Marta Bratkowska umarła 4 lata po swoim mężu Piotrze. Oboje byli świetnymi dziennikarzami
Marta po śmierci Piotra zgasła. Trudno było ją wyciągnąć z domu, przestała się udzielać towarzysko, spotykać z koleżankami (fot. Wojciech Grzędziński/Newspix.pl, Marek Szczepański)
Marta Bratkowska umarła cztery lata po swoim mężu Piotrze Bratkowskim. Oboje byli niezwykli.
Jakiś czas temu karierę w mediach zrobiło pojęcie „para karmiczna”. Miało oznaczać ludzi duchowo połączonych tak głęboko, że mogą żyć tylko razem, a kiedy któregoś z nich zabraknie, drugie też umiera. Marta Bratkowska umarła cztery lata po swoim mężu Piotrze Bratkowskim. To określenie by pewnie do nich pasowało, gdyby nie to, że oboje serdecznie nienawidzili popłuczyn psychologii, brukowego dziennikarstwa i frazesów.
DOMYSŁY
Marta Bratkowska zmarła 16 lipca. Wbrew środowiskowej szeptance nie popełniła samobójstwa. – Wiele wskazuje na to, że do śmierci mamy przyczyniły się błędy lekarzy. Sprawa jest w prokuraturze, czekamy na opinie biegłego z Zakładu Medycyny Sądowej. Pewne jest to, że nie ma mowy o żadnym celowym działaniu – powiedział mi jej syn Marcin Bratkowski. Opowiada, że jego matka dzień wcześniej pisała na komunikatorze internetowym, do wieczora. Rozmawiała też telefonicznie przez kwadrans ze swoją mamą. Pod koniec rozmowy powiedziała jej, że jest zmęczona i chce się położyć.
Jednak na drugi dzień nie było z nią kontaktu i zaniepokojony syn pojechał do domu pod Warszawą, w którym od półtora roku mieszkała. Dzwonił, dobijał się, w końcu wszedł przez balkon na tyłach posesji. Matkę zastał w łóżku – była przytomna, ale mówiła niewyraźnie, nie była w stanie się podnieść. Do szpitala zabrało ją pogotowie. Po badaniach okazało się, że powodem osłabienia był radykalnie niski poziom sodu w organizmie. – I ten sód jej podano, ale wedle analizowanej przeze mnie dokumentacji medycznej nastąpiło to zdecydowanie za szybko. To jak z odmrożeniami – nie wsadza się odmrożonej kończyny do wrzątku. W opinii znajomych lekarzy zastosowaną terapię można porównać właśnie do takiego działania. W efekcie mózg doznał nieodwracalnych uszkodzeń, po kilku dniach w śpiączce farmakologicznej obudziła się całkowicie sparaliżowana. Dodatkowo po kilkunastu dniach nabawiła się szpitalnej infekcji i zmarła – opowiada Marcin Bratkowski.
Wersji z samobójstwem nie należy uznawać za złośliwą plotkę. W głosach ludzi, którzy mi to sugerowali, nie było niezdrowej ciekawości. Raczej pełne troski domysły życzliwych przyjaciół. Marta była zdrowa, miała 58 lat, kochanego syna i wnuki, które uwielbiała i z których była bardzo dumna. Jej mąż Piotr przed śmiercią stoczył walkę z nowotworem, ale odejście Marty było niespodziewane.
„Co się mogło stać?” – rozkładali ręce kolejni znajomi i patrzyli na mnie pytająco.
DOM
Takie domysły stają się tym bardziej zrozumiałe w świetle tego, co przyjaciele i bliscy opowiadają o ostatnich latach życia Marty Bratkowskiej. – Niedawno od mamy usłyszałem „Wiesz, synu, ja naprawdę nie chciałam żyć”. W czasie przeszłym. Mamie przychodziło to z trudem, ale starała się wygrzebać z czarnej dziury. Jej śmierć przyszła w kompletnie absurdalnym momencie – mówi Marcin Bratkowski.
Tak było od śmierci męża. Zmieniło się tylko na parę miesięcy, kiedy po napaści rosyjskiej na Ukrainę do swojego pustego domu na Żoliborzu w Warszawie przyjęła sporą grupę uchodźców. Wtedy kipiała energią, była cała skoncentrowana na organizowaniu pomocy dla swoich podopiecznych. Później jednak dom znów opustoszał. Marta została w nim sama i krótko potem, po rodzinnych naradach, sprzedała go, dzieląc rodzinny majątek z synem oraz z Markiem, synem Piotra z pierwszego małżeństwa. Sama kupiła sobie mniejszy dom pod Warszawą. To tam znalazł ją pod koniec czerwca Marcin.
Ich dom na Żoliborzu był niemal głównym bohaterem ostatniej książki Piotra Bratkowskiego „Mieszkam w domu, w którym wszyscy umarli”. Wydana w 2020 roku, na pozór była zbiorem rodzinnych wspomnień. Jednak autor, wyjątkowo inteligentny dziennikarz i literat, opisał wariacką podróż w głąb siebie, śmieszną jak „Dzień świra” i bolesną jak „Wyznania” św. Augustyna. Próbkę tego szaleństwa daje już pierwsze zdanie: „Ojciec zmartwychwstał w pierwszej połowie lutego, niecałe dwa miesiące po śmierci”. To o Janie Bratkowskim, ojcu Piotra.
