Temat: prasa

Dział: PRASA

Dodano: Czerwiec 07, 2025

Narzędzia:

Drukuj

Drukuj

Dawnych delegacji czar. O redakcyjnych podróżach i dziwnych środkach lokomocji

– Jechałem stopem, między innymi karawanem i traktorem – wspomina Maciej Jarzębiński. Ale delegacji nie rozliczył. – Byłem wtedy tak zapalonym fotoreporterem, że wypłacane pieniądze stanowiły tylko skutek uboczny mojej pasji – śmieje się (fot. Andrzej Makacewicz, screen: Magazyn „Press”, nr 3-4/2025)

Na niektórych dotąd używanych drukach delegacyjnych w redakcjach można rozliczać podróż służbową odbytą pieszo, rowerem lub… furmanką. Dawniej używano jeszcze dziwniejszych środków lokomocji.

Andrzej Bęben z „Super Expressu” przyznaje, że 35 lat temu sam rozliczył podróż służbową furmanką. Pod koniec XX wieku był stawiającym pierwsze kroki reporterem „Sztandaru Młodych”, pisał też do „Zarzewia” – organu Związku Młodzieży Wiejskiej. – Samego materiału nie pamiętam. Jechałem gdzieś na granicę ówczesnych województw katowickiego i kieleckiego. Podróż była wieloetapowa, więc jakąś część przejechałem autostopem. A tego w żaden sposób nie dało się rozliczyć. Dlatego w delegacji wpisałem furmankę. Nawet nie pamiętam, jakie to były grosiki – wspomina Andrzej Bęben. Faktycznie, w latach 90. furmanki jeszcze jeździły.

O dziwnych środkach transportu wspomina też Maciej Jarzębiński, fotoreporter, który w 2007 roku wybrał się na obsługę uroczystości we Włoszczowie. Przemysławowi Gosiewskiemu, wicepremierowi w rządzie Jarosława Kaczyńskiego, nadawano honorowe obywatelstwo w podziękowaniu za przystanek kolejowy Włoszczowa Północ, na którym zatrzymują się pociągi Intercity.

– Jechałem stopem, między innymi karawanem i traktorem – wspomina. Ale tamtej delegacji nie rozliczył. – Byłem wtedy tak zapalonym fotoreporterem, że wypłacane pieniądze stanowiły tylko skutek uboczny mojej pasji – śmieje się.

BOEING ZAMIAST FURMANKI

– Raz dostałem delegację za karę, bo opisywałem proces prywatyzacji jednej z poznańskich firm z udziałem Francuzów – opowiada Leszek Waligóra, redaktor naczelny „Głosu Wielkopolskiego”. – Ówczesny prezes wydawnictwa był Francuzem, a ci inwestorzy ponoć się wkurzyli i zagrozili, że nie będą dawać reklam, więc za karę miałem… pojechać do Paryża.

Pamięta, że pojechał zdenerwowany. – Pierwsze zdziwienie zaliczyłem w samolocie, bo dziennikarzyna w trampkach dostał miejsce w business class – opowiada. – W Paryżu przyjęli mnie jak króla: pięciogwiazdkowy hotel, kolacja na wieży Eiffla, przejazdy po Francji TGV i odwiedziny w miejscowych zakładach. Wieczorem Polak z rady nadzorczej wyciągnął mnie na włóczenie się po Paryżu. Kara okazała się bardzo przyjemna, a ja o niczym z tego nigdy nie napisałem.

Nietypowo było także wtedy, kiedy Waligóra pracował dla „Parkietu”. – Pisałem o jeleniogórskiej Jelfie. Strasznie byli nieufni: w grę wchodziło tylko spotkanie na żywo, a prezes miał czas wyłącznie w piątek wieczorem. Mówię, że nie dam rady, bo w sobotę rano muszę być w Poznaniu, a jestem w Warszawie. Podstawili mi więc samolot. I to zamiast ATR, który się popsuł, przysłali boeinga. Pół godziny do Wrocławia, na miejscu limuzyna prezesa, wariacka jazda do Jeleniej Góry i jakoś w nocy odwieziono mnie na pociąg. Wszystko dla godzinnej rozmowy.

