych współpracowników, także o wielkim i docenianym dorobku zawodowym, niszczyła w sposób metodyczny i przemyślany, ale tak, by pozostało jak najmniej śladów przy jak największym efekcie, korzystnym dla niej. Była w te klocki naprawdę dobra. Postrzega wszystko zero-jedynkowo, byle sytuacja grała na jej rachunek. Nie mam ochoty zajmować się nią. Po prostu nie obchodzi mnie nic a nic.

SPRAWA OLEJNICZAKA

Był listopad 2017 roku, gdy wybuchła tzw. sprawa Olejniczaka. Został zwolniony brutalnie, nawet jak na standardy korporacji. Miesiąc wcześniej kierownictwo „Gazety” zaproponowało mu stanowisko szefa działu krajowego. – Andrzej odmówił, bo angażował się mocno w tematy „Świątecznej”. Wyrzucili go tak, jak stał, w trakcie dnia pracy, z natychmiastowym odcięciem od służbowego konta i telefonu, z pudłami przyszykowanymi na rzeczy osobiste – opowiada jeden ze świadków.

Olejniczak pozwał Agorę do sądu pracy. Żądał uznania wypowiedzenia umowy o pracę za bezskuteczne i przywrócenia do pracy na dotychczasowych warunkach. Osoba działająca w związkach zawodowych i zorientowana w prawie pracy przyznaje, że Olejniczak przede wszystkim został zwolniony niezdarnie, firma nie skonsultowała tego z zakładową organizacją związkową.

Spółka poszła na ugodę. Zawierając ją i przyjmując od Agory pieniądze, Olejniczak zobowiązał się do nieinformowania o sprawie, więc nie wypowie się do tego tekstu.

Jednym z warunków, które Olejniczak wymógł podczas negocjowania ugody, był powrót na tydzień do redakcji – chciał poprowadzić jeszcze jedno wydanie „Magazynu Świątecznego”. – No i ostatniego dnia paradował po redakcji w koszulce, którą przyniósł mu Paweł Smoleński, z napisem „Redaktor wyklęty”.

– Sprawa Olejniczaka nie miała wtedy medialnego przełożenia, bo jego zwolnienie, nomen omen w andrzejki, zbiegło się w czasie z głośną sprawą Michała Wybieralskiego, którego koleżanki oskarżały o molestowanie. Choć list skierowany do kierownictwa redakcji w obronie Andrzeja podpisało 60 osób, Oli włos z głowy nie spadł – mówi wieloletni pracownik „Gazety”.

Jak się dowiaduję, z sygnatariuszami listu rozmawiał Jarosław Kurski. Tłumaczył, że Olejniczak był uparty i krnąbrny, a odmowa objęcia funkcji szefa działu krajowego równała się odmowie wzięcia odpowiedzialności za „Gazetę”. – Twierdził też, że nie miał pojęcia o atmosferze panującej w „Magazynie Świątecznym”, ale podczas spotkań z autorami listu zebrał tyle nowych dla siebie informacji, że podjąłby w sprawie Olejniczaka inną decyzję, a nawet sam podpisałby taki list – opowiada mi jeden z uczestników takich spotkań.

Mimo to Olejniczak pracę stracił. Jedyną „karą” dla Klich było to, że przestała kierować magazynem – dano jej nadzór nad wszystkimi markami „Wysokich Obcasów”.

Sprawa Olejniczaka była niejednokrotnie przywoływana podczas prac komisji antymobbingowej.