ŚLUB
Piotr i Marta spędzili razem 35 lat, w większości właśnie w domu na Żoliborzu. Marta przyjechała do Warszawy na studia w połowie lat 80. Pochodziła z Międzyrzeca Podlaskiego – miasteczka w połowie drogi między Mińskiem Mazowieckim a ruską – wówczas – granicą. Mama pielęgniarka, ojciec zaradny rzemieślnik, wzięty krawiec, który ubierał całą okolicę. W takich miasteczkach w całej Polsce lat 80. pojawiały się grupy nastolatków słuchające punka, ubierające się na czarno i z dziwacznymi fryzurami. Marta w liceum była kimś takim, ale dodatkowo zwracała uwagę mrocznym, ostrym makijażem. No i oprócz Maanamu słuchała Ewy Demarczyk.
Po nieudanej próbie studiowania w Lublinie zgłosiła się na polonistykę w Warszawie, gdzie asystentem był wtedy Mirosław Pęczak, obecnie dziennikarz „Polityki”.
Nie pamięta, jak trafiła na niego Marta – pewnie ktoś, być może ówczesny chłopak Marty, przez jakichś znajomych poprosił go, aby ze stremowaną kandydatką na studia się spotkał i opowiedział jej, jak wygląda egzamin wstępny. W efekcie się zaprzyjaźnili – Pęczak i jego żona pokazywali młodszej dziewczynie Warszawę. Tak trafili do klubu Remont na festiwal Poza Kontrolą, na którym występowała czołówka polskich undergroundowych kapel. A tam natknęli się na przyjaciela Pęczaka z czasu studiów – Piotra Bratkowskiego. Marta, o 11 lat młodsza, miała swój charakterystyczny, ostry makijaż. Piotr nie mógł od niej oderwać wzroku.
– Widziałem, że muzyka kompletnie przestała go interesować – opowiada Pęczak.
Dosłownie po paru dniach przed jakąś imprezą obdzwaniał znajomych. „Przedstawię wam jutro swoją nową dziewczynę” – usłyszał w słuchawce poeta, pisarz i dziennikarz Antoni Pawlak. Piotr przyszedł rzecz jasna z Martą. Na miejscu bawili się ludzie młodzi, ale od Marty jednak sporo starsi, w większości ludzie pióra – pisarze, tłumacze, dziennikarze, często związani z opozycją polityczną. Marta była w tym towarzystwie – jak mówił na jej pogrzebie Pawlak – „bardzo onieśmielona, a właściwie to przerażona”.
Krąży wśród znajomych niepotwierdzona anegdota, że jakiś czas potem Piotr usłyszał w domu dzwonek. Wyjrzał zza drzwi – za furtką stał nieznany mu mężczyzna z drugim, młodszym. „Czy pan się nazywa Piotr Bratkowski?” – spytał. Piotr potwierdził. Okazało się, że to ojciec Marty z jej starszym bratem przyjechali na własne oczy zobaczyć, z kim wiąże się Marta. Bo jej rodzice nie byli zachwyceni tym, że córka zadaje się z mężczyzną sporo starszym, w dodatku dwukrotnie rozwiedzionym. Jednak po rozmowie nieufność zmalała, Piotr został zaakceptowany jako odpowiedzialny, zakochany w Marcie człowiek.
Ślub – podkreślali to oboje ze śmiechem – wzięli w prima aprilis, 1 kwietnia 1989 roku. Urzędnik, który im go udzielał, nazywał się Bernard Figiel i był faktycznie figlarny – w trakcie uroczyści puszczał oko do Piotra. Nieprzypadkowo, bo pamiętał, że kilka lat wcześniej udzielał mu ślubu z poprzednią żoną.
ROCK
Bratkowskiego Pawlak znał z lat 70., poznali się na wieczorach poetyckich. Piotr hippisował, nosił długie pióra i brodę. Polonistyka była dla niego wyborem dość oczywistym, bo w takim domu wyrastał. Ojciec Jan Bratkowski był reżyserem teatralnym, matka Anna pracowała w legendarnym, odwilżowym piśmie „Po Prostu”, które w 1957 roku za zbyt odważną publicystykę zawieszono – niby tymczasowo, ale już na zawsze. Po krótkim bezrobociu na wiele lat zakotwiczyła w „Kulisach”, dodatku do „Expressu Wieczornego”, które w tamtych czasach robiły za popularny magazyn.
Piotr jeszcze na studiach pisał wiersze. Gazety i dziennikarstwo go nie interesowały. Pawlak przypomina sobie ich pierwszy kontakt z mediami – kiedy siedzieli w kawiarni Związku Literatów Polskich przy Krakowskim Przedmieściu, dosiadł się do nich redaktor z państwowej telewizji i zaproponował im udział w programie poświęconym – jak im powiedział – młodej poezji. Zgodzili się i szybko obaj pożałowali – program szedł na żywo i już przed kamerami okazało się, że ich rola ma polegać na tym, aby na szybko zaimprowizować jakąś rymowankę z okazji czyichś imienin lub ślubu.
Wyszli wściekli i rozżaleni. – Jednak potem się okazało, że obaj staliśmy się rozpoznawalni. W kawiarni Związku Literatów nagle wszyscy nas chcieli poznać – śmieje się Pawlak.
