Wydanie: PRESS 07-08/2017
Muzycy są wolni
Andrzej Skworz: Jakie to uczucie, gdy pisze Pan piosenkę do piątkowego programu Wojciecha Manna w Trójce, a chwilę później tekst z niej trafia na antyrządowe transparenty?
Piotr Bukartyk: Świetne. W piątek koło czwartej nad ranem kończę pisać i kładę się na chwilę spać. Wstaję o 6.40 i jadę do Trójki, gdzie jestem w okolicach ósmej. Dawniej siadywałem w saloniku dla gości, ale teraz jest tam pełno polityków, więc kucam w przejściu na korytarzu i ćwiczymy wspólnie z gitarzystą Krzysiem Kawałko. Gram z kartki, którą często mam pokreśloną, bo do ostatniej chwili coś tam poprawiam. Po występie u Wojtka Manna wychodzę ze studia, dzwoni moja matka – bo taki mamy rytuał – i trochę nieprzytomny jadę do domu odespać.
Ale tego dnia się nie dało. Jeden telefon, drugi, trzeci, kolejny. Wszyscy gratulowali.
Gdy nazajutrz, oboje ubrani na czarno, poszliśmy z żoną na demonstrację kobiet, patrzymy, a tam na transparencie „Rząd nie ciąża, da się usunąć”. Podszedł do mnie Szymek Jachimek i mówi: „Stary, jesteś klasykiem!”. Okazało się, że chwilę wcześniej byłem wymieniany w przemówieniach, a transparent z tekstem z mojej piosenki trafił nawet na manifestację kobiet w Helsinkach.
Dla równowagi, niedługo później dostałem zaproszenie na kawę do dyrektora Trójki.
Byłego już, Adama Hlebowicza.
Wojtek Mann uprzedził mnie, że mamy takie zaproszenie i chciał wiedzieć, czy do mnie już też dzwonili. Padło nawet zdanie: „Wyrzucicie Bukartyka, będziecie mieli męczennika” – i ja się roześmiałem.
Cóż, idziemy do pana dyrektora, który częstuje nas ciasteczkami. Bardzo kurtuazyjnie rozwija się rozmowa, aż nagle dyrektor mówi, że broń Boże, nie chciałby wpływać na mój repertuar, ale czy nie uważam, że moje piosenki dzielą naród?
Odpowiadam: „Proszę się nie obawiać, panie dyrektorze, nic podobnego! Właśnie ostatnio byłem z narodem na ulicy i on w ogóle nie był podzielony. Powiem więcej, moja piosenka raczej go jednoczy. Przeciwko ludziom, których bliżej nie znam, ale może pan ich zna?”.
Pan ma awersję do wszystkich polityków? „Ja i do was się, chłopaki, raczej nie zapisałbym” – to o Platformie Obywatelskiej – „bo już widziałem paru takich, co nie mieli przegrać z kim”.
W rzeczy samej.
A po przegranej Bronisława Komorowskiego pisał Pan: „Płacze zajączek, wzdycha jelonek, znowu do lasu wraca pan Bronek”.
Pomyślałem sobie o nim jeszcze gorzej, gdy zobaczyłem pana Lecha z panem Bronkiem w koszulkach z napisem „Cinkciarz.pl”. Coś wtedy we mnie pękło. No, nędza to była.
Pana znajomi mówią o Panu: artysta niezależny.
Nie jestem artystą, tylko grajkiem. Nie uważam siebie nawet za poetę czy muzyka, bo nie znam nut. Muzykiem był Wolfgang Amadeusz Mozart. Potrafię zagrać swoje piosenki, wcześniej ułożyć do nich tekst i melodię. Unikam celowo terminu „komponować”.
Ale wracając do pytania: uważam, że obecną władzę zawdzięczamy tej poprzedniej. I zawsze bronię się przed oskarżeniami, że jak ci się nie podoba PiS, znaczy, że jesteś za PO. Bzdura!
„Ładna niedziela, nie chce się strzelać / do własnej matki z wodnej armatki”.
