Wydanie: PRESS 03/2016
Chichot Kisiela
Wyglądał na człowieka, któremu świat zawalił się na głowę. Mówił spokojnie, ale nieco drżącym głosem. Przez 20 minut tłumaczył, dlaczego jako redaktor naczelny „Rzeczpospolitej” dopuścił do druku tekst o tym, że we wraku prezydenckiego tupolewa znaleziono ślady trotylu. Sam przygotował to nagranie wideo – oglądało się je jak dziennikarskie pożegnanie Tomasza Wróblewskiego.
Nie miał złudzeń: „Dwadzieścia sześć lat mojej pracy zawodowej rozsypało się”.
Wysadził je w powietrze opublikowany w październiku 2012 roku na czołówce „Rzeczpospolitej” tekst Cezarego Gmyza, który miał być dowodem, że pod Smoleńskiem nie doszło do katastrofy, lecz do zamachu na polską delegację. Prokuratura szybko zdementowała rewelacje o trotylu. Pracę stracili Gmyz, szef działu krajowego Mariusz Staniszewski, wicenaczelny Bartosz Marczuk no i Tomasz Wróblewski.
Oglądający jego wideo na YouTube też nie mieli złudzeń: to koniec Wróblewskiego. Jego tłumaczenia o tym, jak weryfikowano informacje, nie przekonywały. Jego skargi na wydawcę, który go zwolnił, nie wzbudzały żalu. Jego obrona, że inni też się mylili, a nie ponieśli tak surowych konsekwencji, brzmiała żałośnie. Wielu było przekonanych, że Wróblewski – były amerykański korespondent RMF FM, wicenaczelny „Życia”, wicenaczelny „Wprost”, twórca „Newsweek Polska”, wiceprezes Polskapresse, naczelny „Dziennika Gazety Prawnej” – po takiej wpadce w „Rzeczpospolitej” do głównych mediów długo nie wróci.
Zniknął z salonów. Przestał gościć w mediach.
Mariusz Kowalczyk
Aby przeczytać cały artykuł:
Zapisz się na nasz newsletter i bądź na bieżąco z najświeższymi informacjami ze świata mediów i reklamy. Pressletter