Wydanie: PRESS 3-4/2025

Z sercem po prawej

Z Jerzym Haszczyńskim, kierownikiem Działu Zagranicznego „Rzeczpospolitej”, rozmawia Maciej Kozielski

Jak to się stało, że punk, fan zespołu Siekiera, trafił w 1991 roku do nobliwej „Rzeczpospolitej”?

Upadł komunizm i „Rzeczpospolita” przestała być gazetą rządową, związaną z reżimem, który był dla mnie nie do zaakceptowania. Studiowałem filozofię na Uniwersytecie Warszawskim w ostatniej fazie PRL. W tym samym budynku był Wydział Nauk Politycznych i Dziennikarstwa. Miałem wrażenie, że ci, których tam spotykałem, nie słuchali Siekiery, a część z nich wyglądała na działaczy komunistycznych organizacji młodzieżowych. Gdy skończyłem studia, była już zupełnie inna epoka. Nie chciałem być naukowcem, bo nie mam takiego temperamentu, więc szukałem pracy. Gdy czekałem na odpowiedź z agencji reklamowej z Holandii, która miała otwierać oddział w Warszawie, spotkałem w autobusie numer 114 kolegę z liceum. Powiedział: „Wiesz, zgłosiłem się do »Rzeczpospolitej«, do działu zagranicznego, bo są miejsca, następuje wymiana kadr. Może byś wpadł?”. Dał mi telefon do ówczesnej szefowej działu Katarzyny Kołodziejczyk. Umówiłem się na spotkanie w październiku 1991 roku, porozmawialiśmy chwilę i już następnego dnia w »Rzeczpospolitej« ukazała się moja notka na tysiąc znaków – o helikopterach ONZ w Iraku.

A fanem zespołu Siekiera jestem do dziś, bo takie miłości muzyczne zostają na całe życie.

Od razu chciał Pan być reporterem i korespondentem zagranicznym?

Nie wiem, czy w ogóle wiedziałem, że istnieje taki zawód. W czasach PRL byłem betonowym antykomunistą, harcerzem antykomunistycznej Czarnej Jedynki, więc prawie nie czytałem oficjalnych gazet, może poza sportem. Ale już jako dziecko liznąłem trochę świata. Mój ojciec wiele lat pracował w Iranie, Iraku, Indonezji i Grecji. Był inżynierem cukrownikiem, który w wolnych chwilach zanurzał się w miejscowej kulturze, historii, miał wielu miejscowych znajomych, nieźle mówił po persku czy arabsku. Telefony były potwornie drogie, więc rzadko się kontaktowaliśmy. Gdy przyjeżdżał do Polski, snuł opowieści, które robiły na mnie duże wrażenie. Raz wyjechałem do niego na parę miesięcy, do Iranu, jeszcze gdy rządził szach Reza Pahlawi. Byłem w paru krajach z punktu widzenia dziecka z PRL szalenie egzotycznych. W latach siedemdziesiątych mało kto tam jeździł, a w kolejnej dekadzie nie miałem szansy na paszport.

Jak Pan przekonał redaktora naczelnego Dariusza Fikusa, że będzie Pan dobrym dziennikarzem?

Dariusz Fikus przychodził do działów, w których pojawiali się młodzi ludzie, jak ja. Rozmawiał z nimi. Mówił: „Przeczytałem twój tekst, fantastyczne tam było to zdanie” – i je cytował. „Z ciebie będą ludzie” – dodawał. Po takiej zachęcie chciało się napisać kolejny tekst.

Jakieś dwa lata po moich początkach Fikus wziął mnie w obronę, po tym, jak wywołałem wielką burzę, pisząc o ważnych politykach. Sprawa dotyczyła ludzi, których Fikus znał od dawna, a po drugiej stronie stałem ja, początkujący dziennikarz, czyli nikt. Ale po sprawdzeniu faktów uznał, że to ja mam rację. I mnie obronił.

Maciej Kozielski

Aby przeczytać cały artykuł:

Zapisz się na nasz newsletter i bądź na bieżąco z najświeższymi informacjami ze świata mediów i reklamy. Pressletter

Press logo
Ta strona korzysta z plików cookies. Korzystając ze strony bez zmiany ustawień dotyczących cookies w przeglądarce zgadzasz się na zapisywanie ich w pamięci urządzenia. Dodatkowo, korzystając ze strony, akceptujesz klauzulę przetwarzania danych osobowych. Więcej informacji w Regulaminie.