Jestem z tej frazy bardzo dumny. Prosta piosenka i choć jest tam trochę patosu, to jednak podanego w niepatetyczny sposób.
Co mam tłumaczyć? Że widzę powrót minionych lat? Pamiętam robotników fabryki kabli z Ożarowa, gdy idą ulicą Wiejską naprzeciw szpaleru policyjnych pałkarzy. Obok leciwa, choć nadal sprawna armatka wodna, a jakaś kobieta krzyczy: „I co? Będziecie do nas strzelać?”.
Był początek dwudziestego pierwszego wieku i już dawno miało tego nie być! Tymczasem mija następnych kilkanaście lat i znowu widzę tę samą armatkę! Ale wiem też, że obecna sytuacja jest konsekwencją tego, co było. I dlatego pisowskie trolle mogą agitować na forach: „Przestańcie, przecież oni jeszcze nie nakradli połowy tego co tamci”.
Z Pana jest idealny bard KOD-u: stary i łysy. Śpiewa Pan o marszach: „kto trzyma stery / gdy ludzi zliczy, dzieli przez cztery”.
Przecież nie można zrobić zdjęcia tak wielkiego tłumu, jaki był wtedy na marszu Komitetu Obrony Demokracji w Warszawie, i wmawiać ludziom, że tam było tylko pięć tysięcy osób. Czegoś tak żałosnego już się nie spodziewałem. Jacek Kurski pozwala sobie grać publicznie piosenki kogoś, kogo miałem zaszczyt znać. Nie była to przyjaźń intensywna, ale kilkakrotnie się spotkaliśmy, wypiliśmy i szczerze porozmawialiśmy – mówię o Jacku Kaczmarskim, który już się nie może bronić przed tym, że ten Jacuś gra jego piosenki bez zrozumienia. I dlatego czasem sobie marzę, że Jacek wstaje, bierze tę swoją leworęczną gitarę i wali go nią prosto w łeb.
Nie czas już na piosenkę o tym, jak KOD się podzielił, albo o słabej opozycji?
Odnosiłem się już do wycieczki na Maderę i tych innych smutnych wydarzeń. Mnie nie interesuje, kto z kim śpi, ale głodówka na Maderze była czymś, o czym sam marzyłem od dziecka.
„Komuna krzyczy: precz z komuną! Może ze śmiechu pęknie sama”.
Prawda, że udane zdanie?
Jednak nie pęka.
Ale pęknie.
„Pyta słuchacz, jak się czuję i czy nie przyszło mi do głowy, że skoro tutaj występuję, to też już jestem trochę narodowy”. Ten słuchacz miałby trochę racji, bo do Trójki ściągnął Pana Krzysztof Skowroński za czasów pierwszej dobrej zmiany.
Sam do niego wtedy zadzwoniłem, nie wiedząc nawet, że się znamy. Nie kojarzyłem, że to ten sam redaktor, który kiedyś zaprosił mnie do Radia Zet do programu „Koktajl Mołotowa”. Było to po mojej płycie „Szampańskie wersety”, której hit „Każdy ma prawo do orgazmu” sprawił, że płyta – dzięki pomocy proboszczów z całej Polski – okazała się moją prawdziwą katastrofą finansową.
Zadzwoniłem do Krzyśka, bo kolega z Trójki powiedział mi, że przyszedł nią rządzić filozof z otwartą głową. Akurat prowadził samochód. Stwierdził: „Proszę pana, w Trójce pracują najlepsi”. Odparłem: „Jeszcze nie, ale właśnie dlatego dzwonię”. „W takim razie zapraszam, środa, jedenasta”.
Przez dwie godziny u niego w gabinecie zmienialiśmy świat, aż w końcu spytał, co chciałbym robić. Zaproponowałem, że ma powiedzieć jakiś wyraz, a jutro przyniosę mu o tym piosenkę.
