Wydanie: PRESS 07/2004
Znikajcie stąd
Ukraiński milioner, cygański baron z Mołdawii, rabin z Odessy, lekarz izby wytrzeźwień w Moskwie, milicjant z drogówki w Doniecku, taksówkarz z miasta, w którym urodził się Stalin, bezdomny chłopiec z Moskwy. Co ich łączy? Wszyscy byli bohaterami „Szerokich torów”, programu o życiu codziennym w krajach byłego Związku Radzieckiego. Opowiadam ich losy od 2000 roku na antenie telewizyjnej Jedynki. Wierzę, że pozwala to przełamać stereotypowe podejście do mieszkańców byłych republik ZSRR. Szukam tematu Jest późny wieczór. Adiustuję teksty do kolejnego odcinka „Szerokich torów” i kątem oka oglądam w kablówce rosyjski program RTR. W nudnawym dzienniku słyszę nagle coś, co przykuwa moją uwagę: „Na podmoskiewskim cmentarzu dla osób o niezidentyfikowanej tożsamości pochowano już ponad 10 tysięcy ludzi”. Nie mam wątpliwości, że to świetny temat. Do bezimiennych mogił trafiają ofiary przestępstw i bezdomni. Wśród nich przeważają imigranci z byłych radzieckich republik, którzy przyjeżdżają do Moskwy w poszukiwaniu lepszego życia. To znak czasu i przemian, a o tym właśnie jest mój cykl. Bohaterem powinien być grabarz. To jasne. Tylko jak go znaleźć? Przypominają mi się słowa Andrieja Konstantinowa, specjalisty od środowisk przestępczych w Rosji i autora scenariusza do filmu „Bandycki Petersburg”. Powiedział mi kiedyś: „U nas na cmentarzach siedzi mafia. Bo czasem trzeba kogoś po cichu pochować, a kiedy indziej urządzić fikcyjny pogrzeb. A pod latarnią jest zawsze najciemniej”. Dzwonię do przyjaciół Następnego dnia rano dzwonię do Moskwy. Mam tam zaprzyjaźnioną prywatną agencję telewizyjną, z którą współpracuję od trzech lat. Zapewnia mi ona operatora, asystenta i dźwiękowca, a także wypożycza sprzęt. Przy realizacji „Szerokich torów” zawsze korzystam z usług miejscowych ekip zdjęciowych. Bez ich pomocy nie dotarłabym do wielu ciekawych miejsc. Tym bardziej że budżet programu jest skromny i nie stać mnie na płacenie łapówek, które w byłym ZSRR zastępują różne przepustki. Cudzoziemiec to w Moskwie dojna krowa. Dlatego, kiedy jacyś ochroniarze chcą, żeby im pokazać pozwolenie na filmowanie - zatajamy często fakt, że realizuję program dla zagranicznej telewizji. Kiedy dzwonię do Moskwy i proszę o znalezienie cmentarza dla bezimiennych, rosyjscy koledzy łapią się za głowę: „Nie możesz wymyślić czegoś łatwiejszego?!”. Trzy dni później informują mnie, że nekropolia leży na północnych obrzeżach Moskwy i że jest to jedyny w Rosji cmentarz, na którym osoby o niezidentyfikowanej tożsamości chowane są w oddzielnych - a nie jak wcześniej w zbiorowych - mogiłach. To świetny pretekst do podjęcia rozmów o zdjęciach. W uzasadnieniu podamy, że chcemy zrobić reportaż o humanizacji pochówków dla bezimiennych. Pismo z naszą prośbą przejdzie przez wszystkie szczeble hierarchii - od kierownictwa cmentarza po władze miasta. Na dzień przed moim wylotem do Moskwy jeszcze nic nie wiadomo. Jadę do Rosji Na zdjęcia wyjeżdżam średnio raz w miesiącu. W ciągu sześciu, siedmiu dni przygotowuję materiały do dwóch odcinków. W tym czasie muszę nakłonić bohatera do udziału w programie, zaprzyjaźnić się z nim i sfilmować jak najwięcej ciekawych sytuacji z jego codziennego życia. Najtrudniej jest przekonać kogoś, by zgodził się, że przez trzy dni stale będzie mu towarzyszyć kamera. Za każdym razem stosuję inne argumenty. Moi bohaterowie to przecież bardzo różni ludzie. Raz jest to duchowny, innym razem harleyowiec, żebrak czy milioner. Prostym ludziom wystarczy często fakt, że ktoś interesuje się ich życiem i chce ich wysłuchać. To dla nich swego rodzaju terapia. Rzadko liczą na to, że reportaż zmieni coś w ich życiu, bo przecież nie ukazuje się w ich kraju. Najtrudniej nakłonić do zwierzeń ludzi z elit, bo ci mają najwięcej do stracenia i do ukrycia. Najpierw muszę ich przekonać, że nie mam złych zamiarów. I oni chyba czują, że ja naprawdę nie chcę im zrobić krzywdy, wyśmiać ich czy poniżyć. Milionera z Kijowa przekonał argument, że za dwadzieścia lat fajnie będzie zobaczyć, jak kiedyś wyglądało jego życie. Nadworny rzeźbiarz mera Moskwy, gruziński miliarder Zurab Cereteli zgodził się, bo go po prostu zamęczyłam swoimi prośbami. Ale chyba potem nie żałował. Na koniec zapytał mnie nawet: „Czy mogę w czymś pomóc? Może potrzebuje pani bilet na samolot albo diety?”