– Karma wraca – uważa jeden z dawnych kolegów. – Ola sporo nabroiła, a ponieważ nie odczytała sygnałów ostrzegawczych, to się doigrała. Jej kłopoty zaczęły się od wyrzucenia Andrzeja. Ileś razy w zapalnych sytuacjach po jej stronie stawało i kierownictwo redakcji, i dział HR. Drugie ostrzeżenie, gdy ją przenieśli ze „Świątecznej” do „Wysokich Obcasów”, też nie uruchomiło w niej żadnej refleksji. Może dlatego, że komunikat do „Świątecznej” poszedł taki: „Nie jesteście godni, by mieć Olę”, co wielu przyjęło jako przyzwolenie na reprezentowany przez nią styl zarządzania. A już na pewno Ola. Bo nie zapaliła się jej lampka ostrzegawcza, kiedy w sprawie mobbingu w „Newsweeku” na Facebooku odezwała się Renata Kim, przyznając, że to ona poinformowała o tym dział HR. Ola, odpowiadając na jej wpis, podłożyła się Łukaszowi Długowskiemu i uruchomiła lawinę – opisuje mój rozmówca.

WYSTAWIŁA SIĘ

6 lipca 2022 roku na Facebooku Klich pogratulowała Kim odwagi. „Renata Kim, jesteś wspaniała, że to zrobiłaś. Wbrew strachowi, wbrew środowisku, które wspiera mobbingujących. Bez względu na to, czy mobberem jest szef, szefowa, kolega, koleżanka, czy podwładny, podwładna (tak, tak, też się to zdarza) ofiara najczęściej zostaje sama – ludzie orientują się na tego, który jest wyżej w hierarchii dziobania. Szczególnie w takich środowiskach jak nasze: naukowe, czy dziennikarskie, gdzie rządzi ego i poklask, gdzie łatwo tworzą się środowiskowe koterie i salony. I »wymarzona praca staje się piekłem« – jak pisze Agnieszka Graff” – skomentowała Klich i podlinkowała felieton Graff z „WO” zatytułowany „Ja też byłam kiedyś ofiarą mobbingu. Ale nie miałam odwagi Renaty Kim”.

Długowski zareagował natychmiast: „Szanowna Aleksandra Klich! Skoro jesteś taka dumna z postawy Renaty Kim – również podziwiam – zapraszam cię, udostępnij łamy WO mnie oraz innym pracownikom i pracowniczkom, które mobbowałaś. Chętnie o tym opowiemy!”.

No i opowiadali – przed komisją. Na przykład, że Klich systematycznie zamawiała teksty, których potem nie publikowała. – Nigdy nie wyjaśniała, dlaczego tekst nie poszedł. Nie twierdzę, że wszystkie artykuły były dobre, być może nie wszystkie... Ale wielu z nas pracowało w gazecie od 20 lat, znaliśmy się na tym fachu, mieliśmy warsztat, wiedzę. Tymczasem byliśmy traktowani jak stażyści – mówi jeden z podwładnych Klich, którzy zeznawali przed komisją. Relacje innych są zbliżone.

Inny głos: – Oddawałem tekst napisany zgodnie z zamówieniem i w terminie, a on się nie ukazywał. Nigdy nie dowiedziałem się dlaczego. Pisałem maile, dzwoniłem, a ponieważ nie dostawałem odpowiedzi, jechałem do redakcji. Trzymała mnie przed gabinetem godzinami. „Za chwilę pogadamy, tylko mam jeszcze coś do załatwienia” – mówiła, biegła gdzieś, a potem znikała. – Udało mi się ją parę razy przyszpilić. Słyszałem wtedy: „Zdynamizuj tekst”. Ale co to w ogóle znaczy?!

Kolejny głos: – Zamawiała więcej tekstów, niż mogła ich pomieścić. To w sumie zrozumiałe, ale dziwnym trafem zawsze mieściły się materiały jej ulubionych autorów. Na przykład Roberta Siewiorka, jej męża. Wcześniej zrezygnowała z używania drugiego członu swojego nazwiska – Siewiorek.

I dalej: – Uporczywie nie wstawiała tekstów, a po miesiącu rozliczała nas: „Nic nie publikujecie, co z was za pożytek?”. Pieniędzy też z tego nie było, zostawała nam tylko goła pensja, najniższa, bo tak mieliśmy skonstruowane umowy.

