Wydanie: PRESS 01-02/2018
To są ludzie
Z Wojciechem Bojanowskim, dziennikarzem roku 2017, rozmawia Mariusz Kowalczyk
Podobno gdy zbliża się termin oddania materiału, wyłączasz telefon i nie ma z Tobą kontaktu.
– Nigdy mi się nie zdarzyło, ale fakt, z deadline`ami zawsze balansowałem na krawędzi. Wydawcy „Faktów” mówią, że powinni dostawać dodatek, bo współpraca ze mną przynosi zagrożenia kardiologiczne. Gdy materiał w „Faktach” ma iść o 19.07, ja go przesyłam minutę lub dwie wcześniej.
Zawsze się udaje?
Dwa razy się nie wyrobiłem. Raz, gdy Tomek Sekielski prowadził „Czarno na białym”. Wysłali mnie na Węgry, żebym pokazał, co się dzieje w kraju Orbána. Jeździliśmy 10 dni po Węgrzech, a w dniu montażu Ewa Galica, z którą wtedy pracowałem, miała fantazję, żeby tłumaczenie wypowiedzi różnych osób czytali różni ludzie. Skończyło się tragedią. Emisja była zaplanowana na 20.30, a my o 19.30 wszystkie wypowiedzi mieliśmy nadal po węgiersku. Totalnie się w tym pogubiliśmy, nie wiedzieliśmy, które tłumaczenia komu przypisać. Materiał miał mieć 16 minut, a my wywalaliśmy z niego całe fragmenty trwające po kilka minut, żeby w ogóle coś się ukazało. Gdy wysyłaliśmy go na serwer emisyjny, gapiłem się na pasek postępu przesyłania i zaciskałem kciuki. Gdy zostało przesłane 70 proc., Tomek Sekielski był już w drugiej części zapowiedzi naszego materiału. Potem opowiadano mi, że producentka Zosia mówiła mu przez słuchawkę: „Tomek, czytaj po-wo-li”. Tomek cedził każde słowo, ja patrzyłem na ten pasek i zapowiedź się skończyła. Trzy sekundy ciszy w telewizji to jest dużo, a wtedy poszło z 10 sekund. Pamiętam ten nienawistny wzrok Tomasza Sekielskiego patrzącego w kamerę.
Innym razem robiłem materiał o pierwszym w Polsce przeszczepie twarzy w Gliwicach. Pracowaliśmy dobre dwa tygodnie i miał powstać najważniejszy materiał w „Czarno na białym”, wszystko miało być gotowe na 20.30. A my go wysyłaliśmy w trzech częściach i nie wyrobiliśmy się. Musieli wzywać Piotrka Jaconia, który był akurat w toalecie, żeby zrobił serwis informacyjny o korkach na zakopiance. Nasz materiał poszedł dopiero po tym serwisie. Wracałem w deszczu do domu na piechotę. Zadzwonił redaktor naczelny Adam Pieczyński. Mówił, że jest wiosna i ciepło, na tarasie oglądał rośliny, ale usłyszał w telewizji mój głos, zaciekawiło go to, co opowiadam, więc wszedł do domu i obejrzał materiał, który bardzo mu się spodobał, więc dzwoni, żeby mi pogratulować. Rozłączył się. Za chwilę dzwoni znów i mówi: „Nie chciałem łączyć tego z gratulacjami, dlatego dzwonię drugi raz. Jak jeszcze raz się spóźnisz, to ja ci już tego nie daruję!”.
A ja po prostu każdy materiał traktuję jak dzieło swojego życia.
Materiałem życia okazał się reportaż o sprawie śmierci Igora Stachowiaka w komisariacie we Wrocławiu.
Adam Pieczyński zapytał, co sądzę o tej sprawie, bo policja trzy dni po śmierci Igora, 18 maja 2016 roku, zorganizowała dziwną konferencję prasową. Pod komisariatem były zamieszki. Pojawiło się też zdjęcie zwłok Igora Stachowiaka z kostnicy, a na Facebooku powstała grupa założona przez przyjaciół rodziny, którzy próbowali znaleźć świadków zatrzymania Igora na rynku Starego Miasta we Wrocławiu.
Mariusz Kowalczyk
Aby przeczytać cały artykuł:
Zapisz się na nasz newsletter i bądź na bieżąco z najświeższymi informacjami ze świata mediów i reklamy. Pressletter