Wydanie: PRESS 11/2011
Nudy tu macie
- Rozmowa z Wacławem Radziwinowiczem,
moskiewskim korespondentem „Gazety Wyborczej”
Pana rusycystka zdziwiłaby się, że żyje Pan z języka rosyjskiego?
Chyba nie. Wiedziała, że mam babcię Rosjankę. Więc w domu złapałem trochę rosyjskiego. Potem właściwy staż miałem w oddziale „Gazety Wyborczej” w Olsztynie, gdzie byłem szefem, i zarabiałem na współpracy z Kaliningradem. Zbieraliśmy i dostarczaliśmy tam z Polski ogłoszenia, a to już twarda szkoła. Były pieniądze, kontrakty, trzeba było rozumieć obyczaje. Język to tak naprawdę mała techniczna rzecz, narzędzie.
Czyli wszystko zaczęło się od rodziny?
Tak, babcia, rodowita Rosjanka, pochodziła z Uralu, dziadek był Polakiem z rodziny zesłańców mieszkającej pod Barnaułem w kraju ałtajskim, nad rzeką Ob. Dopiero po rewolucji wylądowali pod Białymstokiem. Gdyby nie rewolucja, pewnie byłbym Rosjaninem. To, co ci ludzie przeżyli, nie mieści się w głowie. Wojny, rewolucja, czystki. Część rodziny dziadka została w Barnaule i w ’37 roku padli ofiarą straszliwej zbrodni, tak zwanej polskiej operacji NKWD ’37 roku. Zabito wtedy 100 tysięcy Polaków, o których do dzisiaj nikt się nawet nie upomniał. My, Polacy, mamy selektywną pamięć historyczną.
Te wszystkie radzieckie filmy, z których Pan czerpie garściami w swoich tekstach, oglądał Pan jako chłopak?
Dopóki nie wyjechałem z Polski, nie znałem ich programowo. Październik był miesiącem kina radzieckiego w PRL. Nas, uczniów, prowadzali na nie przymusowo. Punktem honoru było nie pójść na sowiecki film. Przez to dużo straciłem, bo dopiero kiedy wyjechałem, zobaczyłem, jakie Rosjanie mieli kino! Teraz kiedy oglądam ich nowe filmy i patrzę, jak próbują robić Hollywood, depcząc to, co mają naprawdę cennego, robi mi się za nich wstyd.
Więcej w listopadowym numerze "Press" - kup teraz e-wydanie
Aby przeczytać cały artykuł:
Zapisz się na nasz newsletter i bądź na bieżąco z najświeższymi informacjami ze świata mediów i reklamy. Pressletter