Wirtualne odpoczywanie
Jeśli Facebook przetrwa do końca stulecia, liczba profili zmarłych użytkowników może już przewyższać liczbę żyjących.
Siostra (urywając zdania, połykając łzy, odwracając głowę): „Brat… To jest trudne… Minęło już pół roku, a ciągle te emocje, ciągle trudno uwierzyć”. Na ekranie wszystkie jej wypowiedzi przeplatane są zdjęciami – Lukaš tańczy na rodzinnej imprezie, Lukaš pozuje do szkolnego zdjęcia, Lukaš z maleńkim dzieckiem na ręku. I filmikami – Lukaš jako chłopak skacze ze skały do morza, walczy na zapaśniczej macie, jako nastolatek wygłupia się na sankach ciągniętych przez samochód… Ciągle żywe, choć coraz bardziej odległe wspomnienia.
Pół roku wcześniej Lukaš zginął, uderzając motocyklem w drzewo. „Rodzina nie wie, co zrobić z jego profilem na Facebooku. Czy trzymać go, czy wyrzucić. Chcieli wiedzieć, co o tym myślę” – tłumaczy pojawiający się na ekranie reżyser. Widzimy go kilka razy. Siedzi w ciemnym pomieszczeniu, pochylony nad komputerem. Blask monitora wyławia z mroku jego twarz. „Lukaš nie napisał wirtualnego testamentu. Nie odważyłem się wyrzucić jego facebookowego profilu” – wyjaśnia reżyser i dodaje: „Naukowcy w USA rozwinęli program, który na podstawie naszych internetowych danych kreuje naszego awatara. Taki awatar będzie mógł kontaktować się z naszymi wnukami”.
Historia Lukaša Dobšika, czeskiego 24-latka, jest autentyczna. Pięć lat temu opowiedział ją Robin Lipo, student łódzkiej filmówki. Kilkunastominutowa etiuda „Na zawsze młody” porusza problem niezwykle istotny. Pokazuje nowy wymiar śmierci i trwania w epoce mediów społecznościowych.
Na wstępie filmu Lipo informuje nas: „Facebook ma więcej niż 600 milionów użytkowników (ich liczba dawno już przekroczyła miliard – przyp. Ł.Z.). Każdego roku umiera około 200 tysięcy z nich”.
Menedżer sprawdzi, czy żyjesz
Śmierć zaczęła wychodzić z cienia, kiedy liczba użytkowników Internetu rosła, a najstarszym przybywało lat (choć większość z nich to nadal ludzie młodzi). I tak biologia wspomagana przez statystykę wkroczyła do wirtualnego świata, a właściciele serwisów społecznościowych stanęli przed pytaniem: co robić? – Problematyka śmierci w Internecie, a w mediach społecznościowych w szczególności, nie jest regulowana przez światowe ustawodawstwa – przyznaje Jakub Kralka, prawnik, właściciel strony Techlaw.pl i bloga Prawo Nowych Technologii. – Zwykle czynią to same serwisy poprzez wypracowane przez siebie regulaminy lub też zupełnie uznaniowo, nawet na podstawie pozaregulaminowych procedur – dodaje. Rozwiązania w większości są podobne.
Użytkownicy Facebooka mogą wcześniej poinformować portal, czy chcą, by w przypadku śmierci konto zostało trwale usunięte z serwisu. Nawet jeśli tego nie zrobią, z taką inicjatywą mają prawo wyjść ich bliscy. Wtedy najpierw powinni skontaktować się z administratorem przez centrum pomocy na stronie Facebooka. „Wymagamy dostarczenia dokumentów potwierdzających bycie członkiem najbliższej rodziny lub wykonawcą testamentu właściciela konta, a także przesłania skanu bądź świadectwa zgonu bliskiej osoby. To najszybszy sposób na rozpatrzenie wniosku” – informuje biuro prasowe Facebooka. Jeśli z jakichś powodów nie możemy przedłożyć urzędowego świadectwa zgonu, należy go zastąpić np. nekrologiem czy kartą upamiętniającą zmarłego.