Następne doświadczenie: – Redaktorzy nagminnie dostawali teksty do przygotowania w ostatniej chwili, siedzieli po nocach, by zdążyć. Szczególnie jej perfidii doświadczał Janek Cywiński, wspaniały redaktor i kolega, człowiek niebywale pokorny i pracowity.

Uzyskuję potwierdzenie: – Janek był szczególnie traktowanym redaktorem. Ale on jest z gruntu dobrym człowiekiem. I tak poczciwym, że mógł tego nie zauważyć.

Rzeczywiście, Jan Cywiński, świeżo upieczony emeryt, w „Gazecie” od dziesięcioleci, wciąż z nią współpracujący, niczego nie zauważył. Wie o zarzutach wobec Klich. – Bolesna sprawa, zachowania niedopuszczalne – ubolewa. – Ale ja osobiście mobbingu ani nie doświadczyłem, ani nie obserwowałem – zapewnia.

– Problem polega na tym, że Ola nie krzyczy, nie ciska przedmiotami, nie przeklina. Ona bez żadnych emocji manipuluje, kłamie bez drgnienia powieką, unika odpowiedzi, przemilcza – mówi mi osoba obserwująca Klich od początku jej pracy w „GW”. – Chodziliśmy na skargę do naczelnych. Na pewno o wszystkim wiedział Jarek Kurski. Nic z tym nie zrobił – tę skargę słyszę wielokrotnie.

Piotr Stasiński ripostuje: – Komisja wezwała wiele osób, w tym takie, które miały jakieś zadawnione urazy w stosunku do Aleksandry. Niestety, to w naszej pracy się zdarza: pracujemy w stresie, pod presją terminów oraz niedostatecznej przestrzeni na tekst w gazecie papierowej. Bywa, że autorki czy autorzy są niezadowoleni, bo ich tekst nie idzie wtedy, gdy na to liczą, mają pretensje o wyceny lub o brak podwyżki, co jest zresztą rzadko zależne od bezpośredniego zwierzchnika, bo to problem finansowy całej firmy.

Jarosław Kurski, pierwszy zastępca redaktora naczelnego „GW”: – Nie wpłynęło do mnie żadne zawiadomienie o mobbingu, a nawet gdyby wpłynęło, zgodnie z procedurami odesłałbym sprawę do odpowiedniej komórki Agory, czyli do działu HR.

NICZEGO NIE ZDRADZĄ

W połowie grudnia moi informatorzy mówili o co najmniej kilkunastu osobach stających przed komisją, a niektórzy twierdzili, że było ich ponad 20.

Ale ci, którzy składali wyjaśnienia, podpisali też zobowiązania, że niczego z prac komisji nie zdradzą.

Adam Leszczyński, wieloletni dziennikarz „Świątecznej”: – Ostatnie lata spędzone w „Gazecie”, zanim przeniosłem się do OKO.press, przypłaciłem poważnym załamaniem nerwowym. I tylko tyle mogę powiedzieć, bo zeznając przed komisją, zobowiązałem się zachować dla siebie wszystkie szczegóły.

Weronika Kostyrko też stwierdza tylko, że zeznawała przed komisją. – Więcej nie powiem, bo podpisałam zobowiązanie zachowania wszystkiego w poufności. Słyszę jednak pogłoski, że zarząd co prawda sporządzi raport z ustaleń komisji, ale niekoniecznie go ujawni. To nawet zrozumiałe, ale ponoć konkluzji z raportu nie poznają nawet sami poszkodowani przez Klich. To nie byłoby w porządku, bo takie spotkania wiążą się poważnym kosztem psychicznym, dla wielu mogą być upokarzające – mówi mi Kostyrko.

– Upominałem się o raport kilka razy, ale mi odmawiano – mówi jeden z dziennikarzy zainteresowanych wnioskami z prac komisji.

