Wydanie: PRESS 07-08/2020
Terytorium Komanczów
Policja ściga kilkunastu dziennikarzy i ludzi mediów za relacjonowanie wydarzeń spod domu Jarosława Kaczyńskiego. Zarzuty są absurdalne, ale strategia przynosi efekty – już niewielu się tam pojawia
Arturo Pérez-Reverte, pisarz, a kiedyś reporter wojenny, twierdzi, że dziennikarze na wojnie podskórnie wyczuwają, gdzie nie powinni się znaleźć, bo zaraz będzie tam ostrzał lub atak. I ewakuują się z takiego terenu – nazywanego przez nich terytorium Komanczów. Na naszych oczach terytorium Komanczów powstaje właśnie w Warszawie na Żoliborzu.
ZACZĘŁO SIĘ W 2017 ROKU
To był jego pierwszy lub drugi dzień pracy w agencji Reporter. Grzegorz Banaszak – do niedawna zawodowy żołnierz na misjach, a teraz fotoreporter – dostał cynk, że aktywiści antyrządowi będą coś robić w związku z samospaleniem Piotra Szczęsnego, w proteście przeciwko rządzącym. Razem z Maciejem Łuczniewskim późnym wieczorem październikowym 2017 roku ruszyli autem jednej z grup aktywistów. Ci w kilku miejscach Warszawy wypisywali sprejem hasła z apelu Szczęsnego: „Ja wolność kocham ponad wszystko” i „Obudźcie się”. Przed północą podjechali pod dom Jarosława Kaczyńskiego na Żoliborzu. Na blaszanym prowizorycznym płocie budowy, vis-à-vis domu prezesa, aktywiści zaczęli pisać hasła. Grzegorz leżał na asfalcie, starając się tak robić fotografie, by nie było widać twarzy malujących. Minęły może dwie–trzy minuty, gdy nagle ci rzucili się do ucieczki. – Nie wiedziałem, co się dzieje. Zerwałem się i też pobiegłem, cały czas robiąc zdjęcia – opisuje Banaszak. Reporterzy wskoczyli z innymi do auta. Po kilkuset metrach nieoznakowany wóz policji zajechał im drogę. Grzegorz i Maciej schowali karty pamięci ze zdjęciami z akcji i pokazali legitymacje prasowe. W środku nocy policja weryfikowała, czy są reporterami. Agencja potwierdziła. – Ale oni mieli to w dupie – wspomina Łuczniewski. Trzymali ich na chodniku przez cztery godziny, do rana. „Czy mi, kurwa, w końcu podasz nazwisko informatora!?” – oficer krzyczał do Banaszaka na przesłuchaniu. Nie podał. Obu postawiono zarzut „zniszczenia mienia” i chciano wręczyć mandat karny w wysokości 500 zł. Dziennikarze odmówili przyjęcia. W sądzie sprawa ciągnęła się przez dwa lata. Dopiero jesienią zeszłego roku zostali uniewinnieni.
To był pierwszy przypadek tworzenia ziemi zakazanej dla mediów przed domem prezesa Prawa i Sprawiedliwości.
Krzysztof Boczek
Aby przeczytać cały artykuł:
Zapisz się na nasz newsletter i bądź na bieżąco z najświeższymi informacjami ze świata mediów i reklamy. Pressletter