Niemal identyczne uregulowania wprowadził Instagram – serwis umożliwiający użytkownikom edycję zdjęć i filmów, który od 2012 roku należy do Facebooka. Tam usunąć konto zmarłego mogą jego najbliżsi – pod warunkiem jednak, że uwiarygodnią zarówno siebie, jak i przekazywane informacje. Przez formularz na stronie powinni przesłać np. akt urodzenia i akt zgonu nieżyjącego użytkownika oraz „zgodny z lokalnym prawem dokument potwierdzający pełnomocnictwo przedstawiciela zmarłej osoby lub wykonawcy testamentu”.
Na Twitterze konto może dezaktywować wyłącznie członek rodziny lub osoba wcześniej wskazana przez użytkownika. – Po tym, jak wyśle on przez pomoc techniczną prośbę, dostanie od nas e-mail z instrukcjami – tłumaczy Ian Plunkett, menedżer ds. komunikacji w Twitterze. – Osoba, która chce zlikwidować konto zmarłego, musi dostarczyć nam kopię jego aktu zgonu i swojego dokumentu tożsamości, na przykład dowodu osobistego – wyjaśnia. Instrukcja na ten temat sporządzona jest w języku angielskim.
Serwis NK.pl zamyka konto osoby zmarłej w ciągu miesiąca od pozytywnego rozpatrzenia prośby. Wcześniej należy skontaktować się z biurem obsługi klienta i przesłać kopię świadectwa zgonu. Teoretycznie może to uczynić każdy.
Nie zawsze jednak, licząc na likwidację naszego profilu po śmierci, musimy być zdani na rodzinę czy przyjaciół. Firma Google stworzyła narzędzie zwane menedżerem nieaktywnych kont. – Służy do ustalenia, co dzieje się z kontem i z danymi w przypadku dłuższej nieobecności czy śmierci właściciela – wyjaśnia Piotr Zalewski, menedżer ds. komunikacji w Google Polska. Użytkownik poprzez sekcje Informacje osobowe i prywatność w usłudze Moje konto ustawia tzw. okres oczekiwania. Jeśli przez wskazany przez siebie czas nie da znaku życia, konto stanie się nieaktywne. – Może zdecydować, czy zostanie ono usunięte i kto uzyska dostęp do zawartych na nim danych – tłumaczy Zalewski. Zapewnia, że możliwość zarządzania usługami Google jest wśród użytkowników bardzo popularna. Szczegółowych danych firma nie ujawnia.
Tyle teoria. W praktyce profile zmarłych użytkowników często trwają pozostawione samym sobie. Przez kilka tygodni, miesięcy, bywa, że latami.
„Sto lat w niebie, Przyjacielu…”
– Ojciec był aktywny na Naszej Klasie. Zmarł w lutym. 30 czerwca miał urodziny. Kilka dni wcześniej dostałam powiadomienie, które mi o tym przypomniało – opowiada Magdalena, menedżerka z Wielkopolski. – Weszłam na jego konto i zobaczyłam, że część znajomych jak gdyby nigdy nic składa mu życzenia. Niektórzy być może z rozpędu, inni z niewiedzy. Aż coś ścisnęło mnie w gardle – wspomina. Kilka dni później zawnioskowała o likwidację profilu. Takich sytuacji są tysiące.
Jesienią ub.r. zmarł długoletni fotoreporter jednej z poznańskich gazet. Ale profil, który założył na Facebooku, długo trwał w niezmienionej formie. Automatycznie rozsyłana przez portal informacja o jego kolejnych urodzinach nie pozostawała bez echa. „Jak bardzo żałuję, że nie mogę Ci złożyć życzeń. Ale ślę je tam, do góry”, „Się trzymaj w niebie, mój kochany przyjacielu!” – pisali znajomi zmarłego. Lecz zdarzały się też życzenia typu „100 lat w doskonałej kondycji”. Wcześniej jedna z facebookowych znajomych zamieściła na jego osi czasu post z grą, inna post dotyczący „angielskich zwrotów codziennych”.
