Andrzej Skworz: Belka we własnym oku
Może i innych szefów, podobnie jak ja brzydzących się mobbingiem, ale krzyczących i pozwalających krzyczeć na siebie pracownikom, skłoni ona do refleksji, że to, co nam wpojono w latach 90., jest po prostu złe - pisze Andrzej Skworz (fot. Rafał Masłow)
Nigdy nie opowiedziałem naszej historii, bo uważałem, że czytelników nie należy zajmować sobą. Może to był błąd, bo w efekcie stałem się naczelnym, który tylko wręcza nagrody innym, memem właściwie. Wydawało mi się, że wartości naszego magazynu broni wieloletnia praca całego zespołu. Jak widać z tekstu o „Press” w „Dużym Formacie” – myliłem się - pisze Andrzej Skworz we wstępniaku do lipcowego numeru "Press".
To była moja prywatna sprawa. Miałem przed laty spór z ważnym prezesem z Poznania, który wykorzystał swoje stanowisko służbowe, żeby mi osobiście dopiec. Starałem się wyrzucić tę sprawę z pamięci, jednak nie udawało się. Gdy do „Press” dołączyła pracownica znająca prezesa i jego otoczenie, opowiedziałem jej tę historię ze szczegółami. Wydawało mi się, że szybko znaleźliśmy wspólny język. Jednak już kilka dni później miałem ochotę ją udusić – wtrąciła się w moje sprawy, pojechała do niego i wszystko mu zrelacjonowała. Byłem zdumiony. Wygarnąłem, że jest nielojalna, kląc siarczyście. Choć mogłem też winić siebie, bo po co jej w ogóle o tym opowiedziałem?
Pod koniec maja br. przeczytałem taką relację z tej sytuacji:
„Koniec rozmowy ze Skworzem zapamiętała niemal co do słowa:
A teraz odliczam od 1 do 10. Aż się rozryczysz i wyjdziesz.
Dziesięć, dziewięć, osiem – oczka już szkliste?
Siedem, sześć, pięć – jeszcze się trzymasz? Doliczę do jednego i cię tu nie będzie.
Cztery, trzy, dwa, jeden – jednak się nie rozpłakałaś?
– Wytrzymałam, ale w środku się rozpadłam – wspomina Monika. – Skończył, wyszłam, ludzie poradzili, żebym wzięła wolne”.
Autorka reportażu o „Press” napisała, że cytuje „niemal” co do słowa. „Niemal” jest mocno na wyrost, bo to opresyjne odliczanie od 10 do jednego w ogóle się nie odbyło.
Przekłamań w tej relacji jest więcej. „Monika” była u nas krótko, nie trafiła nawet do redakcyjnej stopki. Nie pracowała w „Press” w dziale reklamy, lecz w telefonicznej sprzedaży prenumeraty. A tam nie miała spotkań z klientami, za które rzekomo ją łajałem. Dość powiedzieć, że „Monika” po krótkiej pracy i odejściu z „Press” szybko chciała wracać. Z kolejnych firm, w których się zatrudnia, przysyła mi zaproszenia, abym został jej klientem. W ostatnim e-mailu napisała: „Z uwagi na sentyment do Pressu – oferuję darmową wejściówkę i oprowadzenie po klubach”.
***
Tekst „DF” jest zgrabnie utkany. Autorka mogła uniknąć półprawd i nieprawd, gdyby tylko spytała o konkrety drugą stronę. Tak zrobiłby każdy dziennikarz śledczy, informacyjny czy gospodarczy, który na co dzień pisze o kontrolach ZUS czy Państwowej Inspekcji Pracy, zyskach firm, zwolnieniach z pracy i stosunkach pracowniczych, czym próbowała się zająć autorka. Fakty powinni sprawdzać także reportażyści. Tak przynajmniej było kiedyś, gdy reporter miał wysłuchać i zrozumieć swoich bohaterów. Zadanie, jakie postawiła sobie autorka, było jednak inne.
Zamiast porozmawiać ze mną o konkretach, o których chciała napisać, w pytaniach schowała się za statystyki: „Grupa osób opowiedziała nam, że…”, „Czy wie Pan, że wielu pracowników…”, „Kilka osób opowiedziało nam…”, „Co najmniej pięć pracownic…”.
Gdyby tylko dała nam szansę, moglibyśmy – ja i moje współpracowniczki – opowiedzieć o tym, czy w okrutny i bezprawny sposób zwalnialiśmy kobietę w ciąży, czy raczej sami ryzykując, próbowaliśmy pomóc jej w życiu. Chętnie wyjaśniłbym, jak wyglądała moja rozmowa z dziennikarzem od mojej rzekomej zmiany o 180 stopni. Cytuję „DF”: „Skworz: »Co ty, nagrywasz?«. I zwrot o 180 stopni. Powiedział, że przemyślał sprawę, jestem solidnym pracownikiem, może dojrzejemy do tego, by tę współpracę jednak kontynuować?”.