. Oczywiście odmówiłam. O tym, że z pracownikami cmentarza nie będzie łatwo, wiedziałam od początku. Kierownik nekropolii sam wyznaczył bohatera. To naczelnik wydziału pochówków 24-letni Dima. Wystraszony jak diabli. Widać, że przeszedł szczegółowy instruktaż. Trudno. Na początku wszyscy są spięci. Otwierają się dopiero, kiedy zaczynamy żyć wspólnym życiem. Poza tym udawać kogoś innego można przez parę godzin, ale nie przez trzy dni na okrągło. Podglądam bohatera Każdy odcinek przedstawia umowny dzień z życia bohatera. Interesuje mnie codzienność, a nie spektakularne wydarzenia. Żeby to pokazać, po prostu chodzę za moim bohaterem krok w krok i podglądam, co robi, gdzie bywa, z kim się spotyka, co kupuje, jak mieszka. Przez trzy dni zdjęciowe robię wszystko to, co on. Z kominiarzem wspinałam się po stromych dachach Petersburga, z górnikiem zjeżdżałam do kopalni węgla w Doniecku, z kaliningradzkim śmieciarzem łaziłam po wysypiskach, z mołdawskimi Cyganami tańczyłam na weselu, a z imamem Taszkientu - na muzułmańskim pogrzebie. Ten ostatni przypadek był zupełnie niecodzienny, bo wedle islamskiej tradycji kobiety nie mogą uczestniczyć w pochówkach. Przez te trzy dni zżywam się z bohaterami i dzięki temu pozwalają mi pewnie na więcej niż komuś, kto filmuje tylko z doskoku. Dzień Dimy z moskiewskiego cmentarza zaczyna się od pogrzebu. Ciężarówka przywozi w tym dniu z kostnicy aż czternaście ciał. Wszystkie w zbitych z desek trumnach. Wystają z nich czarne foliowe worki. Na tabliczkach widnieją tylko dwie litery: NM, czyli niezidentyfikowany mężczyzna, lub NK - niezidentyfikowana kobieta. Grabarze wyjmują trumny z samochodu, narzekając, że ciężkie. Są zupełnie obojętni, a mnie z wrażenia serce wali jak młot. Człowiek, którego chowają, jest teraz tylko numerem identyfikacyjnym. Do tego dochodzi jeszcze woń, która przyprawia o mdłości. - Nie wiadomo, jak długo i gdzie leżały zwłoki - mówi Dima. Z jakich środowisk wywodzą się ludzie, którzy tak mało godnie kończą życie? Tego samego dnia pojadę ich szukać. Spotkam ich w cerkwi w centrum miasta, gdzie zbierają się na darmowy posiłek. W większości przyjechali do Moskwy za chlebem, ale im nie wyszło - nie dostali pracy, zgubili dokumenty, rozpili się. - Czy gdyby coś się z panem stało, to rodzina ma szansę dowiedzieć się o tym? - pytam bezdomnego Ukraińca. - Nie - odpowiada. Cerkiew, w której rozmawiamy, jest usytuowana przy głównej ulicy Moskwy. Pełno tam ekskluzywnych limuzyn i eleganckich sklepów. Rosyjska stolica to miasto kontrastów. To nie tylko bezdomni, ale i bogacze. Tej drugiej strony nie wolno mi pominąć. Pokazuję dwie strony Jeśli czuję, że obraz jest zbyt jednostronny, zawsze drążę głębiej. Oddaję głos nie tylko bohaterom, ale i ludziom, z którymi się stykają. Tak było z moskiewskim neofaszystą. Mój bohater to bojówkarz, który bierze udział w pogromach imigrantów. Na pytanie, czy zabił człowieka, odpowiada, że ma nadzieję. - Bo jeśli skacze się komuś po głowie przez kilka minut ciężkimi buciorami, to chyba mało kto przeżyje - mówi. Żeby pokazać pełny obraz zjawiska, musiałam porozmawiać z ofiarami neofaszystów, czyli z gastarbeiterami. To był jeden z najtrudniejszych tematów. Gdy jechałam na zdjęcia, myślałam, że moskiewscy neofaszyści to zjawisko marginalne. Spotkałam zaś wykształconych, zdeterminowanych, groźnych młodych ludzi, którzy próbowali wciągać mnie w dyskusję. Nie dałam się jednak, bo