Wydanie: PRESS 04/2005
Afrykański tygrys
Ty to masz fajnie! Ciągle tylko jeździsz! - mówią znajomi. No fakt, taka praca... Ale oprócz jej oczywistych plusów są też i minusy, których znajomi nie zauważają. Normalne jest, że tak jak dziennikarz motoryzacyjny testuje samochody, a koleżanki od urody sprawdzają na sobie ekskluzywne kosmetyki, tak dziennikarz specjalizujący się w tematach turystycznych jeździ po świecie. Trudno napisać sensowny tekst o jakimś miejscu, jeśli się tam nie było. Inna sprawa, że w wielu redakcjach tworzenie kolumn turystycznych sprowadza się do wymyślenia egzotycznego tematu, ściągnięcia z agencji ładnych zdjęć i polecenia autorowi opisania kraju na podstawie przewodników czy folderów. Dziennikarz ma wierszówkę, redakcja ma dziennikarza cały czas na miejscu, a czytelnika o zdanie nikt nie pyta. Co innego w piśmie o charakterze podróżniczym - jego czytelnik szybko wyłapie, czy znalazł na kolumnie przedruk przewodnika, czy tekst oparty na przeżyciach autora. Preferuję drugą opcję: opisuję miejsca, które znam. Promuję kierunek Kto płaci za podróże dziennikarza? Jeśli chodzi o mnie, wbrew temu, co wiele osób myśli, nie podróżuję wcale na koszt redakcji, nigdy nie dostawałam diet, sprzęt fotograficzny mam prywatny, sama kupuję filmy. Są redakcje, które opłacają dziennikarzom wyjazdy, dają kieszonkowe, finansują filmy i ich wywołanie - choć to nieliczne wyjątki. Nie mając na ogół alternatywy, dziennikarze jeżdżą na sponsorowane tzw. wycieczki studyjne, czyli study tours lub jak kto woli: press trips. Ich organizatorami są biura podróży, linie lotnicze, ośrodki promocyjne, ministerstwa turystyki. Układ jest jasny - dziennikarz jedzie, potem pisze tekst (niby nie musi, ale wiadomo, że takie są oczekiwania). Nie znam redakcji, w której nie korzystałoby się z takich zaproszeń. Długo opierała się im „Gazeta Wyborcza”, ale z czasem i tam zmieniła się polityka wyjazdowa. Jeśli organizatorem study tours jest biuro podróży oczekujące tekstu laurki z peanami na cześć organizatora - jestem zdecydowanie przeciwna. Kiedyś jedno z biur w zamian za podpisanie zobowiązania, że w ciągu trzech miesięcy ukażą się trzy teksty z podaniem jego nazwy, oferowało dziennikarzom dowolną wycieczkę ze swojego katalogu. Wielu kolegów (także spoza branży turystycznej) nie zawahało się z tej propozycji skorzystać. Dla mnie to sprawa karygodna. Nie mam natomiast nic przeciw promocji nie tyle konkretnej firmy, co kierunku. Na przykład nigdy za własne pieniądze nie wybiorę się do słynnego plażowego kurortu, bo takie wakacje zupełnie mnie nie interesują. Skoro jednak mam robić na przykład ranking plaż, to study tours są zwykle jedyną okazją, bym mogła takie miejsca poznać. Rzadko jednak biorę udział w takich wyjazdach. Nie tylko dlatego, że zaproszenia są kierowane zwykle do redakcji, więc współpracownik ma raczej małe szanse wyjazdu, ale przede wszystkim dlatego, że rzadko jest to wyjazd z mojego punktu widzenia atrakcyjny. Nie jestem miłośniczką bankietów z miejscowymi notablami, zwiedzania hoteli (częsty punkt programu), a powierzchowne zaliczanie miejsc wartych gruntownego poznania powoduje u mnie tylko frustrujący niedosyt. Zawsze krytykuję programy wycieczek typu „pięć państw w pięć dni”, a w ramach study tours program jest jeszcze intensywniejszy. Rozwiązaniem, które czasami stosuję, jest pozostanie w danym miejscu trochę dłużej już na własny koszt. Pilotuję, by pisać Na szczęście mam jeszcze inne możliwości wyjazdów, czyli moją drugą pracę: pilotowanie wycieczek zagranicznych. Świetnie można to połączyć z dziennikarstwem, zwłaszcza jeśli się jest freelancerem, czyli nie ogranicza nas możliwość otrzymania bądź nie urlopu. Jeżdżenie z wycieczkami ma wiele plusów: w pewnym stopniu ratuje mnie finansowo (nigdy nie mam pewności, ile moich tekstów ukaże się w danym miesiącu) i daje szansę zobaczenia ciekawych miejsc bez żadnych zobowiązań wobec organizatorów. Kolejna sprawa - do oprowadzania grupy muszę się merytorycznie przygotować, więc zasób wiedzy, koniecznej potem do pisania artykułu, mam dużo