Interesowali się muzyką, a Bratkowski, dzięki wyjazdom rodziców za granicę, miał dostęp do rockowych płyt z Zachodu. I z tej pasji zrodziły się dziennikarskie początki Bratkowskiego – jego pierwsza poważna publikacja prasowa to cykl felietonów o muzyce rockowej, publikowanych w szacownej „Literaturze” – „Prywatna taśmoteka”.
Było to o tyle ważne, że w oficjalnych mediach rozwijający się oddolnie ruch muzyczny tamtego czasu po prostu ignorowano – a mediów innych niż oficjalne nie było.
Bratkowski zapełnił tę niszę. Kioskarze byli prawdopodobnie zaskoczeni, że w kolejce po elitarny, sążnisty miesięcznik nagle ustawiali się nastoletni chłopcy z nastroszonymi włosami albo dziewczyny z ostrym makijażem.
W 1982 roku, kiedy te felietony zaczęły powstawać, Bratkowski miał 27 lat. Dla jego rówieśników muzyka rockowa, traktowana z nabożną powagą, kończyła się na art rocku i Pink Floyd. Wszystkim, co było potem – punkiem, metalem, nową falą – gardzili, nie zdając sobie sprawy z tego, że wchodzą w buty własnych rodziców, którzy z taką samą pogardą odrzucali Beatlesów. Otóż Bratkowski był w tym pokoleniu wyjątkowy, bo orientował się świetnie w nowościach, którymi żyły nastolatki. Słuchał z zainteresowaniem pogardzanego przez starszych łoskotu, jeździł na festiwale do Jarocina, a jeszcze pisał poważne analizy o punku. I tak mu zostało. Jego młodszy syn Marcin wspomina, że jeszcze krótko przed śmiercią debatował z ojcem o najnowszych trendach w polskiej muzyce. – Za moją sprawą polubił Pablopavo, sam z kolei przekonywał mnie do Taco Hemingwaya – wspomina.
Słuchając wspomnień Antoniego Pawlaka, poczułem, że jednak coś mnie w tej opowieści o młodych wielbicielach poezji i rocka uwiera. – A przepraszam, że tak bezczelnie, ale z czego właściwie żyliście? – spytałem. – Z rodziców – odpowiedział ze śmiechem. – Nie mieliśmy dużych potrzeb.
PRZYJACIELE
Szeregowego domku przy ul. Kaniowskiej na Żoliborzu rodzice Piotra dorobili się jakoś na przełomie lat 50. i 60., kiedy mama przystąpiła do spółdzielni budującej dla pracowników „Expressu Wieczornego”. Bratkowski w swoich wspomnieniach skrupulatnie rozlicza się z obiegową opinią, zgodnie z którą w tej dzielnicy żyli beneficjenci dawnego systemu. W jego książce jest specjalny rozdział, w którym o tym opowiada. Tytuł rozdziału – „Czerwona burżuazja”.
Dom był spory, w dodatku rodzice w piwnicy urządzili własnym sumptem rodzaj salonu, w którym toczyło się życie towarzyskie. W II połowie lat 70., długo przed poznaniem Marty, Piotr się ożenił i krótko potem rodzice pomogli mu zdobyć mieszkanie na pobliskim Marymoncie, w blokach. Mimo to młoda para nadal mieszkała na Kaniowskiej, a do mieszkania wprowadził się kolega Antoni Pawlak. – Wyszedłem wtedy z wojska, do którego wcielono mnie wcześniej na całe dwa lata, i nie miałem gdzie się podziać. Pani Anna powiedziała – „Antek, to się tam wprowadź”. Odpowiedziałem, że bardzo dziękuję, ale nie mam za bardzo pieniędzy, żeby im zapłacić za wynajem. „A to jak będziesz miał, to zapłacisz” – odpowiedziała. I tak tam żyłem kilka lat – jak miałem pieniądze, to im płaciłem, a jak nie miałem, to nie.
Krótko potem były „Solidarność” i stan wojenny. Drogi przyjaciół rozeszły się o tyle, że Pawlak zaangażował się w opozycję i spędził potem ponad rok w obozie internowania. Piotr Bratkowski z opozycją się nie związał, choć jak cała rodzina oczywiście sympatyzował z „Solidarnością”. – Ja o to nie miałem pretensji, na pewno nie czułem się od niego lepszy – relacjonuje Pawlak. Ale kiedy do obozu internowania na poligonie drawskim dotarła wiadomość, że Bratkowski opublikował jakiś tekst w harcerskim piśmie „Radar”, to poczuł się zdradzony. – Na spacerze powiedziałem o tym Wiktorowi Woroszylskiemu, a on mnie ustawił do pionu. Powiedział: „Nie masz prawa go oceniać, bo ty nie jesteś tam, tylko tu. Nie masz pojęcia, jakim on może podlegać naciskom, jakie były okoliczności tej publikacji”. I ja to zapamiętałem na całe życie. A poza tym to chodziło o tekst o literaturze, opublikowany w piśmie dla harcerzy.