uważam, że rasistów nie wolno traktować jak partnerów. Myślę, że postąpiłam słusznie, choć wiele razy musiałam gryźć się w język. W reportażu o Dimie postanowiłam dla kontrastu pokazać cmentarz z bogatymi nagrobkami. Grabarze podpowiedzieli mi, że najbardziej okazałe pomniki znajdę tam, gdzie pochowani są chłopcy z Sołncewa. Nazwa tej podmoskiewskiej dzielnicy to synonim mafii, która pojawiła się na początku lat 90. Kilkunastu członków tej grupy zginęło w bandyckich porachunkach. Rosyjscy koledzy załatwiają w pośpiechu zgodę zarządu cmentarzy komunalnych w Moskwie. Jedziemy na wskazany cmentarz. Naczelnik nekropolii (w garniturze od Bossa) uważnie czyta pismo, ale gdy się dowiaduje, którą alejkę chcemy filmować - mówi tylko: „Znikajcie stąd!”. Jestem oburzona, bo przecież mamy oficjalną zgodę, ale operator prosi, żeby nie dyskutować. Ekipa zdjęciowa nie ma wątpliwości: kierownik cmentarza to zaufany człowiek chłopców z Sołncewa, a z nimi nie ma żartów. Ale ja nie mogę odpuścić. Decyduję się wziąć ukrytą kamerę. Przed wejściem na cmentarz nagrywam stand up i pokazuję, że chowam sprzęt do plecaka. Idziemy tylko we dwójkę z operatorem. Boimy się, bo przecież znają nas tu już. Miejsce, którego szukamy, znajduje się niedaleko bramy. Na pięknej polanie stoi kilkadziesiąt marmurowych pomników z wyrzeźbionymi figurami naturalnej wielkości. Przedstawiają młodych chłopców z łańcuchami na szyjach i z paczkami papierosów w rękach. Każdy nagrobek zajmuje przynajmniej dwa razy więcej miejsca niż przeciętna płyta. Nagle zauważamy, że pomników pilnuje wartownik w budce. Na nasz widok ostentacyjnie z niej wychodzi i przygląda się nam. Żeby się przekonać, kim byli pochowani tu ludzie, wystarczy uważniej przyjrzeć się fotografiom i datom na nagrobkach. Większość z nich zmarła młodo, a więc najprawdopodobniej nie w sposób naturalny. Dużo też mówią daty ich śmierci. Najczęściej powtarza się połowa lat 90. Był to czas, kiedy bandyci w Rosji dzielili między sobą sfery wpływów. Strzelaniny na ulicach Moskwy zdarzały się wówczas niemal w każdym tygodniu. Wychodzimy stamtąd najszybciej, jak tylko możemy. Nie komentuję Nigdy nie komentuję wypowiedzi swoich bohaterów. Rozmowę z nimi uzupełniam jedynie informacją dotyczącą szczegółów ich życia lub zawierającą dane o skali zjawiska. Widz sam wyciąga wnioski. Dima ma 24 lata. Jako naczelnik wydziału pochówków pracuje dopiero od dwóch lat. Oficjalnie zarabia równowartość 200 dolarów. Jak na Moskwę, to bardzo mało, bo rosyjska stolica jest jednym z najdroższych miast w Europie. Tymczasem Dima jeździ nissanem i ma dwupokojowe dobrze urządzone mieszkanie. Mówi, że pomogli mu rodzice - skromni urzędnicy. W swoich reportażach nigdy niczego nie wymyślam i nie kreuję. Główną zasadą cyklu jest podglądanie rzeczywistości. Czasem jestem świadkiem sytuacji mogących budzić wątpliwości. Kiedyś robiłam reportaż o nielegalnych kopaczach i handlarzach bursztynu w obwodzie kaliningradzkim. Mój bohater ryzykuje życie, bo drążenie jam w piaszczystych urwiskach kończy się często ich zawaleniem. Idziemy razem plażą. Nagle Alosza zrywa się, bo widzi, że ktoś obcy kopie bursztyn. Podbiega i nie zważając na kamerę, z całej siły wali go w głowę. Zdębiałam. Mój bohater przemienił się w brutalnego oprawcę, a ja nie wiedziałam, czy filmować, czy bronić ofiary. Kamera zarejestrowała tę scenę. Mimo rozterek włączyłam ją do reportażu. Autorka od 1985 roku pracuje w TVP. Była m.in. współautorką programów „Z Polski rodem”, „My i świat”, „Spojrzenia”. Jest autorką kilkudziesięciu reportaży zagranicznych. Za cykl „Szerokie tory” otrzymała Wiktora w kategorii najlepszy program telewizyjny, nagrodę przewodniczącej KRRiT, została też nominowana do nagrody im. Dariusza Fikusa.
Aby przeczytać cały artykuł:
Zapisz się na nasz newsletter i bądź na bieżąco z najświeższymi informacjami ze świata mediów i reklamy. Pressletter