Wcześniej z podobnym pomysłem zadzwonił do mnie Marek Gaszyński z Radia Dla Ciebie. Ale gdy mi powiedział, ile ma pieniędzy na pięć utworów, uznałem, że mojego szacunku dla niego za napisanie „Snu o Warszawie” już wystarczy.
Skowroński lepiej płacił?
Na początku wynegocjowałem bardzo przyzwoitą stawkę, Krzysiek dbał o swoich pracowników. Później doszły mnie słuchy, że jak go wyrzucali, twierdzili, że zdefraudował jakieś pieniądze. To obrzydliwe. Z Krzyśka chciano zrobić złodzieja, bo próbował nam uczciwie płacić za pracę.
W mediach narodowych jest specyficzna ekonomia: Trójka skończyła któryś rok z zyskiem czterech milionów złotych, ale pracownicy usłyszeli, że za dużo wydają. Bronili się, że mają przecież zysk. „Nie macie” – odpowiedzieli im. „Jesteście Polskim Radiem, a ono ma 20 milionów w plecy, więc z waszym zyskiem – minus 16 milionów. Za dużo wydajecie!”.
Dlatego nie lubię leniwych prezesów, którzy przyjdą do tego radia z koziej dupy, ale zarabiają miesięcznie tyle, ile ja nie dostałbym za trzy lata pracy tam.
Co z nimi zrobić, gdy PiS straci media publiczne na rzecz kolejnej partii?
Chore jest to wiązanie kadr mediów publicznych z wyborami. Niech sobie politycy zrobią jakąś osobną stację polityczną, na przykład Radio Parlament, i niech tam rządzą ci, którzy wygrali wybory. Niech walczą o słuchacza. Ale nie, oni muszą na siłę podpiąć się pod coś, co jest efektem cudzej, wieloletniej pracy. Dlatego nie dziwię się ludziom, którzy poświęcili całe życie Trójce i znieśli tam już bardzo wiele, że nie idą teraz szukać pracy do komercji. Trójka jest wielką wartością, ale jak się okazuje, można ją zniszczyć w dziesięć minut. Ja nazywam to stręczeniem politycznym Trójki.
Często słyszy Pan po koncertach: „Panie Piotrze, sam Pan też powinien już stamtąd odejść”?
Nigdy! Dopóki mam pewność, że w radiu spotykam ludzi, którzy uważają, że ja z powodu swej niezależności mogę robić coś za nich, będę tam chodził. Pracuję tam za darmo. A oni mają kredyty i są na etacie, więc nie mogą powiedzieć wszystkiego, co myślą.
Zabawne jest, że radio wyrzuca już nawet tych swoich z dobrej zmiany?
Pewnie ich powysyłają na jakieś placówki dyplomatyczne. Lubię sobie patrzeć na te nowe ekipy władzy. Podczas finału plebiscytu „Srebrne Usta” grałem absolutnie niepolityczne piosenki. W zeszłym roku wybrałem balladę „Reszta dla pana” – tam aluzje polityczne są cieniutkie, w zapowiedzi zaznaczyłem tylko, że wszyscy kiedyś przeminiemy. A w refrenie są takie słowa: „Nie chwal się, że bywasz tu, bo nie uwierzę. Spójrz na siebie, nie pasujesz do nich przecież. No, chyba że wozisz im sushi na skuterze. Jak tak, to sorry, chłopie. Szacuneczek”.
Po koncercie podchodzi do mnie żona człowieka, którego często widzę teraz w telewizji, i mówi: „Mistrzu! Jak mistrz pięknie zaśpiewał w tej piosence o sushi. Ja dzieciom zawsze mówię: »Po co to jeść? Przecież jest nasze: bigos, pierogi...«”.
Jak Pan tłumaczy, że muzycy w kilka dni wysadzili w powietrze festiwal w Opolu, a aktorzy nawet nie zaprotestowali, gdy teatr telewizji z aktorką z „Klątwy” trafił na półkę?