GAZETA
Marcie i Piotrowi urodził się Marcin. To był już przełom lat 80. i 90., rynek mediów w Polsce dopiero powstawał, a rosła na nim „Gazeta Wyborcza”. Trafili tam oboje – najpierw Piotr, potem Marta. „Przyprowadził ją (...) Julek Rawicz, zastępca Adama [Michnika] – wspominał na Facebooku jej dawny redakcyjny kolega z działu gospodarczego Przemysław Puch. „»To wasza nowa koleżanka Marta, zajmijcie się nią, ale dobrze, porządnie, tak z troską« – wycedził”.
„Szczupła, by nie powiedzieć chuda, w okularach i czarnym, za dużym swetrze, z nieco wstydliwym czy może sarkastycznym uśmiechem. Typ – „skupiona intelektualistka” czy „zbuntowana punkówa” – wspomina Puch.
Marta już wtedy sporo paliła. Życie towarzyskie kwitło wtedy w palarniach. To tam ludzie plotkowali, zwierzali się sobie i się zaprzyjaźniali. Puch na papierosie z Martą dowiedział się, że jest żoną Piotra Bratkowskiego, „który, prócz tego, że urodził się w rodzinie dziennikarzy i żurnalistą był w zasadzie od zawsze, to w »GW« należał do dość wąskiego i elitarnego kręgu najbliższych kumpli Adama”.
Puch i Marta byli w zespole, który redagował w dziale gospodarczym rubrykę „Słownik biznesmenów polskich”. Trzy razy w tygodniu pół kolumny było poświęcone sylwetkom ludzi rodzącego się wtedy kapitalizmu. „Robota to była dość monotonna, mało prestiżowa i słabo rozwijająca, raczej mocno wyczerpująca emocjonalnie” – wspomina Puch. „Wszystkie notki były podobne: imię, nazwisko, kto zacz, od czego rozpoczął i kiedy, obroty, zysk, wiek, ew. mąż, żona, dzieci”.
Robili też wspólnie wywiady. Marta z Przemysławem Puchem poszli m.in. rozmawiać z pierwszym wówczas polskim potentatem branży IT Romanem Kluską. Były to czasy na długo przed upowszechnieniem internetu, komputery służyły za nieco bardziej wyrafinowane maszyny do pisania czy kalkulatory. Kluska, opowiadając im o swojej firmie Optimus (wtedy każdy znał tę nazwę), wspomniał też: „Przychodzą do mnie młodzi zapaleńcy i piszą jakieś programy komputerowe. Ma to być jakaś aplikacja do internetu, nazywają to kodem, witryną czy WWW. Nadali jej nazwę O-net – od Optimus i net. Nie wiem, czy coś z tego będzie, ale pracują za grosze, więc im pozwalam”.
To był początek Onetu.
Marta dość szybko wyrobiła sobie w redakcji własną markę, teraz to już ona wprowadzała w zawód młodszych. Vadim Makarenko przyszedł do działu gospodarczego, kiedy zajmowała się branżą medialną i reklamą. – To ona ostrzegła mnie, że ten rynek to pole minowe – wspomina. Nie straszyła, nie zniechęcała, ale uświadomiła mu, że pisząc w gazecie o mediach, dość szybko stanie przed koniecznością pisania albo o bezpośredniej konkurencji, albo o własnym wydawcy. – Była niezłomna. Walczyła o maksimum niezależności w pisaniu o biznesie, nawet jeśli dotyczyło to jej własnego wydawcy – mówi Makarenko.
SZEFOWA
Martę wszyscy wspominają jako osobę silną, stanowczą – urodzoną szefową, których sporo wtedy dominowało w newsroomach polskich redakcji. Potrafiła się wściec i współpracownika nieładnie skląć, dużo paliła – w tych swoich czarnych kreacjach i z krótkimi włosami nie była już typem zahukanej dziewczynki.
Przy tym wrażeniu szorstkości kolejni współpracownicy z redakcji wspominają, że Marta szybko i często się zaprzyjaźniała. Znajomi zamieniali się w bliskich znajomych i dość szybko lądowali na imprezie u nich w domu, gadali z nią i jej mężem o muzyce, literaturze, podśpiewywali i popijali.
Obecny dyrektor TVP Info Paweł Moskalewicz też poznał ją w dziale gospodarczym i szybko trafił na Kaniowską. Z Piotrem i Martą się zżył. Wspomina, że kiedy ich syn Marcin podrósł, Marta postanowiła go nauczyć jeździć na nartach. Problemem było to, że Piotr nie cierpiał gór, zimy ani narciarstwa i odmówił udziału. Marta pojechała więc w góry z rodziną Moskalewicza i swoim synem. – Kiedy już mniej więcej panował nad nartami, na szczycie wyjaśniłem mu, że pojedziemy teraz ostrożnie i powoli w dół, do mamy. Kiwnął głową i jak oszalały runął w dół, na krechę – opowiada Moskalewicz.
– Marta w tym czasie ćwiczyła, jak sama się śmiała, „pad strategiczny”. Polegał on na hamowaniu na oślej łączce z wykorzystaniem chwytu za pojemniki na śmieci. Narciarskich początków nie ułatwiało jej to, że była chyba jedną z ostatnich osób w tym czasie, które postawiły na klasyczne narty, mierzące chyba ponad dwa metry. Ale dzielnie z nimi walczyła – uśmiecha się Marcin Bratkowski.