ŻAGLOWCEM DLA TELEWIZJI

W styczniu 1984 roku, pół roku po zniesieniu w Polsce stanu wojennego, na pokładzie żaglowca „Pogoria”, cumującego wtedy w Bombaju, stanął Janusz Cieliszak, młody reżyser Telewizji Polskiej, który potem, za prezesury Roberta Kwiatkowskiego, zostanie rzecznikiem prasowym TVP. Był nowym kierownikiem ekipy telewizyjnej, która miała zrealizować film o pierwszej polskiej Szkole pod Żaglami. Szkoła wyruszyła z Polski z trzydziestoma uczniami II klasy liceum ogólnokształcącego i miała być dowodem na to, że po stanie wojennym życie w Polsce się normalizuje. Cieliszak miał płynąć z Indii do Gdyni, kręcąc przy okazji dokument dla telewizji. „Pogoria” była jachtem TVP. Została zbudowana jako jednostka szkolna na polecenie szefa Radiokomitetu z czasów Edwarda Gierka – Macieja Szczepańskiego, dla telewizyjnego Bractwa Żelaznej Szekli. I to telewizja ponosiła około 20 proc. kosztów Szkoły pod Żaglami.

– Dostaliśmy czteroosobową kabinę – opowiada Cieliszak. – Oczywiście, że mieliśmy na to delegacje, choć w całym rejsie uczestniczył tylko operator Jan Muszyński – wspomina. On sam, gdy „Pogoria” wychodziła z Gdyni, leczył się po ciężkim wypadku. Niewiele brakowało, żeby na „Pogorii” nie popłynął. Ale pierwszy reżyser Cezary Pawłowski skonfliktował się z Krzysztofem Baranowskim, który rejs prowadził, i wytrzymał tylko do Francji.

– Ja miałem problem. Z telewizji zwolniono mnie w stanie wojennym i tylko dzięki interwencji samego Baranowskiego oraz pomocy ówczesnego wiceprezesa TVP i szefa „Poltelu” Lwa Rywina dostałem delegację. Do Bombaju musiałem dotrzeć na własny koszt, przywożąc w ramach zlecenia trochę telewizyjnego sprzętu, pieniądze za bilet miał mi oddać kapitan z rejsowego budżetu TVP. Ale gdy się już pojawiłem, usłyszałem, że moje miejsce na „Pogorii” zostało sprzedane. Wtedy wyjąłem tę delegację od Rywina, powiedziałem: w porządku Krzysztof, rozumiem, że nie ma miejsca, fakt, że jestem częściowo kaleką. Jeżeli nie chcesz mnie przyjąć, napisz tylko tutaj, że nie przyjmujesz, i się podpisz. Nie podpisał.

Dla ekipy telewizyjnej rejs na „Pogorii” był normalną pracą. Jej członków wciągnięto na listę załogi jako asystentów oficera. Telewizja płaciła dniówki.

– Bardzo marne pieniądze. Mieliśmy 2 dolary 90 centów za dzień zdjęciowy – wzdycha Cieliszak. Prawdziwe pieniądze miał dostać po ukończeniu i przyjęciu do emisji filmów – jednego o całym rejsie i czterech o jego poszczególnych etapach. – Dostałem tylko za dwa, które zaakceptowano. Ten główny został poskracany, do emisji nie trafił i miał być zniszczony. Zniknął około dziesięciu lat później podczas spotkania załogi „Pogorii”. Na YouTubie można odnaleźć niedoskonałe nagranie na VHS. Janusz Cieliszak rok po rejsie „Pogorią” wyemigrował na kilkanaście lat do Kanady.

ZA TEKSTY NA KONIEC ŚWIATA

„2,90 USD dziennie w latach 1983/1984 to była kupa kasy. Nauczyciel, w czarnorynkowym (czyli jedynym realnym) przeliczeniu dolarowym zarabiał 12-14 USD miesięcznie” – pisze do mnie Kazimierz Robak, który na „Pogorii” żeglował dwukrotnie: w Szkole pod Żaglami i w polarnym rejsie, również prowadzonym przez Krzysztofa Baranowskiego.

Polarny rejs „Pogorii” był posunięciem typowym dla czasów komunizmu. Po strajkach 1980 roku żądano rozliczenia prezesa TVP Macieja Szczepańskiego. Zarzucano mu, że za pieniądze Radiokomitetu zbudował sobie luksusowy jacht ze złotymi klamkami i trzymał na nim konia. Władze chciały sprzedać kłopotliwą jednostkę, uratował ją przed tym rejs do polskiej stacji antarktycznej na Wyspie Króla Jerzego. Miała przewieźć ludzi i sprzęt.