Zarząd zbywa moje pytania okrągłymi formułkami. „Postępowania wyjaśniające prowadzone w Agorze objęte są poufnością, dlatego nie możemy przekazać informacji na ich temat. Wszystkie działania tego rodzaju są realizowane w oparciu o ustaloną procedurę wewnętrzną, zgodnie z którą o finale sprawy zostaje poinformowany zarząd spółki. Bazując na ustaleniach komisji, zarząd Agory podejmuje decyzję o ewentualnych dalszych działaniach w danej sprawie” – odpisuje mi Agata Staniszewska, rzeczniczka prasowa spółki.

Dr Sebastian Koczur, adwokat prowadzący własną kancelarię, podkreśla, że w takich sprawach atmosfera musi być czysta. – Pokrzywdzony pracownik powinien znać ustalenia komisji, ponieważ jeśli stwierdzono mobbing, ma ułatwione prawo do zgłoszenia roszczeń o odszkodowanie. To dlatego pracodawca niechętnie informuje, że stwierdzono mobbing. Stosunek pracy to dialog, a ujawnienie konkluzji z działań komisji uwiarygadnia jej obiektywizm – mówi Koczur.

Osoba, która zeznawała nie jako ofiara, lecz jako świadek, obserwowała sytuację redaktorów podległych Klich w „Magazynie Świątecznym”: – Opowiedziałem przed komisją detalicznie o odsuwaniu od pracy, czyli nieprzydzielaniu tekstów do redagowania, o zadaniach zlecanych znienacka i na zaraz, o zamienianiu dyżurów bez powiadomienia, o nieinformowaniu do ostatniej chwili, które materiały znajdą się w numerze, o rezygnacji z zebrań, na których omawiano wydania i planowano kolejne.

Są tacy, którzy nawet off the record nic powiedzieć nie chcą. Inni nie rozmawiali z komisją, ale rozmawiają ze mną. Niektórzy nawet pod nazwiskiem.

– Aleksandra Klich to wspaniała dziennikarka i redaktorka – zaczyna Zuzanna Ziomecka, przez pięć lat związana z „Wysokimi Obcasami”, dziś coach i trenerka mindfulness. I kontynuuje. – Osoby, które sprawdzają się w rolach podległych, nie zawsze radzą sobie na stanowiskach wymagających zarządzania ludźmi, nie zawsze są dobrymi menedżerami. Wiem, że zarzucano Oli, iż zamawiała teksty i ich nie publikowała. Sama miałam podobne przygody bodaj dwukrotnie, i rzeczywiście było to bardzo dotkliwe, zwłaszcza że brakowało informacji zwrotnej. Ale wyłudzanie pracy i niepłacenie za nią to nie jest problem, który stworzyła Ola. Zmierza się z nim środowisko freelancerów współpracujących z „Wyborczą”. Pozbycie się Oli Klich ani nie zlikwiduje tego problemu, ani go nie rozwikła – uważa Zuzanna Ziomecka.

I wspomina: – Ola zapalała się do jakiegoś pomysłu, rozbudzała nadzieję na jego realizację, po czym temat znikał, a ona unikała konfrontacji, nie dało się ustalić, z jakiego powodu coś, co jej zdaniem miało tak znakomite perspektywy, przestało być wartościowe. Ale rozumiem, że przy tak wielu obowiązkach, które spoczywały na jej barkach, przy tym całym bałaganiarstwie, przejętym od Jerzego Wójcika, mogła nie mieć czasu na jakieś projekty w zalążku.