Moskalewicz pamięta, że w drodze w Alpy nagle pojawił się znak nakazujący założenie łańcuchów śniegowych. – Nie miałem o tym pojęcia, patrzyłem bezradnie na tę plątaninę łańcuchów w bagażniku i nie wiedziałem, co dalej – opowiada. A wtedy z auta wysiadła zniecierpliwiona Marta, odsunęła go od bagażnika i po paru minutach łańcuchy były założone.
Skłonność do zażyłych relacji i budowania rodzinnych sieci była u Marty trwała. Vadim Makarenko wspomina, że to ona odbierała jego żonę ze szpitala po narodzinach ich córki w 2000 roku.
Na początku nowego tysiąclecia rynek mediów w Polsce jeszcze rozkwitał, a jednocześnie „Gazeta Wyborcza” z dawnego, mocno luzackiego klubu kumpli z opozycji zamieniała się w coraz bardziej sformalizowany biznes. Wielu to nie odpowiadało, pojawiały się konflikty, rozgoryczeni ludzie odchodzili do innych redakcji.
Także Bratkowski, który przeniósł się do ledwie co startującego „Newsweek Polska”. Powszechnie uważano, że to efekt skandalu z Lesławem Maleszką, członkiem redakcji „GW”, jednym z grupy dawnych opozycjonistów, którzy zawsze otaczali Adama Michnika i urządzali w jego gabinecie długie debaty, przez młodszych komentowane z mieszanką nabożnej czci i rozbawienia.
CIOS
Maleszkę z Bratkowskim połączyło zamiłowanie do literatury, o której toczyli nieskończone dyskusje. Chodzili razem do palarni na klatce schodowej – złośliwy dowcip mówił, że Maleszka nosi tam Bratkowskiemu kawę, żeby ten jej po drodze nie rozchlapał z kubka. Piotr cierpiał bowiem na chorobę zwaną samoistnym drżeniem rąk. Radził sobie z tym, jak mógł, często po kolejnych redakcjach chodził, mając ręce w kieszeniach marynarki.
(fot. Archiwum prywatne)
Marcie i Piotrowi urodził się Marcin. To był już przełom lat 80. i 90., rynek mediów w Polsce dopiero powstawał, a rosła na nim „Gazeta Wyborcza”. Trafili tam oboje.
Rzecz jasna, także Maleszka trafił na imprezy na Kaniowską. I nagle w roku 2001 wyszło na jaw, że za komuny był on, owszem, w opozycji, ale jednocześnie płatnym agentem Służby Bezpieczeństwa, i to mocno aktywnym. Donosił na kolegów. Skandal był o tyle bolesny, że trwał wtedy namiętny spór o to, co zrobić z archiwami dawnej SB – czyli o lustrację.
Adam Michnik był tego procesu gorącym przeciwnikiem, przekonanym, że gromadzone przez dekady brudy zostaną wykorzystane w walce politycznej. I nagle się okazało, że człowiek z jego najbliższego otoczenia był donosicielem.
„Piotr o tym nie mówił, ale wiedziałem, że jest przybity” – wspomina Antoni Pawlak. „To był bardzo racjonalny człowiek. On chyba oczekiwał, że Maleszka jakoś te oskarżenia wytłumaczy, że coś wyjaśni”. Wtedy Bratkowscy zaprosili do siebie Maleszkę z żoną.
Marcin Bratkowski miał wtedy 11 lat, ale był traktowany w domu jak dorosły i choć przy samej rozmowie z gośćmi nie był, to uczestniczył w rozmowach rodziców o tej sprawie. – Ojciec bardzo chciał wybaczyć Maleszce – mówi.
– Piotrek zadzwonił do mnie w nocy, gdy już Maleszka od niego wyszedł – relacjonuje Pawlak. Nic nie zostało wyjaśnione – Maleszka w kółko zmieniał temat, obracał sprawę w żart. Rozmawialiśmy przez telefon długo. Chyba jedyny raz w życiu miałem wrażenie, że Piotr się rozpłakał.
MENTOR
W redakcji „Newsweeka” Bratkowski pracował już do śmierci, prawie 20 lat. Był tam najpierw szefem działu społecznego, potem – kultury. Ta druga działka leżała mu znacznie bardziej. Na ludziach, którzy przeszli tam z „Wyborczej”, pismo robiło wrażenie zaprzeczenia wszystkiemu, co się działo w redakcji na Czerskiej. Opozycyjny luz przechodzący w chaos bywał męczący, wielu na to narzekało. Ale panujący w „Newsweek Polska” porządek był oparty na jednej zasadzie – wszystkie, nawet najdrobniejsze decyzje podejmował redaktor naczelny Tomasz Wróblewski. Z tego powodu praca polegała głównie na siedzeniu i czekaniu od rana do wieczora. – Przeczytał? Jeszcze czyta? Wyszedł? Kiedy wróci?
Firma płaciła dobrze, więc ludzie siedzieli, godzinami, gapiąc się w ekrany, ale to, czego akurat w „Wyborczej” był nadmiar – poczucie sensu – tutaj wyparowywało z ludzi błyskawicznie. Poetę i literata musiało to trafić szczególnie mocno. Większość składu redakcji była od Bratkowskiego młodsza. Starał się ich wspierać, jak umiał.