W załodze znalazł się Kazimierz Robak, który pracował wtedy w Interpressie. – Polski Związek Żeglarski, z którym mieliśmy dobre układy, bo organizowaliśmy mu konferencje prasowe po powrocie z wokółziemskich rejsów Krystyny Chojnowskiej-Liskiewicz i Henryka Jaskuły, po wygraniu przez Jurka Rakowicza AZAB-u [atlantyckich regat Azores and Back – red.] przysłał teleks z pytaniem, czy redakcja chce kogoś wydelegować na rejs „Pogorią”. Od razu podali cenę: 60 tys. zł.

Jak wspomina Kazimierz Robak, w agencji było wtedy pięć osób. – Ja się zajmowałem żeglarstwem, pytanie padło do mnie, na co odpowiedziałem, że oczywiście – opowiada. – Szef, Zbyszek Kossek, poszedł na górę do kierownictwa, użył swego czaru osobistego i wrócił z kwitkiem wpłaty. I już.

TELEKS Z ARCTOWSKIEGO

– Podczas rejsu dostawałem gołą pensję, chyba 1500 złotych za miesiąc, i wierszówkę za teksty, jeśli udało mi się je nadać z jakiegoś portu. Dużo ich nie było, bo i portów zaliczyliśmy mało. W książce opisałem tylko epizod przesyłania korespondencji z Rio, choć jakąś taśmę dalekopisu sperforowałem nawet i na Arctowskim, bo tam mieli teleks – opowiada Kazimierz Robak.

Książka „Pogorią na koniec świata” doczekała się dwóch wydań, łącznie wyszło 150 tys. egzemplarzy. Honorarium za nią Robak zostawił w domu, płynąc w kolejny rejs – tym razem ze Szkołą pod Żaglami, w której uczył rosyjskiego, polskiego i historii.

Na „Pogorii” w 1980 roku wylądował też Zdzisław „Sławek” Szczepaniak, dziś od lat na emeryturze, wcześniej dziennikarz i szef działu kultury „Dziennika Łódzkiego”. Jednak historia jego morskich delegacji jest dłuższa. Zafascynowany morzem od młodości, związał się z Klubem Publicystów Morskich Stowarzyszenia Dziennikarzy Polskich. – Dziś, w wieku 85 lat, jestem chyba najstarszym członkiem SDP w Łodzi – śmieje się do słuchawki. I opowiada o czasach PRL, w których można było wyjechać służbowo do Pragi czy Budapesztu. On tam nie był, trafił za to na Antarktydę, do Ameryki Południowej i Afryki – właśnie dzięki Klubowi Publicystów Morskich.

– Klub otrzymywał co roku od Polskich Linii Oceanicznych albo od Polskiej Żeglugi Morskiej jedno miejsce na statku handlowym. Lista chętnych była oczywiście długa. – Ja jeszcze wówczas nie pływałem pod żaglami, lecz marzyłem o tym, żeby wreszcie wypłynąć na morze. I popłynąłem na statku PLO m/s „Oleśnica”. Tak się trafiło, że rejs był bardzo daleki: z Polski przez Atlantyk, wokół Afryki, przez Ocean Indyjski, Morze Czerwone. Łatwo sobie wyobrazić, że redakcja cieszyła się z reportaży z odległych zakątków globu.

Delegacja na „Oleśnicę”? A gdzie tam. – Redakcja mnie po prostu wysyłała, opierając się na dokumentach, które przygotowywał Klub Publicystów Morskich. Nie musiałem się z tego rozliczać. Ale się rozliczałem – pisaniem.

Te reportaże trafiły potem do jego książek. Samych podróżniczo-morskich wydał siedem. Najbardziej jednak ceni jedną – nie swoją. – Kiedyś spotkałem się z Melchiorem Wańkowiczem i wtedy w „Zielu na kraterze” wpisał mi dedykację: „Koledze”. Jakiż ja byłem z tego dumny – wspomina.

NOCLEG NA POBOCZU

– Jakoś nie zdarzyło mi się podróżować niczym dziwnym – przyznaje Arkadiusz Gola, fotoreporter „Dziennika Zachodniego”. – No, chyba że w czasie powodzi, zwłaszcza w 1997 roku.

Opublikował wtedy zdjęcie z jednej ze strażackich łodzi. Strażak siedzący naprzeciwko niego zamiast wiosła trzyma w rękach szpadel.

