Szefowie mediów wierzą, że strajk przyniesie efekty
W środę protestowano także przed siedzibą TVP (fot. Piotr Molecki/East News)
Zdaniem szefów polskich mediów środowy protest może przynieść realne efekty. - Politycy PiS już mówią, że będą się zastanawiać. Jest to rozmiękczane. Coś dobrego z tego protestu wyniknie - stwierdza Bartosz Węglarczyk.
Dopiero bezprecedensowy protest mediów rozpoczął dyskusję nad projektem podatku od reklam. Czarne ekrany stacji telewizyjnych, w kółko powtarzane te same komunikaty radiowe, jednakowe okładki gazet i wyłączone portale internetowe zaskoczyły odbiorców. Skalę środowego strajku najlepiej pokazują liczby. Praktycznie takie same czołówki 30 ogólnopolskich i regionalnych gazet, po raz pierwszy w historii bez "Wydarzeń" Polsatu i "Faktów" TVN oraz prawie 2,5 tys. publikacji w mediach tradycyjnych i ponad 70 tys. w mediach społecznościowych. Zdaniem dziennikarzy i komentatorów, to był największy skoordynowany protest medialny w Polsce po 1989 roku.
"Strach jest złym doradcą"
Redaktor naczelny Onetu Bartosz Węglarczyk jest przekonany, że solidarnościowa akcja "Media bez wyboru" przyniesie efekty. - Już w środę usłyszeliśmy, że projekt jest w "prekonsultacjach", nawet Tomasz Sakiewicz powiedział, że nikt z nim tego podatku nie konsultował. To oznacza, że nikt o tym nie słyszał. Teraz politycy PiS mówią, że będą spotkania, będą się zastanawiać. Jest to rozmiękczane. Więc coś dobrego z protestu wyniknie – uważa Węglarczyk.
Naczelny Onetu zwraca uwagę na reakcje użytkowników portalu. - Zbadaliśmy to: zdecydowana większość naszych czytelników rozumiała powody. Nie wszyscy byli zadowoleni, co doskonale rozumiem, bo nie mogliśmy napisać choćby o impeachmencie Trumpa – mówi Węglarczyk.
Także redaktor naczelny "Dziennika Gazety Prawnej" Krzysztof Jedlak nie wątpi w sukces protestu. - Jestem przekonany, że osiągniemy cel i projekt zostanie wycofany lub głęboko zmieniony. Jeśli ktoś chce opodatkować unikających danin globalnych gigantów, niech to wreszcie zrobi, ale niech się przy tym odczepi od uczciwych, płacących podatki przedsiębiorstw medialnych – podkreśla Jedlak. Jak dodaje, wydawca "DGP" Infor Biznes i tak nie zostałby objęty podatkiem (bądź zostałby w symbolicznym stopniu).
- Nasze działania mają solidarnościowy charakter, a w jeszcze większej mierze podyktowane są tym, że oceniamy ten projekt jako bardzo zły i szkodliwy dla całego rynku. I oczywiście jako zagrożenie dla niezależnych mediów, a więc i dla społeczeństwa obywatelskiego – podkreśla.
Jedlak nie obawia się wariantu węgierskiego, w którym praktycznie przestały istnieć jakiekolwiek media niezależne od władzy. - Wierzę, że się przeciwko niemu obronimy. Strach jest złym doradcą. Media się nie boją i nie przestraszą. I tak, jeśli będzie trzeba, powinny kontynuować wspólne działania – dodaje naczelny "DGP".
Polskich dziennikarzy rozumieją ich węgierscy koledzy i koleżanki po fachu. W rozmowie z "Press" dziennikarze z węgierskich redakcji opowiedzieli, że podobne metody nacisku na wydawców i nadawców od dekady stosuje rząd Viktora Orbana.