Aleksandra Więcka przyszła do „Newsweeka” zaraz na początku. – Bez większego doświadczenia, niedługo po studiach, ale za to z marzeniami o pracy w amerykańskim stylu. Po kilku miesiącach pisania z doskoku nagle trafiła do działu, w którym szefem był sam Bratkowski. Piotr był już wtedy dziennikarską gwiazdą, a jego sławę dodatkowo potęgowała – zupełnie przypadkowa – zbieżność nazwisk ze starszym o pokolenie nestorem i guru polskiego dziennikarstwa Stefanem Bratkowskim. Nikt nikogo o nic nie pytał, ale milcząco zakładano, że Piotr Bratkowski jest „z tych Bratkowskich”, choć to nie było prawdą.
Nieżyjąca już zastępczyni Wróblewskiego Ewa Wilcz-Grzędzińska miała monopol na redakcję tekstów – wszystkie musiała zatwierdzić, zanim trafiły na biurko naczelnego. To ona godzinami przepisywała artykuły literka po literce – reszta siedziała i czekała na swoją kolej, ewentualnie nanosiła jakieś poprawki pod dyktando najczęściej niezrozumiałych, chaotycznych zaleceń szefowej. Przy czym oczekiwanie było takie, że autorzy tekstu będą zawsze do dyspozycji.
Bratkowski o tym lojalnie ostrzegł Więcką, kiedy oddawała swoje pierwsze teksty. Do dziś pamięta tę noc, kiedy czekając na wieści od Grzędzińskiej, opowiedzieli już sobie wszystkie dowcipy i grubo po północy przysypiali na rozklekotanych fotelach. Piotr zdążył jej opowiedzieć, jak poznał Martę i obiecał jej ojcu, że – jako poeta – nie sprowadzi jej na złą drogę, trochę o pisaniu wierszy, a najwięcej o tym, że dziennikarstwo najmniej polega na pisaniu, najwięcej – na zadawaniu pytań. I potrafił swoimi pytaniami wydobyć z tekstu i dziennikarza sedno. O czym tekst tak naprawdę ma być i czy temat jest wystarczająco ważny, żeby w ogóle zajmować komuś nim czas.
Ola Więcka do dziś pamięta, że choć w zasadzie mógł wyjść, zostawiając do dyspozycji naczelnych autorkę przerabianego tekstu, to jednak wytrzymał do końca, kiedy bladym świtem – jak to się mówiło – „tekst przeszedł”. – Piotr wiedział, że ja tam jestem nowa, bez doświadczenia, i nie chciał mnie zostawiać samej” – wspomina. – Był wspaniałym mentorem. Jeśli istnieje jakiś dziennikarski etos, to dla mnie uosabiał go właśnie Piotrek.
A przy tym widziałam, że akurat on redagował teksty bardzo szybko i sprawnie, od razu wiedział, czy rzecz się do czegoś nadaje, czy nie. To on mnie nauczył pisać – stwierdza Więcka.
W dziale społecznym pracowała też Krystyna Romanowska. Lubiła i podziwiała Bratkowskiego, ale jeśli chodzi o jego rolę w „Newsweeku”, jest bardziej ostrożna. – Mam wrażenie, że on się tam czasem męczył. To był wrażliwy, oczytany intelektualista, a trafił do bezdusznej fabryki. Poziom tekstów też był poniżej jego ambicji – mówi.
STRES
Kiedyś pod wieczór siedział za biurkiem, jak zwykle czekając na jakąkolwiek decyzję naczelnych. Grzędzińska, przechodząc przez redakcję, przez ramię rzuciła mu: „A ten tekst, co przysłałeś rano, to jutro zrobimy”, i poszła sobie jakby nigdy nic. Piotr pomilczał, spojrzał na siedzącego obok stażystę i rzucił: „A tego nie mogła mi powiedzieć wcześniej, jak ja tu, kurwa, czekam od rana?”. Był wściekły, ale smutno pogodzony ze świadomością, że nic na te absurdy nie poradzi.
– Piotr był cudowny, mądry, łagodny i dobry, ale nie było w nim potrzeby dominacji, dlatego się męczył tym, że musiał wydawać polecenia. On chciał rozmawiać, a nie ludźmi dyrygować – opowiada Romanowska.
Katarzyna Skrzydłowska-Kalukin przeżyła z Piotrem w dziale społecznym historię, z której później śmiała się razem z nim, choć na początku w ogóle nie było jej do śmiechu. Opublikowała tekst o pedofilu, który mimo prawomocnego wyroku był na wolności, bo system penitencjarny nie mógł dla niego znaleźć miejsca w więzieniu. Rzecz jasna, po publikacji tekstu miejsce natychmiast się znalazło. Rozwścieczony przestępca w ostatnich minutach wolności złapał za telefon i zadzwonił do „Newsweeka”, sekretariat połączył go z szefem działu – Bratkowskim. Autorka tekstu przyszła do redakcji dopiero po jakimś czasie. Bratkowski się uśmiechnął: – Cześć, Kasiu, wiesz, dzwonił ten facet, o którym napisałaś tekst, i chciał z tobą rozmawiać, więc mu dałem twój prywatny numer – oznajmił.
– Mówił to takim tonem, jakby chodziło o jakiś drobiazg. Nawet sobie nie zdawał sprawy z tego, co zrobił, prawdopodobnie zupełnie automatycznie. Widząc moją przerażoną minę, jeszcze w trakcie mówienia uświadomił sobie, w co mnie wpakował, zbladł i rzucił: – Ja pierdolę, Kasia, co ja zrobiłem! – opowiada Skrzydłowska-Kalukin ze śmiechem.