– Ale zdarzało mi się oszczędzać na noclegach – przyznaje i wspomina dwa takie wyjazdy, oba z Markiem Twarogiem, wtedy młodym reporterem „DZ”, oraz nieżyjącym już kierowcą Kazimierzem Palusem. – Pojechaliśmy gdzieś w Polskę Wschodnią na reportaż o tamtejszych wioskach. Wracając, odwiedziliśmy Kazimierz i tam postanowiliśmy we trzech spać w samochodzie. Drugi raz zrobiliśmy tak na pogrzebie Jana Pawła II. Ale jak mieliśmy na jakimś wyjeździe jeszcze raz taki numer powtórzyć, to Marek stwierdził: – Chyba już jesteśmy za starzy. I poszliśmy do hotelu.

Po co się męczyć w samochodzie? Kiedy delegacje były na porządku dziennym, dziennikarz dostawał dietę – niewysoką, ale wystarczającą na śniadanie, obiad i kolację. Do tego dochodził ryczałt hotelowy, czyli 150 proc. diety za nocleg nieudokumentowany fakturą czy rachunkiem. Można było nocować w jakimś tanim hoteliku czy schronisku młodzieżowym, bo jeszcze kilkanaście lat temu popularnych dziś tanich hosteli było niewiele. Można też było przespać się w samochodzie, a wtedy hotelowy ryczałt przyjemnie szeleścił w kieszeni.

O wysokości diet wspomina także Leszek Waligóra z „Głosu Wielkopolskiego”. – Była taka delegacja do Brukseli. Wszyscy dziennikarze mieli diety zagraniczne, a ja polską. A że i pensję miałem wtedy głodową, to gdy poszliśmy razem na mule do restauracji, zamierzałem zagryzać wodę serwetką. Ktoś z koleżeństwa jednak szybko się zorientował i nie wiedzieć skąd wjechały mule i wino również dla mnie.

PO PIRACKU Z OGONEM

Zdarzały się również delegacje „pirackie”. Pod koniec lat 90. XX wieku, kiedy prasa jeszcze miała znaczenie, a prężne firmy ubezpieczeniowe lub banki miały worki pieniędzy, organizowano wyjazdy studyjne dla dziennikarzy, najczęściej po Europie. – Czasem głupio było kłuć w oczy ciekawym zaproszeniem. Wypisywało się więc delegację do Warszawy. Księgowość wypłacała zaliczkę w wysokości dziennych diet i pieniądze do wysokości ceny biletu II klasy w pociągu pospiesznym – wspomina jeden z gdańskich dziennikarzy. – Człowiek jechał na Okęcie, a organizator zapewniał przelot, wyżywienie i noclegi. Dziś o takich wyjazdach mówi się: korupcyjne.

Press

(fot. Ryszard Halba)

Kazimierza Robaka odnalazłem przez jego żeglarsko-dziennikarski blog Periplus.pl. To on radził mi odszukać Zdzisława Szczepaniaka (na zdjęciu), o którym mówi „Sławek”, tak jak nazywali go wszyscy podczas polarnego rejsu „Pogorii”. Stracili kontakt lata temu. Robak wyjechał za granicę, zrobił milion mil osiemnastokołową ciężarówką po USA. Szczepaniak w stanie wojennym był internowany, potem m.in. pisał komentarze do filmów przyrodniczych i dydaktycznych, czytał listy dialogowe do filmów w kinach i był statystą w łódzkiej Wytwórni Filmów Oświatowych. Zdzisława „Sławka” Szczepaniaka udaje mi się odnaleźć dzięki pomocy Dariusza Pawłowskiego, obecnego szefa działu kultury w „Dzienniku Łódzkim”. Kiedy tłumaczę, dlaczego dzwonię, skąd mam namiar, a przede wszystkim, kto mnie do niego skierował, w słuchawce słyszę pełne radości „Kaziu!”. Potem przekazuję obu panom wzajemnie namiary. Szczepaniak dzwoni dzień później, jak się okazuje – przez pomyłkę – wybierał numer z ostatnich, będąc pewny, że dzwoni do Robaka. – Już mam jego numer – mówi podekscytowany. – Czterdzieści lat go nie słyszałem!

Jednak nie tylko w takich przypadkach organizowało się delegacje „pirackie”. W 2007 roku w Grodnie trwał konflikt pomiędzy władzami Aleksandra Łukaszenki a Związkiem Polaków na Białorusi. „Dziennik Zachodni”, w którym pracował wówczas autor tego tekstu, postanowił wysłać w delegacje dziennikarza oraz fotoreportera Tomasza Jodłowskiego.