większy niż po study tours, gdy nie słuchałam przewodnika, bo akurat robiłam zdjęcia. Poza tym dzięki pilotowaniu znam od podszewki specyfikę organizacji imprez turystycznych. Wiem, czym kieruje się biuro, a jakimi kategoriami myśli klient, mam więc kolejne tematy z serii „zachowania polskich turystów” czy przedsezonowe rady, czym się kierować przy wyborze ofert biur podróży. No i miło jest, gdy tekst komuś się przydaje. Czasem widzę podczas pilotowanych przez siebie wycieczek, że turyści wśród materiałów, które po drodze wertują, mają pokserowane moje teksty. Nie chwalę im się, że to moja twórczość, ale nie ma co kryć: mam odrobinę satysfakcji. Wtapiam się w klimat Najbardziej lubię jednak wyjazdy na własną rękę. Trudno powiedzieć, w jakim stopniu traktuję je jako pracę, a jak dalece to pasja i realizacja marzeń. Myślę tu o dalekich rejsach żeglarskich, wyprawach wspinaczkowych, no i o podróżach w niedostępne miejsca, lokalnymi środkami transportu, za to z nastawieniem na kontakty z miejscową ludnością. Nie jest to typ wyjazdów, który preferuje większość moich znajomych, także tych, którzy niby zazdroszczą mi stylu życia i pracy. Jestem pewna, że wielu nie zniosłoby warunków, w których zdarza mi się bywać, i nie chcieliby się narażać na ryzyko, które przy takich eskapadach jest codziennością. Podróżując samodzielnie (w pojedynkę łatwiej wtopić się w miejscowe klimaty), staram się raczej nie afiszować, że jestem dziennikarką. Są bowiem sytuacje, kiedy legitymacja prasowa wręcz utrudnia podróżowanie. Odczułam to na przykład przy próbie załatwienia wiz do Libanu i do Indii (lepiej w rubryce zawód wpisać cokolwiek innego niż journalist), a także w Algierii, gdzie po nieopatrznym ujawnieniu przeze mnie profesji przydzielono mi dwóch tajniaków. W zeszłym roku wjechałam do Algierii już jako zwykła turystka - wreszcie mogłam podróżować bez obstawy. Niestety, mój zawód zdradza niekiedy sprzęt, który ze sobą wożę. Zawsze mam dużą torbę fotograficzną, a w niej: aparat cyfrowy i dysk do zrzucania zdjęć z kart pamięci, jeden lub dwa zwykłe aparaty, obiektywy, dyktafon, ładowarki. Jeśli jestem zdana wyłącznie na siebie, rezygnuję z laptopa. Sponsorów eskapad nie mam, redakcje też nie pomagają w realizacji takich pomysłów. Po powrocie próbuję wykorzystać dziennikarsko zebrane materiały (artykuły, książki, druk zdjęć), ale szansa, aby zwróciły się koszty wyjazdu, jest raczej znikoma. Cóż, wydaję na podróże wszystkie oszczędności, nie mam willi z ogrodem i supersamochodu, za to mam, na szczęście, wyrozumiałego męża. Tych, którzy chcieliby być dziennikarzami podróżnikami, ostrzegam - podróże wciągają, a pogodzenie ich z życiem rodzinnym, zwłaszcza jeśli ma się dzieci, nie jest wcale proste. Wytłumaczenie, że to taka praca, jakoś nie przekonuje. Biorę temat albo nie Wbrew pozorom, nie tak łatwo napisać dobry tekst o podróżach. Poza tym jest jeszcze pytanie, czego szukają w tekście czytelnicy i co, ewentualnie, chciałby wymusić reklamodawca. Ten drugi niby nie powinien dziennikarza obchodzić, ale, szczerze mówiąc, chodzi przecież o interes wydawcy. Bywa czasem, że wychodzi zupełnie inaczej, niż chcemy. Zdarzyło mi się na przykład, że do tekstu o Turcji, kraju, który bardzo lubię, dołączyłam zdjęcie siedzącego przed meczetem starego Turka w fezie na głowie - chciałam pokazać folklor, z punktu widzenia Polaków chyba atrakcyjny. Skończyło się aferą, bo szef biura podróży sponsorującego dodatek uznał zdjęcie za obraz Turcji zacofanej i zasugerował, by za drugim razem wybrać raczej blondwłose piękności leżące topless na plaży - jego zdaniem symbol nowoczesnej mentalności. Nie jest łatwo się utrzymać z dziennikarstwa turystycznego, zwłaszcza jeśli jako freelancer współpracuję z różnymi redakcjami. Chętnych do pisania nie brakuje, a oprócz dziennikarzy są to także czytelnicy przysyłający do redakcji swoją twórczość z adnotacją, że nie oczekują gratyfikacji. Jakich tekstów chcą zwykle redakcje? Przede wszystkim takich, które napędzają reklamy, lub pisanych pod już zebrane reklamy. Takie czasy - pismo musi się