Piotra bardzo lubiła, z wzajemnością. – On wyczuwał, że ja nie bardzo pasowałam do tej redakcji.
Ze stresem w pracy Bratkowski radził sobie między innymi błyskotliwym, ostrym poczuciem humoru. Kiedy w palarni ktoś zapytał go o powód złego nastroju, westchnął: „No, szukamy modelki na okładkę”. „A co to za problem? Przecież dziewczyny ustawiają się w kolejce, żeby być na okładce »Newsweeka«” – odparł rozmówca. Bratkowski uśmiechnął się szelmowsko. – Ale i tak żadna się nie nadaje, bo z narady wyniknęło, że szukamy dziewczyny, która będzie młoda, ładna, będzie miała zdrową cerę, promienny uśmiech, ładne zęby, blask w oczach – i zarazem będzie po niej widać, że cierpi na chroniczną depresję.
LOJALNOŚĆ
„Newsweek Polska” wydawał niemiecki koncern Axel Springer, który miał szerokie plany ekspansji na naszym rynku. Krótko po „Newsweeku” uruchomił tabloidowy „Fakt” i do tego dziennika trafiła Marta. Jak większość ludzi odchodzących wtedy z „Wyborczej” poszła do „Faktu”, bo to stabilna firma i dobrze płacili.
– Miała jakąś traumę po „Wyborczej”. Nie wiem dokładnie, co się stało, ale była bardzo rozgoryczona – opowiada mi Magdalena Żakowska, która wtedy też pracowała w „Fakcie”. Z tym że do „Faktu” Bratkowska też nie pasowała. Wiedziała, że to popularna bulwarówka, ale mimo to ostro się kłóciła z kierownictwem, kiedy poziomem szorowali po dnie. A było to pismo, które potrafiło opublikować zdjęcie ręki znachora z informacją, że dotknięcie papieru ma właściwości terapeutyczne, albo fotografię wieloryba w Wiśle.
Kiedy Żakowska, jej ówczesna podwładna, prywatnie koleżanka, przyszła do niej z niewygodnym tematem – jeden z szefów chamsko i coraz bardziej nachalnie się do niej przystawiał, wściekła się. „Co, kurwa?!” – wparowała do jego gabinetu bez zapowiedzi. Żakowska bała się, że obie stracą pracę – było to długo przed #MeToo, a o takich sprawach nie mówiło się głośno, bo kobiety po prostu starały się przetrwać. Jednak Marta załatwiła to tak, że szef przeprosił Żakowską i obiecał, że to się już nigdy nie powtórzy.
– Była odważna i lojalna do bólu. Zaprzyjaźniłyśmy się wtedy – mówi Żakowska.
ODWYK
Wojowanie z szefami brukowca było jednak wyczerpujące i przy pierwszej okazji Bratkowska z „Faktu” uciekła – przeniosła się do powstającego wtedy w Springerze „Dziennika”, który miał być alternatywą dla „Wyborczej” i odebrać jej prymat na rynku. Tam już było jej łatwiej, bo w założeniu było to poważne pismo, w redakcji pracowali ludzie o różnych poglądach, często prawicowych, i trzeba było jakoś się dogadywać.
Paweł Moskalewicz z wdzięcznością wspomina, że sama go wtedy namówiła do przejścia do „Dziennika” i przekonała do niego kierownictwo redakcji. Naczelny Robert Krasowski bardzo Martę cenił. Odpowiadała u niego za projekty specjalne i na codzienne kolegia nie przychodziła, co ją cieszyło, bo nie musiała brać udziału w sporach.
I pewnie to ceniła, bo choć miała twardy charakter, konfliktów w tamtym czasie miała dość. Wtedy bowiem Piotr rozpoczynał swoją walkę z uzależnieniem od alkoholu i terapię. Dla ludzi z redakcji „Newsweeka” była przygotowana wersja z kłopotami kardiologicznymi i koniecznością długiego leczenia, ale po korytarzach szeptano, że poszedł na odwyk.
Wtedy, w pierwszych latach nowego tysiąclecia, to był nadal wstyd, nie wypadało się przyznawać. Bratkowski zrobił inaczej niż wszyscy – napisał o swojej chorobie artykuł i opublikował go w „Newsweeku”. Jakiś czas potem tę samą historię opowiedziała Marta, ale ze swojej perspektywy. Nie owijała w bawełnę, pisała, jak te wspaniałe spotkania towarzyskie literatów i wielbicieli muzyki na Żoliborzu zaczynały się od cytowania poezji, a kończyły pijackim bełkotem.
– Tata później już był w tych sprawach bardzo uczciwy. Nie pił, ale też potrafił uczciwie o tym rozmawiać, nie uciekał przed tematem – wspomina syn Marcin.