Proste – muzycy są wolni. Ci, którzy na scenie się ostają, to ludzie zdolni do wszystkiego, muszą naprawdę umieć dużo, żeby się utrzymać. Tak się jakoś ułożyło, że najczęściej są autorami własnego repertuaru. A zatem są niezależni na przykład od reżyserów i teatrów. Muzycy nie grają w dobrze opłacanych telenowelach. I nauczyli się jeść dużo mniejszą łyżeczką. Trudno zagłodzić kogoś, kto prawie nie jada.
„Bardzo dziwne przedstawienie, z tamtym nie chcą stać na scenie, temu zwozi się widownię” – napisał Pan o planowanym występie Jana Pietrzaka w Opolu. A przecież niewiele brakowało, by to Panu Solidarność do Opola zwoziła widownię. Był Pan w Kabarecie pod Egidą.
To był rok 1991. Przyjechałem do Egidy ze szmacianym futeralikiem na gitarę, wchodzę, a tam zebranie. Siedzą: Krystyna Sienkiewicz, Barbara Krafftówna, Wojciech Pszoniak, Janusz Gajos. Więc pode mną i tak już miękkie nogi uginają się jeszcze bardziej. Jan Pietrzak mówi: „Pan zagra coś”. Wyciągnąłem tę gitarę i gram, w połowie drugiego kawałka robi się jakoś cicho. Gram im tak ze 40 minut. Skończyłem i widzę, że było dobrze. A Pietrzak mówi: „Jedziemy za parę dni do Opola, pan pojedzie z nami, zobaczymy, jak sobie pan da radę na dużej scenie”.
Jaki wtedy był Pietrzak?
Inny wobec artystów, inny wobec zwykłych ludzi. Nie byłem entuzjastą jego formy komunikowania się z ludźmi stojącymi niżej w hierarchii od niego. Pamiętam też, że świetnie czuł się w jednostkach wojskowych. Graliśmy w Bartoszycach, w warunkach dosyć karczemnych z punktu widzenia muzycznego i sprzętowego, ale jemu to zupełnie nie przeszkadzało. Ważne, że na baczność stawali przed nim młodzi żołnierze. Lubił ten dryl. Miał też znacząco odmienne zdanie na temat naszych honorariów.
Nie boi się Pan, że z wiekiem każdemu grozi, że zostanie bohaterem własnych tekstów?
Zależy, od jak dawna przyglądamy się sobie nie tylko z uwielbieniem, ale też trochę kontrolnie. Mnie do 35. roku życia paraliżowała trema na scenie. Projektowałem sobie w głowie, że za chwilę wyjdę i się na scenie wypierniczę – i często tak się właśnie działo.
Dla satyryków przyszły teraz dobre czasy.
Ja od lat robię to samo, ale po raz pierwszy mamy władzę, która się obraża, gdy jej powiedzieć, że jest głupia. A jest. Być może nawet najgłupsza od lat. Ale przecież nie jest tak, że poprzednie były mądre. Różnica polega na tym, że gdy zagrałem piosenkę „W życiu liczy się porządek” o niedoszłym premierze z Krakowa, to Trójka, na życzenie słuchaczy, powtórzyła ją bodaj siedem razy tego samego dnia. A teraz się boją.
Za piosenkę o zachowaniu naszego posła w samolocie Lufthansy „Nie oszczędzaj na bilecie, bo ci Niemiec płaszcz pogniecie” jakoś nikt się nie obrażał.
A co Pan sądzi o tym muzyku, który uważa się za jedyną prawdziwą opozycję w Sejmie?
Nie chcę diagnozować, ale podejrzewam, że do takich stanów może doprowadzić zbyt intensywne życie pokoncertowe. Bo muzyk większość czasu w trasie spędza za kulisami, w hotelach, a nie na scenie. Na scenie jest się krótko.
Moja ulubiona Pana płyta to „Kup sobie psa”. Ile się jej sprzedało?
W okolicach kilkunastu tysięcy, czyli aktualnej pozycji złotej płyty. Myślę, że to liczba mojego elektoratu. Płyta była dedykowana mojej matce i mama wraz z psem, który zaalarmował domowników, gdy miała udar, jest na okładce.