Wiadomości z zaświatów nie kończą się na urodzinowych powiadomieniach. Przed rokiem na portalu Tabletowo.pl Marek Pakoński opisał, jak to wszedł na twitterowe konto zmarłego kilka dni wcześniej blogera Jacka „Azraela” Gotliba i zobaczył świeżą informację o liczbie obserwujących go followersów. „Niby to automatyczne wpisy w statystykach interakcji. Niby zwykła rzecz. No OK. Ale dziwna. To tak, jak dostawać spóźnione listy po czyjejś śmierci, jak otrzymywać spóźnione SMS-y po czyimś śmiertelnym wypadku. Jak odbierać telefony z numeru kiedyś należącego do kogoś zmarłego, numeru, który potem został przypisany do jakiejś pizzerii czy towarzystwa ubezpieczeniowego” – podkreślał.
– Martwe profile istnieją, bo, po pierwsze, z oczywistych powodów nie myślimy zbyt dużo o tym, co będzie po naszej śmierci. Po drugie, zadbanie o nasz pośmiertny los wciąż nie wydaje nam się ważne. To nowa sytuacja kulturowa, w której musimy się odnaleźć – podkreśla dr Jakub Nowak, medioznawca z Uniwersytetu Marii Curie-Skłodowskiej w Lublinie. Rozwiązaniem mogłoby być np. przekazanie za życia haseł do kont najbardziej zaufanym osobom. Ale, jak przyznaje medioznawca, to sprawa ryzykowna. Bywa przecież, że przyjaźnie się kończą, a małżeństwa rozpadają. – Trzeba rozważyć, czy więcej szkody przyniesie fakt, że po naszej śmierci facebookowy profil wciąż będzie aktywny, czy bardziej zaszkodzić może były przyjaciel bądź eksmałżonek mający dostęp do naszych kont jeszcze za naszego życia – stwierdza dr Nowak.
Czasem jednak pozostawienie profilu po śmierci to celowy zabieg. Opowiada Łukasz, dziennikarz z Warszawy: – Dwa lata temu zmarł jeden z moich kolegów, który był także znajomym na Facebooku. Jego profil nadal funkcjonuje, bo tak zadecydowali jego rodzice. Od czasu do czasu zamieszczają wpisy informujące o mszach w intencji syna. A znajomi zaglądają tam, by go wspominać.
Profil na ducha
Bywa też, że dopiero po śmierci dana osoba zyskuje profil na Facebooku. Kilka lat temu poznański dziennikarz Krzysztof M. Kaźmierczak założył profil Jarosławowi Ziętarze, który na początku lat 90. pracował z nim w „Gazecie Poznańskiej” i według wszelkich znaków został zamordowany. – Zależało mi na tym, aby przypomnieć o sprawie Jarka, dotrzeć z nią do ludzi. Akurat rozpoczynaliśmy walkę o podjęcie śledztwa w sprawie jego śmierci – wspomina Kaźmierczak. – Uznałem, że profil osobisty będzie lepszy niż strona. Zapewnia większą siłę rażenia, gromadzi znajomych, a nie tylko polubienia, daje możliwość pełniejszej komunikacji z użytkownikami… Niestety, po pewnym czasie Facebook przysłał mi informację, że profil został bezpowrotnie zlikwidowany – informuje Kaźmierczak. Dlaczego? Kaźmierczak wyjaśnień na ten temat nie otrzymał. Zapytane o to przez nas biuro prasowe serwisu tłumaczy: „Regulamin Facebooka nie zezwala na korzystanie z konta osobistego w celu reprezentowania kogokolwiek innego niż osoby, do której ono należy. Grozi za to trwała utrata konta, chyba że zostanie ono przekształcone w stronę”. Na Facebooku istnieje teraz strona poświęcona Ziętarze: „Jarosław Ziętara 1992”.