- Byliśmy oszołomieni stopniem poparcia naszej akcji. Na stronie facebookowej mieliśmy gigantyczne zasięgi. Dostaliśmy także pozytywny feedback zarówno w naszej grupie dyskusyjnej, jak i w bezpośredniej komunikacji ze słuchaczami – mówi Kamila Ceran, redaktorka naczelna radia Tok FM. - Akcja służyła przede wszystkim edukacji. Chcieliśmy pokazać, co to naprawdę znaczy żyć bez wolnych mediów. To nie są proste tematy do zrozumienia, ale mamy nadzieję, że chociaż do części osób dotarło nasze przesłanie. To jest być albo nie być dla wolnych mediów. Ten temat nie przycichnie tak szybko, a na pewno nie w redakcji Tok FM, bo zamierzamy dalej się nim zajmować – podkreśla.
"Po rządzących protest spłynął jak po kaczce"
Nie bez echa przeszła również reakcja mediów publicznych na strajk mediów. Przez całą środę na antenie TVP Info sugerowano, że duże zagraniczne koncerny medialne nie chcą dzielić się swoimi zyskami. "Niemieckie media dla Polaków", "Międzynarodowe koncerny medialne nie chcą płacić na służbę zdrowia, kulturę i zabytki", "Zarabiają miliony, ale zyskami nie chcą się dzielić z Polakami" - to tylko niektóre paski ze stacji informacyjnej TVP. "Odwet" za czarne ekrany i specjalne komunikaty telewizja kierowana przez Jacka Kurskiego wzięła przed czwartkowym orędziem marszałka Senatu Tomasza Grodzkiego. Wystąpienie poprzedzono komunikatem: "Tu miał być Twój ulubiony mecz".
Tymczasem Robert Feluś, redaktor naczelny tygodnika "Wprost", zaznacza, że choć "powód akcji jest absolutnie słuszny", to ma wątpliwości co do jej efektów. - Po rządzących protest spłynął jak po kaczce. Jeśli padnie rozkaz: "dojechać ich podatkiem", to polecenie zostanie wykonane przez sejmową większość. Część społeczeństwa nie rozumie, jaki jest związek pomiędzy czarnymi planszami w telewizji i "opłatą solidarnościową", która w retoryce tzw. mediów publicznych ma służyć tak ważnym kwestiom, jak ochrona zdrowia, kultura i zabytki. Jeśli nie będziemy w tym zakresie rzetelnie informować naszych odbiorców, oddamy pole manipulacjom i demagogii. Co już się stało w środę - mówi.
Feluś dodaje, że media rządowe wykorzystały brak konkurencji i przez cały dzień sączyły propagandowy przekaz. - Kto chciał sprawdzić, co o tym sądzą media niechodzące na pasku władzy, nie miał szansy, bo dostawał po oczach czarną planszą – mówi. Jak dodaje, zawiodła też konsekwencja: niektóre portale przestały działać rano, inne dopiero w ciągu dnia, w części z nich można było czytać niektóre artykuły.
Środowy strajk mediów był szeroko opisywany także w zagranicznych redakcjach i komentowany przez organizacje międzynarodowe. "Jako osoba głęboko zatroskana losami Polski jestem zaniepokojona planami polskich władz, które chcą zdusić wolność mediów" - napisała na Twitterze była amerykańska sekretarz stanu Madeleine Albright. Ponadto specjalny raport o sytuacji mediów w Polsce opublikował w czwartek Międzynarodowy Instytut Prasy (International Press Institute).
Jak wynika z badania przeprowadzonego przez Agencję Badań Rynku i Opinii SW Search, 73 proc. respondentów popiera protest, w tym ponad połowa (54 proc.) popiera go zdecydowanie. Przeciwko akcji opowiedziało się 20 proc. badanych, z czego 11 proc. zdecydowanie. Internetowe badanie przeprowadzono na próbie 2834 Polaków w wieku 13-94 lat.
(JSX, KOZ, BAE, 12.02.2021)