O nim śpiewa Pan w tytułowej piosence?
Nie, „Kup sobie psa” to historia innego psa. Napisałem ją po wspólnym graniu z Jasiem Jangą-Tomaszewskim, aktorem i gitarzystą z Teatru Ateneum. Namawiał mnie długo, wahałem się, bo nie uważam się za gitarzystę, ale gdy już miało dojść do spotkania, zadzwonił i powiedział: „Słuchaj, Jadzia umarła, wiesz? Trochę w żałobie jestem”. Zakładał, że wiem, kim była Jadzia. Kiedy w końcu spotkaliśmy się u niego w mieszkaniu na Pradze, pokazał mi jej zdjęcie. Patrzę, a Jadzia ma wąsy na pysku, sierść i wilgotny nos – była husky. Rozejrzałem się po jego mieszkaniu i zbaraniałem: facet zdrowo po sześćdziesiątce, mieszka bez aktualnej narzeczonej, za to ma fajne wędki robione na zamówienie, dobre gitary i niezłe głośniki. Wtedy miał już Zulę, też ze schroniska, z niebieskimi oczami, zimowego psa, z lekko nadgryzionym uchem. „Kurde”, pomyślałem sobie, „chyba tak wygląda prawdziwe szczęście?”. Znalazł partnerkę, której jak rano powiesz, że jedziecie na ryby, nie pyta, kiedy wytrzepiesz dywan, tylko chwyta siatkę w zęby i czeka przy drzwiach.
Jest Pan w trzecim małżeństwie. Optymista?
W ostatnim, bo do trzech razy sztuka. Raczej pragmatyk. Kobieta mojego życia. Mam pełną rodzinę. Poza tym na swój sposób trafiliśmy ze sobą, jesteśmy razem już 16 lat, choć jest dużo młodsza ode mnie.
Nie suszy Panu głowy za teksty, które Pan teraz śpiewa? Wierzy, że to wszystko zasłyszane od kolegów albo z poprzedniego życia?
Powiem tak: na nowej płycie („O zgubnym wpływie wyższych uczuć”) pierwszy raz w życiu zamieściłem piosenkę dla realnej kobiety – to jest piosenka tylko o nas. Moja żona wzruszyła się i ją doceniła. Piszę tam, że „w zasadzie dobrze się prowadzę”. Bo owszem, wszystko w życiu robimy, by zdobyć partnerkę, a najlepiej ich setki; to taki pierwotny motor do działania. I mogę o sobie powiedzieć, że ostatecznie zamysł się powiódł, lecz na szczęście na tyle późno, że już teraz chcę być odpowiedzialny.
W tym roku wraca Pan na Woodstock. Kiedyś miał Pan tam swoje pięć minut. To Owsiak Pana znalazł?
Gdy do mnie zadzwonił w 2010 roku, najpierw myślałem, że to kawał. Bo ten facet w telefonie mówił tak bardzo jak Owsiak, jakby go udawał. Gdy pojechałem do niego, niedaleko, tu na Niedźwiedzią, wyjął wielki plan. „Widzisz ten kwadracik” – mówi? To jest dwieście osób. „A ile tego jest razem?” – pytam. „Ze sceny widać ze dwieście tysięcy, ale w ogóle będzie więcej”.
W pierwszy dzień spotkało się ze mną 17 osób. Lecz pod koniec było ich już kilkaset, a na dużą scenę Woodstock mogłem zabrać tylko sto. Napisałem im „Z tylu chmur”, która przetrwała jako finał aż do tej pory: „Nie musisz trzymać mnie za rękę, straszyć, że bez ciebie zgubię się. Nie musisz mówić mi, co piękne, co zatwierdzone w niebie, a co nie”.
Posłuchałem poprzednich utworów finałowych i zrozumiałem, na czym polegał błąd moich kolegów: większość śpiewała o sobie. A ja chciałem napisać coś, z czym będą się zgadzać ci, którzy będą ją śpiewać. I to oni, nie ja, przekonali resztę.