Jednak nie zawsze FB jest tak zdeterminowany. Przekonała się o tym Nina Kowalewska-Motlik, prezes firmy New Communications. Przez lata przyjaźniła się z Janiną Paradowską. Dziennikarka zmarła w czerwcu br., a niedługo potem na portalu pojawił się profil osobisty „Janina Paradowska – dobrze, że zdechła”. – Kilkakrotnie w tej sprawie interweniowałam, nie tylko zresztą ja. Odpowiedź zawsze była jednakowa: konto nie narusza standardów Facebooka – mówi Kowalewska-Motlik. Znajomi Paradowskiej zdołali wywalczyć tylko tyle, że niedawno zmieniła się nazwa konta na: „Janina Paradowska – cieszę się, że nie żyje”. Na nasze pytanie, dlaczego serwis nie zlikwidował profilu, biuro prasowe FB konkretnie nie odpowiedziało. Kowalewska-Motlik: – Ten profil to hejt w czystej postaci. Nie spocznę, dopóki on nie zniknie.
Żałoba w świecie korporacji
Jacek pracował jako specjalista od public relations. Zmarł 17 czerwca tego roku. Jego konto na Facebooku istnieje nadal, tyle że obok zdjęcia profilowego pojawiła się adnotacja: „Na zawsze pozostanie w naszej pamięci”. I choć ostatni widoczny post pochodzi z 28 maja, profil cały czas żyje. – Znajomi Jacka mogą umieszczać na jego tablicy wpisy, ale te przeczytać mogą tylko inne osoby z tego grona – tłumaczy Katarzyna, jedna ze znajomych. Przyjaciele zmarłego zamieszczają ważne dla nich zdjęcia, dzielą się wspomnieniami, piszą o rzeczach, którymi się zajmował. – Cieszę się, że nikt nie zgłosił tego profilu do zlikwidowania, bo dzięki temu zachowała się na przykład nasza prywatna korespondencja – podkreśla Katarzyna.
Profil Jacka jest jednym z tych, które otrzymały status In Memoriam. Został przekształcony w rodzaj ściany pamięci, zaś jego nowe ustawienia sprawiają, że Jacek nie pojawia się wśród propozycji osób, które warto dodać do grona znajomych, w reklamach, nie jest brany pod uwagę w popularnych testach typu: „Sprawdź, kto jest Twoim najlepszym przyjacielem”, Facebook nie przypomina o jego urodzinach. Do konta nikt nie może się też logować. Jednocześnie wszelkie materiały zamieszczone przez użytkownika przed jego śmiercią pozostają widoczne dla osób, którym je udostępnił.
Na tym jednak nie koniec. „Uwagi przekazane przez osoby, które doświadczyły straty kogoś bliskiego, sprawiły, że rozszerzyliśmy wsparcie dla użytkowników przeżywających żałobę oraz tych, którzy chcą mieć wpływ na to, co stanie się z ich kontem po śmierci” – informuje mnie biuro prasowe serwisu. W lutym 2015 roku Facebook wprowadził usługę opiekuna konta In Memoriam. Może go wyznaczyć każdy użytkownik, który ukończył 18 lat. Wystarczy wykonać kilka prostych operacji w ustawieniach bezpieczeństwa. „Po śmierci właściciela profilu użytkownik może opublikować przypięty post, na przykład pożegnalną wiadomość, przekazać informację o uroczystościach pogrzebowych, przyjąć zaproszenia do grona znajomych, zmienić zdjęcie profilowe czy też zdjęcie w tle strony” – informuje biuro prasowe FB. Prawo do modyfikacji jest oczywiście ograniczone. Opiekun nie napisze np. w imieniu zmarłego posta, nie przeczyta też wiadomości, które ten słał przez komunikator do innych osób.
