Wydanie: PRESS 09-10/2017
Praca jako alibi
Z Piotrem Pytlakowskim z „Polityki” rozmawia Mariusz Kowalczyk
W młodości był Pan na najlepszej drodze, żeby zostać – jak to się mówiło w PRL – niebieskim ptakiem. Warto było rezygnować z tak ciekawej przyszłości i pakować książki w jakimś magazynie?
Taką karę wymierzyłem sobie za niedostanie się na studia: zatrudniłem się jako pakowacz w księgarni Polskiej Akademii Nauk. Jednak po dwóch miesiącach się zwolniłem, bo zarabiałem tylko tyle, że za całą pensję i dołożone przez mamę 200 złotych mogłem kupić wymarzony sweter. Był zielony. Taka praca miała tylko jeden sens: pakowałem książki u nas wtedy niedostępne, wydawane na zachodzie Europy po polsku, które zamawiały różne komitety partii lub biblioteki, na przykład przy Akademii Spraw Wewnętrznych. Dlatego jako pierwszy chłopak z Mokotowa miałem możliwość przeczytania wszystkich dzieł Marka Hłaski.
Nie mógł się Pan lepiej przygotować do egzaminów na studia?
Pewnie mogłem, ale zaniedbałem. Zdawałem na socjologię i nie umiałem wymienić wszystkich republik Związku Radzieckiego, jednej nie pamiętałem.
Jak opisuje Pan w książce „Wspomnienia konduktora wagonów sypialnych”, różnych dziwnych rzeczy się Pan imał przed studiami. Jako były salowy w szpitalu MSW, niech mi Pan, proszę, wyjaśni, dlaczego łatwiej było nosić ciała zmarłych mężczyzn niż kobiet?
Trochę pan trywializuje. To była trauma. Pierwszy raz widziałem, jak ludzie umierają. A do moich obowiązków, choć nie codziennie, należało przenoszenie ich z łóżek i zwożenie na dół, do tak zwanych lodówek. Często to byli starsi, zasuszeni panowie, którzy przeważnie umierali na wylewy. Miałem wrażenie, że są lżejsi. Wytrzymałem tam tylko trzy miesiące.
Mariusz Kowalczyk
Aby przeczytać cały artykuł:
Zapisz się na nasz newsletter i bądź na bieżąco z najświeższymi informacjami ze świata mediów i reklamy. Pressletter