Wydanie: PRESS 07/2004

Dojrzałem

11 września 2001 roku, w pamiętnym dniu zamachu na World Trade Center, został Pan zwolniony z posady szefa redakcji „Wydarzeń” w Telewizji Puls. Tak, pamiętam tamten dzień bardzo dobrze. Natychmiast po zamachu zrobiliśmy specjalne wydanie „Wydarzeń”, potem wszedłem jeszcze raz do studia o 20. Zaraz po programie zostałem wezwany do gabinetu Macieja Pawlickiego - ówczesnego szefa Telewizji Puls - i tam otrzymałem wypowiedzenie. Co prawda po tym, jak zmieniło się kierownictwo stacji, dochodziły do mnie głosy, że nowej ekipie się nie podobam, ale mimo to byłem zaskoczony. Potem moje miejsce zajęła Magda Mołek. 26 stycznia 2004 roku. Szefostwo TVN-u zawiesza Tomasza Lisa jako prowadzącego „Fakty”. I wtedy Pan prowadzi główne wydanie o 19. To tylko pozorna analogia. Oczywiście z zewnątrz to wygląda podobnie. Tylko że Tomasz Lis nie dostał wtedy wypowiedzenia - został zawieszony. To w sześcioletniej historii „Faktów” już się zdarzało, wówczas w naturalny sposób prowadzenie programu przejmował za niego Marcin Pawłowski, a Lis wracał na antenę po jakimś czasie. 26 stycznia byłem w redakcji jedyną osobą, która wcześniej prowadziła ten program i mogła zastąpić głównego prowadzącego. Ale wiedział Pan, jak się czuje człowiek w sytuacji, w której znalazł się Lis. Jasne, że tak. Miałem alternatywę: albo powiedzieć, że nie wchodzę do studia, albo poprowadzić „Fakty”. Wybrałem to drugie rozwiązanie dla dobra programu. Z perspektywy czasu myślę, że zrobiłem dobrze. Bo największą wartością „Faktów” jest ich zespół reporterski. Dla mnie tamten dzień również był ogromnym przeżyciem. Gdy Magda Mołek zastąpiła mnie w „Wydarzeniach”, nawet przez moment nie miałem do niej o to pretensji. Dużo zebrał Pan wyrazów dezaprobaty za to, że zajął jeszcze ciepły stołek? Żaden z reporterów „Faktów” nie powiedział, że źle zrobiłem. A to na ich opinii zależy mi najbardziej, a nie na ocenach ludzi z zewnątrz, którzy nie wiedzą, co się działo wówczas w redakcji. Potem były trzy tygodnie, gdy sytuacja z Tomkiem Lisem pozostawała niewyjaś- niona - wtedy dezaprobata i rozczarowanie decyzją zarządu w naturalny sposób przeszły na mnie. To nie był jednak żaden ostracyzm. Nie zdarzyło się, aby ktoś nie podał mi ręki. Po prostu stosunki między nami były chłodne. Zarzucali Panu jednak „brak charyzmy, odwagi i fantazji”. Komuś, kto to powiedział, ja też mógłbym zarzucić brak odwagi, ponieważ powiedział to anonimowo. Zresztą potrafię zrozumieć rozgoryczenie zespołu. Nagle z dnia na dzień przestawiło im się całe zawodowe życie. Przez ponad sześć lat pracowali z człowiekiem, który był dla nich autorytetem - a teraz miał to wszystko poprowadzić ktoś inny. Dla nikogo nie była to łatwa sytuacja. Kiedy zapadła decyzja o odejściu Tomka, powiedziałem na kolegium, że nie wyobrażam sobie, aby nie można było o tym powiedzieć w „Faktach” i zrobić o nim materiału. Fotel Lisa parzy do dziś? Na pewno zobowiązuje. Tomasz Lis był współautorem najlepszego programu informacyjnego w tym kraju. To duża odpowiedzialność, by utrzymać poziom programu. Ale do mebla przywiązany nie jestem. Przygotowując „Wydarzenia”, wzorował się Pan na „Faktach”. Dziennikarze do dziś wspominają Pański ówczesny kompleks Lisa. Spełniło się marzenie? Nie. Bo ja nigdy nie marzyłem, żeby prowadzić „Fakty”! Owszem, były dla mnie wzorem profesjonalizmu. Ale wolałem stworzyć równie dobry program informacyjny, niż zająć miejsce Lisa. Nie obawia się Pan, że reporterzy „Faktów” są od Pana lepsi? Bo nie biegał Pan nigdy z kamerą, brak Panu doświadczeń reportera telewizyjnego... Za to biegałem z mikrofonem radiowym, byłem serwisantem w radiu, prowadziłem programy informacyjne i publicystyczne, byłem nawet didżejem, prowadziłem też rozmowy polityczne w studiu na żywo. Nigdzie nie jest powiedziane, że prowadzący program informacyjny musi mieć taki epizod w życiorysie. W „Faktach” różnicę między Panem a Lisem wyjaśnia się między innymi tak: odkąd prowadzi Pan „Fakty”, nie doszło jeszcze do żadnej awantury na polu zawodowym, podczas gdy za Lisa zawsze się coś wydarzało… To kwestia charakteru. Czy nierobienie awantur jest minusem? Jestem osobą, która proponuje tematy, a nie narzuca. Nie sądzę, by awantury były najlepszym sposobem na odniesienie sukcesu. …albo tak: u Tomka temat musiał być zrobiony, choćby reporter miał stanąć na głowie, a u Bogdana łatwiej odpuścić. Gdyby to była prawda, nie byłoby szans, by codziennie ukazywał się 25-minutowy program. Potrafię być elastyczny. Jeśli w ciągu dnia okazuje się, że temat nie wychodzi - to zmieniamy tezę i materiał ukazuje się w nieco innej postaci. Są dwie szkoły. Można być zamordystą jak trener Portugalii - Felipe Scolari, a można też być człowiekiem do rany przyłóż, jak trener Czechów - Karel Brückner. Nie metody są ważne, ale efekty. Na przełomie czerwca i lipca „Fakty” miały lepsze wyniki oglądalności niż w podobnym okresie ubiegłego roku. Dlaczego po zamachu w Hiszpanii reporterzy „Faktów” dotarli na miejsce dopiero dwa dni później? Komentowano, że za Lisa byłoby to niemożliwe. Jeśli była to wpadka, to chyba jedynie linii lotniczych. 