Przygotowania szły dobrze, kupiliśmy polski przewodnik po mieście, wymieniliśmy diety na dolary. Pierwsza przeszkoda pojawiła się dzień przed wyjazdem. Na stacji w Grodnie zatrzymano fotoreportera Adama Tuchlińskiego, a po 48 godzinach odstawiono go do granicy. Wtedy zapadła decyzja: poza już wypisanymi delegacjami wypisujemy też wnioski urlopowe. W końcu jedziemy jako turyści. W razie problemów redakcja poświadczy, że jesteśmy na wakacjach.

W nasze wakacje nie bardzo wierzył konsulat białoruski w Białymstoku, ale po trzech dniach wizy w końcu wydał. Co wydał jeszcze – trudno powiedzieć, ale mieliśmy dziwne wrażenie, że w Grodnie wciąż spotykamy tych samych kilku ludzi, których widzieliśmy w pociągu, a celnicy od razu zapytali, gdzie nasze laptopy. Po co komu laptop na wakacjach?

Na rozkopanej, remontowanej drodze przed klasztorem, w którym udzielono nam noclegu, szybko pojawiła się stara łada, a jej kierowca był mocno zaczytany w porannej gazecie, mimo że był już późny wieczór.

Z tej delegacji pochodzi jeszcze jedno doświadczenie: dziennikarski handel. Pisał o nim w swoich „Zapiskach korespondenta zagranicznego” Jan Zakrzewski, za PRL korespondent w USA i Francji. Zagraniczny wyjazd dziennikarski równał się wtedy wyjazdowi handlowemu. Szczupłe diety podbudowywało się sprzedażą towarów pożądanych na lokalnym rynku. W Moskwie i Berlinie można było sprzedać „teksasy” ze szczecińskiej Odry, w Budapeszcie ręczniki, w Bukareszcie rajstopy. W Grodnie trudno było sprzedać cokolwiek, ale można było kupić tanie miejscowe papierosy – cztery pakiety po dziesięć paczek na dwóch. Jednym z tych pakietów były „biełomory” – nabite najgorszą machorką, z tekturowym ustnikiem zamiast filtra.

– I pan tam będzie trawkę ubijał, jak pan wysypie ten tytoń? – pyta na granicy polska celniczka, nieco zdziwiona zakupem. Nie, „biełomory” są na prezenty dla kolegów. Ale dziękuję za pomysł.

SKĄD TA FURMANKA?

Współczesne przepisy o rozliczaniu kilometrówki z wykorzystaniem własnego pojazdu pozwalają na rozliczenie liczby przejechanych kilometrów samochodem osobowym (do 900 cm sześciennych – 0,89 zł, powyżej – 1,10 zł), a także motocyklem – 0,68 zł i motorowerem – 0,42 zł.

W archiwach zachowały się stawki furmanek. W rozporządzeniu Rady Ministrów z 1934 roku „o należnościach w razie pełnienia czynności służbowych poza zwykłem miejscem służbowem” napisano: „Jeżeli drogę odbyto pieszo lub własnemi środkami lokomocji, przyznaje się kwotę, odpowiadającą taryfie najmu koni, w miejscowościach zaś nieposiadających takiej taryfy, po 25 groszy za każdy kilometr, o ile nie można było odbyć tej drogi tańszym środkiem lokomocji”.

Jajko kosztowało wtedy ok. 10 groszy, czyli kilometr wychodził po dwa i pół jajka.

Dziś zwrot za samochód to jedno jajko za kilometr.

***

Ten tekst Ryszarda Parki pochodzi z magazynu Press  wydanie nr 3-4/2025. Teraz udostępniliśmy go do przeczytania w całości dla najaktywniejszych Czytelników.

„Press” do nabycia w dobrych salonach prasowych lub online (wydanie drukowane lub e-wydanie) na e-sklep.press.pl.

Czytaj też: Nowy "Press": rozmowa z Wałkuskim, sylwetka Turskiego, pięć lat podcastu Rosiaka

Press

Ryszard Parka

* Jeśli znajdziesz błąd, zaznacz go i wciśnij Ctrl + Enter
Pressletter
Ta strona korzysta z plików cookies. Korzystając ze strony bez zmiany ustawień dotyczących cookies w przeglądarce zgadzasz się na zapisywanie ich w pamięci urządzenia. Dodatkowo, korzystając ze strony, akceptujesz klauzulę przetwarzania danych osobowych. Więcej informacji w Regulaminie.