To była Pana, jak mówiła kiedyś młodzież, życiówa?
Nie, bo w następnym roku zagraliśmy na dużej scenie i następna przygoda – przyszło oberwanie chmury. Wielkie wiadro przewróciło się na niebie i wszyscy uciekli. Myślę sobie: „No, to dupa”. Ale gramy: deszcz mi pada do gitary, publiczności nie ma, a przed sceną robi się pół metra stojącej wody. I nagle widzę, że wracają – ludzie idą i ciągną wielki rozłożony namiot wojskowy, następni przynoszą folie, kolejni taplają się w tym błocie i na koniec mamy znów pełno publiczności. Wrócili.
Ale po pięciu latach Owsiak z Pana zrezygnował. Mógł się Pan nie zgodzić, gdy teraz zadzwonił i powiedział: „Wracaj”.
Po pierwsze, chyba nikt nie był na finale tyle razy co ja – pięć lat. Poza tym moja piosenka z nimi została. Mogłem się obrazić, ale było mi miło, że Jurek znów mnie zaprosił. Powiedział..., ach nie powiem, przecież to przyszły noblista. Spytałem tylko: „Czy zapraszasz mnie, żeby przyznać, że jestem niezastąpiony?” „Tak”. „To chciałem usłyszeć, przyjadę”.
Boże, jak ja Panu zazdrościłem, gdy wygrał Pan festiwal piosenki w Olsztynie, a potem w 1984 zajął trzecie miejsce na Studenckim Festiwalu Piosenki w Krakowie. Ale gdy poszedłem na Pana koncert w Poznaniu, posłuchałem i pomyślałem: „Co za prostak”. O czym Pan wtedy śpiewał?
Proste rzeczy. Pewnie „Pojedynek na szosie”, tam było dużo wątków toaletowych, bardzo się ludziom podobały.
Dziś gdy słucham Pana piosenki sprzed 25 lat: „A silni, dzielni chłopcy z ambicjami leją obcych w mordę kastetami. I można gadać to i owo, ale młodzież, Panie, myśli narodowo” – muszę przeprosić za tego prostaka.
Wygrałem nią kabareton w Opolu w 1991 roku. Sam jestem przerażony, gdy pomyślę, że wszystko to przewidziałem.
* * *
Posłuchaj gościnnych, piątkowych występów Piotra Bukartyka u Wojciecha Manna.
* * *
Piotr Bukartyk
Urodzony 17 maja 1964 roku, pochodzi z Gorzowa Wielkopolskiego. Autor, kompozytor, grający piosenkę autorską z pogranicza bluesa, folku, reggae i rocka. Znany z występów na żywo (ok. 8.45) w piątkowej audycji „Zapraszamy do Trójki” Wojciecha Manna. Pisać i śpiewać zaczął w szkole średniej. W latach 1982–1983 zajmował pierwsze miejsce w Olsztyńskich Spotkaniach Zamkowych, był laureatem Studenckiego Festiwalu Piosenki w Krakowie (1984 i 1985). W 1991 roku wygrał kabareton w Opolu, w latach 1991–1997 współpracował z Kabaretem pod Egidą. Napisał przeszło 400 piosenek, występował i oprawiał muzycznie program „Kocham to, co lubię” Wojciecha Manna w TVP 2. Jego piosenka „Z tylu chmur” stała się hymnem festiwalu Woodstock w Kętrzynie nad Odrą. Jako aktor występował w przedstawieniu „Jeździec burzy” w Teatrze Rampa, gdzie grał Vana Morrisona. Nagrał trzy płyty z zespołem Sekcja oraz solowe albumy: „Szampańskie wersety”, „Z czwartku na piątek”, „Tak jest i już”, „Kup sobie psa” i najnowszy „O zgubnym wpływie wyższych uczuć”
Andrzej Skworz
Zapisz się na nasz newsletter i bądź na bieżąco z najświeższymi informacjami ze świata mediów i reklamy. Pressletter