W prawdziwej rozmowie spytałem go, czy mnie nagrywa, bo wiedziałem, że już raz to zrobił. Złamanym głosem odpowiedział: „Nie, no co ty!” i dodał, że nie ma pracy. Zrobiło mi się go żal, więc zaproponowałem coś w stylu: „Cofnijmy się, ja zapomnę, ty zapomnisz. Spróbujmy na nowo, może się uda”.
Udało się. Jakoś wspólnie przebrnęliśmy przez najtrudniejszy w mediach okres urlopowy. Gdy jesienią dostał ofertę z dużego portalu, przeszedł tam. Dziś jego i drugiego byłego dziennikarza „Press”, który też wystąpił w tekście pod nazwiskiem, nasz adwokat broni w procesie z artykułu 212. Bo przecież byłem ich wydawcą.
Podobnych manipulacji autorki tekstu – który nigdy nie ukazał się w papierze na łamach „Dużego Formatu”, a jedynie w internecie – znalazłem sporo.
Reporterka nie zacytowała żadnego z zatrudnionych u nas ludzi. Zakończyła swoją relację na roku 2021 – pewnie po to, by nie napisać o zmianach, które jako zespół ostatnio przeszliśmy. Zupełnie nie interesowało jej, czy nasi pracownicy widzą wokół siebie toksyczną atmosferę. Kiedy zadzwoniła do jednej z naszych dziennikarek, ta powiedziała jej mniej więcej: „Ze Skworzem nietrudno się pokłócić i nieraz się z nim kłóciłam, ale nigdy nie miałam poczucia, że mnie upokorzył. Pracuję w »Press« kilkanaście lat i gdyby takie historie się zdarzały, na pewno nie zostałabym tu tak długo”. Ten cytat do tekstu nie wszedł. W zamian trafiła do niego inna wypowiedź tej samej osoby, ale z nagrania zebrania redakcyjnego sprzed kilku lat: „Jedna z dziennikarek relacjonuje, że w trakcie ostatniego niedzielnego dyżuru pracowała od godziny 9 do 20 bez dnia wolnego w sumie 12 dni z rzędu”. O tym, jak tamto zebranie naprawdę wyglądało i czym się zakończyło, autorka również nie wspomniała.
Wbrew temu, co przeczytałem, nikt z naszej redakcji nie interweniował w „Gazecie Wyborczej”, by tekst o „Press” zatrzymać. Poprosiliśmy za to Aleksandrę Sobczak, jedną z dwóch jurorek Agory w ostatnim konkursie Grand Press, by upewniła się u szefa „Dużego Formatu”, że zostanę poproszony o jakąkolwiek wypowiedź. Dzwoniliśmy do niej, wiedząc, że autorka kończyła już tekst, co mówiła, autoryzując wypowiedzi – ale mnie jeszcze nie zdążyła o nic zapytać. Jak się okazało, moje odpowiedzi nie były jej do niczego potrzebne. Na 13 zadanych pytań zmieściła 6 krótkich wypowiedzi, które w żaden sposób nie dotykały meritum sprawy.
***
O tym, że autorka reportażu – jednocześnie laureatka Grand Press za „Dom zły” opisujący „polskiego Fritzla” – potrafi mijać się z prawdą, przekonaliśmy się już w kwietniu 2019 roku. Po czterogodzinnej rozmowie wysłaliśmy jej wywiad do autoryzacji. Wrócił odmieniony. Redaktorka „Press”, która rozmowę przeprowadzała, napisała mi wtedy e-mail: „Tu nawet nie mam co zaznaczać zmian, ponieważ każde zdanie jest napisane na nowo, całość”.
Reporterka najpierw przyznała się do usunięcia redaktorce pytania z wywiadu i za to przeprosiła. Wkrótce jednak zaczęła mi wmawiać, że stało się to przypadkiem, pouczała też, jak powinniśmy pracować: „Pisanie wywiadu to nie jest spisywanie dyktafonu”.
Wiemy o tym – u nas nad tekstami i wywiadami pracuje się naprawdę długo. Ale zawsze odzwierciedlają treść rozmowy, to co naprawdę padło na spotkaniu dziennikarza z jego gościem. Dlatego nasza redaktorka napisała do dziennikarki: „To, co próbowałaś zrobić z naszym wywiadem, nie jest autoryzacją. To jest Twój własny tekst, który powstał w Twoim komputerze. Pomyliłaś gatunki: wywiad to rozmowa, a nie dowolna kreacja dziennikarska, bo rozmówca chce lepiej wypaść (albo tak mu się wydaje)".