GRUBY
Zawodowa historia Marty wykręciła piruet i po roku 2014 znów znalazła się w „Wyborczej”. Pracowała jako wydawca strony internetowej Wyborcza.pl i trochę matkowała młodszym dziennikarzom. Marta Górna, dziennikarka „Gazety”, wspomina, że na początku była na Bratkowską w kółko obrażona. – Obruszałam się na jej uwagi redaktorskie, uważałam, że to ja mam rację, broniłam swoich tekstów, uznając, że redaktorka je psuje – opowiada ze śmiechem. Marta reagowała na to z bezbrzeżną cierpliwością – poprawiała teksty i jednocześnie kpiła z obrażalstwa swojej podwładnej. – Mówiła: kiedyś obrażałaś się na pięć dni, a teraz już trwa to znacznie krócej. W końcu doszło do tego, że ten mój czas obrażania się spadł poniżej godziny i wtedy przyznawałam jej rację.
Pewne sprawy pozostają niezmienne: tu też były narady w palarni, tyle że nie na schodach, ale na tarasie na trzecim piętrze. Potem były plotki, zwierzenia i Marta zaprzyjaźniała się z kolejnymi osobami. Górna dość szybko została zaproszona na Kaniowską. Przyszła bardzo przejęta, że pozna Piotra, który stał się w międzyczasie postacią legendarną. Z pogaduszek przy papierosie zapamiętała, że Marta mówi do męża pieszczotliwie „gruby”, sama więc z nerwów wypaliła na powitanie do dwa razy starszego faceta: „Siema, gruby!”. – Piotrowi się to bardzo spodobało.
KRYMINAŁY
Znacznie młodsza od nich, zapamiętała, że oboje byli impregnowani na jakikolwiek snobizm, za to otwarci i akceptujący. Nieco się krępując, bojąc się niezrozumienia, opowiedziała im, że interesuje się filmami klasy B. – A im nic nie wydawało się głupie. Piotrek był tym zafascynowany, dopytywał o szczegóły, mówiłam mu np. o jednym ze swoich ulubionych filmów pt. „Dollman” – to film sensacyjny, w którym głównym bohaterem jest policjant wielkości lalki – mówi Górna.
Oboje mieli słabość do kultury popularnej. Piotr – wyrafinowany poeta – był namiętnym czytelnikiem kryminałów na długo, zanim stało się to modne. Marta też się w tej literaturze zanurzyła. To ona wymyśliła i razem z Martą Górną prowadziła rubrykę „Ciemne strony” poświęconą kryminałom w magazynie „Książki”.
Górna podkreśla też szczególną lojalność Marty i zaangażowanie w relacjach z ludźmi. Niby stanowcza, a nawet twarda, zyskała sobie przydomek „Szeryf” – że niby musiała być najważniejsza w miasteczku. Z drugiej strony, z takim właśnie zdecydowaniem walczyła z kierownictwem o swoich podwładnych. A przy tym umiała we wzruszający sposób okazywać, jak się o ludzi troszczy. Marta Górna miała osobiste kłopoty, poskarżyła się kiedyś Bratkowskiej. Wieczorem zmęczona wyciszyła telefon i już spała, kiedy Marta pisała do niej po nocy, coraz bardziej zaniepokojona. W końcu wyciągnęła od jakiejś znajomej nowy adres Górnej i o drugiej w nocy obudziła ją łomotaniem do drzwi. – Musiała się upewnić, że nic mi nie jest – mówi.
Wcześniej, kiedy chorował mąż, walczyła o niego jak lwica, woziła po lekarzach. Na pogrzebie Piotra Bratkowskiego dziękował jej za to także Marek, syn Piotra z poprzedniego małżeństwa. Bo i Marta, i Piotr, i obaj jego synowie podkreślali, że tę patchworkową rodzinę jakoś udało im się skleić w taki sposób, że wszyscy z wszystkimi się kochali, lubili i szanowali.
– Marta była bardzo serio albo bardzo sarkastyczna, bez czułostkowości – wspomina Marta Górna. – Raz udało mi się zobaczyć zupełnie inne oblicze Marty Bratkowskiej. Kiedyś zbierałam lalki Barbie i kiedy się dowiedziałam, że w domu na Kaniowskiej są dziewczynki, które z matkami uciekły z Ukrainy, to te lalki tym dzieciom zawiozłam. Bratkowska od razu po moim przyjściu zupełnie odruchowo usiadła na podłodze i z tymi dziećmi zaczęła się lalkami bawić. Było to bardzo wzruszające. Wcześniej nawet jej sobie w takiej roli nie wyobrażałam.
Marta po śmierci Piotra zgasła. Trudno było ją wyciągnąć z domu, przestała się udzielać towarzysko, spotykać z koleżankami.
Marcin Bratkowski: – Rodzice lubili kryminały, a mama to już szczególnie. Myślę, że oboje solidnie by się uśmiali z tej sarkastycznej pointy – że osoba zaczytująca się w powieściach o koronerach i sekcjach pierwszy raz znalazła się w Zakładzie Medycyny Sądowej dopiero po śmierci.
***
Ten tekst Tomasza Maćkowiaka pochodzi z magazynu „Press” – wydanie nr 9-10/2025. Teraz udostępniliśmy go do przeczytania w całości dla najaktywniejszych Czytelników.
„Press” do nabycia w dobrych salonach prasowych lub online (wydanie drukowane lub e-wydanie) na e-sklep.press.pl.
Czytaj też: Nowy "Press": Antoni Słodkowski, bracia Karnowscy, Szymon Hołownia i AI
Tomasz Maćkowiak