Początkowo możliwość przekazywania profilu w spadku mieli tylko użytkownicy FB w Stanach Zjednoczonych. Od mniej więcej roku mogą to robić również internauci w Europie. Jak wielu skorzystało z tej możliwości? Serwis nie przekazuje takich informacji. Wiadomo jednak, że popularność usługi rośnie. Opiekuna konta zdecydowała się wyznaczyć np. Iwona, 38-letnia przedstawicielka handlowa z Wielkopolski. Funkcję tę powierzyła najbliższej przyjaciółce. – Zależy mi, żeby po mojej śmierci kontrolę nad moim profilem przejął ktoś zaufany. Nie chcę aktywności przypadkowych osób, reklam i innych podobnych historii – mówi. Zapewnia jednak, że nie dąży do internetowej nieśmiertelności. – Według mnie taka tablica pamięci powinna istnieć przez chwilę: tydzień, miesiąc, może dwa. Tak żeby się pożegnać. Potem należy ostatecznie odejść: także z przestrzeni wirtualnej – przyznaje pani Iwona. Z podobnych rozwiązań mogą skorzystać też użytkownicy Instagrama.
Głos z zaświatów
Decyzja o trwaniu w mediach społecznościowych po śmierci coraz częściej nie ogranicza się do tablicy pamięci. Bywa, że użytkownicy chcą przemawiać z zaświatów, zaś twórcy różnego rodzaju aplikacji skwapliwie to wykorzystują. Już kilka lat temu Wojciech Borowski, prezes polskiego oddziału McCann Worldgroup, pisał o narzędziach w specyficzny sposób przedłużających aktywność w sieci. Wśród nich wymienił aplikację If I Die. Pozwala ona na pozostawienie przez użytkownika wiadomości, która zostanie opublikowana na Facebooku po jego śmierci. Wystarczy wybrać trzy osoby, które w odpowiednim momencie zgon potwierdzą. Na podobnych zasadach działa aplikacja Dead Social. Dzięki niej można stworzyć przesłanie, które trafi do wybranych użytkowników Facebooka i Twittera.
Dużo dalej idą twórcy aplikacji Liveson. Na stronie internetowej reklamują swój produkt słowami: „Your social afterlife”. System obserwuje nasze wpisy na Twitterze, a potem według algorytmu sam dokonuje wpisów w tym samym duchu. W myśl motta: „When your heart stops beating, you’ll keep tweeting”…
Kiedy Borowski pisał swój tekst, aplikacje dopiero zdobywały popularność za oceanem. – Tego typu projekty trudno jednak uznać za tymczasową modę. Moim zdaniem będą się rozwijały. Po pierwsze, coraz silniej zaznaczamy swoją obecność w mediach społecznościowych. Po drugie, w ludzką psychikę wpisana jest potrzeba pozostawienia po sobie jakiegoś śladu. A teraz łatwiej o to niż kiedykolwiek wcześniej – podkreśla Borowski.
Paradoks polega na tym, że nasz dylemat: zniknąć czy trwać zapewne okaże się nieistotny. – Trudno funkcjonować w Internecie i w stu procentach kontrolować ujawniane przez siebie treści – przekonuje dr Nowak. – W każdej chwili mogą one przecież zostać przekazane dalej, udostępnione, co więcej: wykorzystane w sposób niezgodny z naszymi intencjami. Każdy z nas może stać się internetowym memem. Większość zakłada, że do tego nie dojdzie, i pewnie słusznie. Pewności jednak nigdy mieć nie można – dodaje.
A to oznacza, że – chcemy tego czy nie – po biologicznej śmierci gdzieś tam, w zakamarkach sieci, będziemy żyli nadal.
Łukasz Zalesiński
Zapisz się na nasz newsletter i bądź na bieżąco z najświeższymi informacjami ze świata mediów i reklamy. Pressletter