Wywiad i sesja z niedoszłą bohaterką naszej okładki ostatecznie poszły do kosza, a w ich miejsce wstawiliśmy zdjęcia nagrodzone na World Press Photo. Był to jeden z niewielu przypadków, gdy okładka „Press” nie miała bohatera. Autorka bardzo się zdenerwowała, gdy we wstępniaku o autoryzacjach anonimowo ją opisałem. Wysłała do mnie kilka e-maili. Najpierw zapraszała na kawę, a gdy nie zareagowałem, napisała: „Nie sądziłam, że jest możliwe, by bohaterka/bohater jakiegokolwiek wywiadu był traktowany w tak przemocowy sposób”. Na ten absurdalny zarzut już nic nie odpisałem.
Kolejny e-mail od niej dostałem po czterech latach, 21 kwietnia tego roku. Brzmiał: „Szanowny Panie Redaktorze, w związku z przygotowywanym reportażem uprzejmie proszę o możliwość rozmowy. Znalazłby Pan czas w przyszłym tygodniu w dniach poniedziałek – środa?”. Pamiętałem, jak tworzyła wywiad ze sobą, dlatego rozmowy odmówiłem, za to poprosiłem o przesłanie pytań e-mailem.
***
Zawsze chciałem zrobić tekst o tym, co czują negatywni bohaterowie mediów, ludzie będący pod presją opinii publicznej. Próbowałem go nawet zamówić do „Press”, ale wszyscy odmawiali wypowiedzi. Bo gdy twoje nazwisko trafi w negatywnym kontekście na czołówki największych portali, musisz czuć się okropnie.
Ja dowiedziałem się jeszcze czegoś. Jak wielu mam wokół siebie przyjaciół i znajomych, którzy dzwonili do mnie, pisali SMS-y i e-maile, takie jak ten: „Pracowałam z Panem 10 lat. Bardzo dobrze pamiętam ten czas ze wszystkimi jego mankamentami, niedogodnościami, ale także wszystkie miłe chwile. Przez te 10 lat, choć sytuacji nerwowych nie brakowało, nigdy nie doświadczyłam z Pana strony takiej reakcji, przez którą mogłabym się poczuć niekomfortowo. Mocno trzymam kciuki, aby cała ta nagonka szybko się skończyła”.
Słyszałem też inne głosy: „Przykro mi przyjacielu, jesteś już martwy” – stwierdził mój kolega.
Możliwe, że ma rację. Dlatego zrezygnowałem z wszelkich funkcji w Fundacji Grand Press i wycofałem się z jury Grand Press. Przeprosiłem za krzywdy, które nieumyślnie wyrządziłem moim współpracownikom, i podsumowałem to ponownym „przepraszam”. Bo wiem, że nie zawsze wystarczało mi wrażliwości w relacjach z innymi i że wykazywałem za mało zrozumienia dla emocji, do których każdy ma prawo.
Nie uświadomił mi jednak tego tekst w „DF”, ale młodniejący zespół „Press”. Dziękuję im za to, że nie zawierzyli jednostronnej narracji i w komplecie są ze mną dalej. Teraz będę walczył o odzyskanie dobrego imienia i oczyszczenie atmosfery wokół naszej redakcji. Nie mogę jednak obarczać moimi problemami współpracowników, gdyż zawsze uważałem, że „Press” i Grand Press to nie tylko moje dzieła. Stoi za nimi zespół wspaniałych ludzi, którzy nie zasługują na karanie w trybie zbiorowej odpowiedzialności.
***
Chciałbym, żeby z tej paskudnej dla mnie sytuacji wynikło coś dobrego. Może i innych szefów, podobnie jak ja brzydzących się mobbingiem, ale krzyczących i pozwalających krzyczeć na siebie pracownikom, skłoni ona do refleksji, że to, co nam wpojono w latach 90., jest po prostu złe. Może też „Gazeta Wyborcza” i inne redakcje, z którymi tworzyliśmy dzisiejszy krajobraz mediów, a w których po wielu niepokojących wypadkach wprowadzano procedury antymobbingowe, także wyciągną jakieś wnioski. I opowiedzą swoje prawdziwe historie. Dobrze jest zobaczyć nie tylko źdźbło w cudzym oku, ale też belkę we własnym.
Andrzej Skworz
***
Tekst pochodzi z nowego numeru magazynu "Press"
***
Czytaj też: Związek zawodowy w Bauerze podpisał z zarządem porozumienie ws. regulaminu pracy zdalnej
Press/07