utrzymać, stąd dodatki i wydania tematyczne pod hasłem „Grecja”, „Aktywny wypoczynek” i inne. Artykuł o tym, jak przejechałam Afrykę autostopem, może i jest ciekawy, ale żadnej reklamy się do niego nie załatwi. Dawno już porzuciłam naiwną zasadę, że będę pisała tylko wtedy, kiedy będę miała wenę twórczą, i tylko na tematy, które czuję. Skoro nie chcę pisać do szuflady, układ jest jasny: redakcja proponuje jakiś temat i albo go biorę, albo nie. A że na ogół brak miejsca na typowe reportaże podróżnicze z miejsc rzadko odwiedzanych, do których samo dotarcie to już ekstremalna przygoda, piszę o tym, na co mam zamówienie. Opisów tureckiej riwiery zrobiłam już naście (każdy inny, ale coraz trudniej wymyślić coś nowego na ten sam temat), natomiast trudny i niebezpieczny rejs z opłynięciem przylądka Horn opisałam tylko raz („Przecież nikt z czytelników tam się nie wybierze” - usłyszałam w pewnej redakcji). Każda redakcja ma swoje wymagania co do formy tekstu, więc inwencja autora jest ograniczona. Istotnym kryterium przyjęcia tekstu do druku są często zdjęcia. Nie ma dobrych zdjęć - nie ma o czym mówić. Na ogół jednak jest inaczej - są zdjęcia, zwykle zawodowego fotografa, i szuka się dziennikarza, który stworzy do nich tekst. Przekazuję wrażenia i wiedzę Sposób pisania to sprawa dość indywidualna. Własne przeżycia to jedno (redakcje nie znoszą szczegółowego pamiętnika, z którego autor chciałby zrobić powieść w odcinkach), ale musi być też i trochę konkretnej wiedzy (tło historyczne - byle bez przesady, wprowadzenie geograficzne, ciekawostki etnograficzne czy przyrodnicze itp.). W przypadku tematów turystycznych na porządku dziennym jest zaglądanie do przewodników - zaglądanie, nie ściąganie! Mam ich masę, w dużej części obcojęzycznych. Do tego dochodzą atlasy, różne książki, z których można wygrzebać uzupełniające informacje, no i Internet (tu jednak łatwo trafić na dane nie do końca wiarygodne). Niezastąpionym źródłem wiedzy są dla mnie notatki z podróży, a ostatnio coraz częściej także zdjęcia z aparatu cyfrowego, którym wyręczam się przy przepisywaniu treści różnych tablic, zwłaszcza w muzeach. Rzadko natomiast przydają mi się newslettery rozsyłane przez biura podróży. W cukierkowej otoczce, zwykle reklamowej, trudno znaleźć pasujący do tekstu podróżniczego konkret. Częściej, jeśli potrzebuję pomocy, konsultuję się z kompetentnymi osobami - kontakty to bardzo istotna sprawa. Dziennikarz musi czuć się odpowiedzialny za artykuł, pamiętając, że celem nie jest upchnięcie do druku (czytaj: wierszówka), tylko zainteresowanie czytelnika. Tekst musi być merytorycznie sprawdzony i uaktualniony. Jeśli byłam w opisywanym miejscu kilka lat wcześniej, zanim oddam artykuł do redakcji, staram się znaleźć kogoś, kto sprawdzi, czy treść jest zgodna z obecnym stanem. Inna sprawa, że wśród czytelników nie brakuje takich, których swoiste hobby to wyszukiwanie błędów i uświadamianie autora, że nie ma pojęcia, o czym pisze. Bywają uwagi całkiem ciekawe i pouczające, ale zdarzają się listy udowadniające, że skoro piszę Monachium, a nie München, to powinnam pisać Curych, albo że kościół, o którym wspomniałam, wybudowano wprawdzie w roku 1651, ale nie w marcu, tylko w kwietniu. Gorzej, jeśli zdarzy się faktycznie poważna wpadka, a już pechowo, gdy nie jest to wina dziennikarza. Kiedyś w moim tekście o safari w Kenii redaktor ze względu na układ kolumny musiał dopisać jedno zdanie i wymyślił, że „doświadczeni strażnicy dobrze wiedzą, gdzie można w buszu spotkać tygrysa”. Przez kilka tygodni wysłuchiwałam potem, że musiałam nieźle zaimprezować, jeśli widziałam w Afryce tygrysy. Na dziko żyją tylko w Azji. Monika Witkowska Autorka przez kilka lat prowadziła dodatek „Turystyka” w „Gazecie Wyborczej”, teraz jest jego współpracownikiem. Pisze także dla „National Geographic”, „Podróży”, „Voyage”, „Wiadomości Turystycznych”, „Extremium” i na kolumny turystyczne magazynów kobiecych
Aby przeczytać cały artykuł:
Zapisz się na nasz newsletter i bądź na bieżąco z najświeższymi informacjami ze świata mediów i reklamy. Pressletter