– Ola wobec mnie zawsze była w nienaganny sposób uprzejma – zaczyna grzecznie Wojciech Orliński. Już nie pracuje w „GW”, ale przez lata był dziennikarzem działu kultury „GW” i „Dużego Formatu”, założył też pierwszy związek zawodowy w Agorze. – Rozmawiając z kolegami, ustaliłem, że to, czym mnie doświadczała, nie było tylko moim udziałem. Tak jak inni pisałem zamówione przez nią teksty, które się nigdy nie ukazywały, i to bez podania przyczyn. Miałem do jej gabinetu w „Gazecie Świątecznej” parę kroków, a mimo to trudno było uzyskać od niej jakieś wyjaśnienie. Szczególnie pamiętam losy tekstu, który zaproponowałem, a do którego sama mnie zachęcała. To było po tym, jak na początku rządów PiS Kaczyński ogłosił wprowadzenie modelu nordyckiego, a ja miałem temat w małym palcu, bo cały model skandynawski mnie pasjonował. Czekam tydzień – tekst nie idzie, drugi – nic, miesiąc, kolejny miesiąc – wciąż nic. No i kiedyś spontanicznie dorwałem Jerzego Wójcika i zapytałem: – Co jest grane? Nie wiem, czy to na skutek jego interwencji, dość, że tekst się ukazał, ale minęły już prawie dwa lata i nie było podczepienia newsowego, a sam tekst został znacznie okrojony. Nauczony doświadczeniem, trzymałem się potem już tylko „Dużego Formatu”, unikałem wszystkiego, o co Ola się choćby otarła. W „DF” na szczęście przetrwała kultura szacunku dla autora, którą zbudowała Małgorzata Szejnert – kończy Wojciech Orliński.

Jedna z dawnych pracownic „Wysokich Obcasów” opowiada: – Przeglądając dwójkę „Gazety Wyborczej”, stronę dla redakcji bardzo ważną, opiniotwórczą, zauważyłam – trochę zarażona duchem „Wysokich Obcasów” – że mało jest tam wypowiedzi kobiet. Ola poprosiła mnie, bym sporządziła statystyki. I na tym się skończyło. A ja wkrótce przestałam być zapraszana na te zebrania.

Aktualna pracownica „WO”: – Ola konsekwentnie nie brała pod uwagę faktu, że ma zespół. Miała jakąś wizję, ale nie chciała się nią z nami podzielić. Zlikwidowała w zarodku wszelkie możliwości dyskursu. Skończyło się na przykład wspólne ustalanie, kto zostanie bohaterką okładki. Nieprzyjemnym, wykluczającym tonem reagowała na uwagi zgłaszane podczas zebrań, niewygodne pytania zbywała wzruszeniem ramion lub odpychającym milczeniem.

Dziennikarka miesięcznika „Wysokie Obcasy Extra”: – Obserwowałam chaos. Pamiętam, jak przewaliła cały numer „Extrasów” na dzień przed zesłaniem do drukarni. Biegała jak szalona wzdłuż ścianki, na której były wywieszone wszystkie kolumny, zrywała je, rzucała na ziemię, a potem zaorała grafika i redaktorkę prowadzącą, zmieniając całą koncepcję.

Inna dziennikarka „WOE”: – Raz zdecydowała, że wywiad, który robiłam do miesięcznika, ukaże się w tygodniku. Bo tak! Świeciłam oczami przed rozmówczynią, której chyba nie było wszystko jedno, czy jest bohaterką w magazynie, czy w tygodniku.

Jeszcze jedna: – Gdy Agora ogłosiła program zwolnień grupowych, Ola zapewniła nas, że na pewno nikogo nie zwolni. Dotrzymała słowa – wypowiedzenia w naszej redakcji wręczała nie ona, ale Aleksandra Sobczak. Straciłyśmy trzy etaty. 

I kolejna: – Zapadała się pod ziemię, była osiągalna tylko podczas spotkań na Teamsach. Gdy nastała Monika Tutak-Goll, zespół się natychmiast wyprostował. To było naprawdę ożywcze, gdy przeczytaliśmy to, co Ola Sobczak napisała w komunikacie.

Dorota Boruszkowska

Aby przeczytać cały artykuł:

Zapisz się na nasz newsletter i bądź na bieżąco z najświeższymi informacjami ze świata mediów i reklamy. Pressletter

Press logo
Ta strona korzysta z plików cookies. Korzystając ze strony bez zmiany ustawień dotyczących cookies w przeglądarce zgadzasz się na zapisywanie ich w pamięci urządzenia. Dodatkowo, korzystając ze strony, akceptujesz klauzulę przetwarzania danych osobowych. Więcej informacji w Regulaminie.