11 marca rano, natychmiast po pierwszych doniesieniach o zamachu, zdecydowaliśmy, że do Madrytu poleci Maciej Woroch. Pech chciał, że nie było szans, aby samolot wylądował w Hiszpanii wcześniej niż około 19, Maciek nie miał więc żadnych szans na zrobienie relacji. Następnego dnia relacja była gotowa, tyle tylko, że jedna z zachodnich telewizji wprowadziła nas w błąd co do miejsca, gdzie stacjonował ich wóz satelitarny. Pańskie korzenie czy też życiorys zawodowy są odmienne niż ludzi, którzy pracują teraz z Panem w „Faktach”. To dodatkowe utrudnienie? Dlaczego niby mam inne korzenie? Przypomnijmy: program „Puls dnia” w telewizji publicznej za czasów pampersów, katolickie Radio Plus, telewizja katolicka Puls i „Wydarzenia”, w których panowała stylistyka inna niż w TVN-ie - tam lewica to „byli postkomuniści”, a Rosja to „Sowiety”. Nie widzę nic złego w tym, że o byłej partii komunistycznej mówi się „postkomuniści”, ale o ile sobie przypominam, nie było zapisu na nazwę SLD. Zarówno „Puls dnia”, jak i „Wydarzenia” dużo mnie nauczyły. Nie muszę się niczego z tamtego okresu wstydzić. Rozmowy „Pulsu dnia” niektórzy pamiętają do dzisiaj - bo wcześniej nikt tak nie rozmawiał z politykami. Z kolei „Wydarzenia” musiały mieć odmienną stylistykę, bo miały być wyraźnie inne od „Informacji” czy „Faktów”. To nie znaczy, że musiały być tak ideologiczne. Czemu dał się Pan ustawić? Ktoś, kto mnie zna, dobrze wie, że mnie nie można ustawić. Ja po prostu taki jestem. Zawsze interesowało mnie dziennikarstwo, a nie ideologia i układy. Tak jak w RMF-ie byłem uważany za prawicowca, tak w Radiu Plus czy w Telewizji Puls uchodziłem za totalną lewicę. Zresztą z jakichś powodów z tymi firmami w pewnym momencie się pożegnałem. W radiu RMF, które od Telewizji Puls dzieli prawie wszystko, pracowałem przecież przez siedem lat. Ale robiąc tam wywiady, odmówił Pan rozmowy z Jerzym Urbanem. To był początek lat 90. Byłem wtedy jeszcze młodym gniewnym. Chłopakiem, który co dopiero skończył chodzić na zadymy w Nowej Hucie, malować mury i drukować ulotki. Dla mnie Jerzy Urban był wcieleniem zła i twarzą skompromitowanego systemu. Uważałem wtedy, że takim ludziom nie można podawać ręki, poprosiłem więc kogoś innego, by mnie zastąpił. Teraz jednak dojrzałem. Przygotowując książkę o Lwie Rywinie, rozmawiałem z Jerzym Urbanem. Nie zmieniłem o nim zdania, ale zmieniło się moje wyobrażenie o tym, kim jest dziennikarz. Dzisiaj wiem, że musi rozmawiać z każdym. A popiera Pan tych, którzy ogłaszają: „z Lepperem nie rozmawiamy”? Jestem przeciwnikiem wszelkich akcji dziennikarskich polegających na tym, że z jednymi rozmawiamy, a z drugimi nie. Przemilczanie nie jest dobrą metodą na dziennikarstwo. Wraz z Pawłem Siennickim napisaliście książkę „Towarzystwo Lwa Rywina”. Miała być „taka, jakiej jeszcze nie było”. Rzeczywiście: nigdy dotąd nie miałam wrażenia, że czytam książkę powstałą z cudzych tekstów znanych mi z gazet. To absurdalny zarzut. Nigdy nie ukrywaliśmy przecież, że korzystaliśmy z tego, co na temat sprawy Rywina napisali nasi koledzy. Zaraz na początku książki jest informacja, że powstała na podstawie rozmów z bohaterami afery, niepublikowanych nigdzie dokumentów prokuratury i tekstów opublikowanych w prasie. Wymieniliśmy wszystkie tytuły, z których korzystaliśmy. Przepraszam za wyrażenie, ale to tylko dupochron. Bibliografii brak. Nie uważam, abyśmy postąpili nie fair. Bibliografii nie zamieściliśmy świadomie, by nie szatkować książki przypisami i odnoś- nikami - straciłaby na tym jej wartka akcja. Pracowaliśmy nad nią przez cały okres działalności komisji śledczej. Bardzo często się zdarzało, że sprawy, do których dotarliśmy sami, były potem publikowane w gazetach. Nasi informatorzy nieraz zapewniali, że mówią to tylko nam, a potem puszczali w innych mediach. Byliśmy wściekli, ale co mieliśmy zrobić? W „Towarzystwie...” jest jednak wiele informacji, które nawet dla największych rywinologów były zaskoczeniem. Rzeczywiście sporo tam fabuły. Skąd na przykład wypowiedź Millera w stylu: „Czy Adam może dostać WSiP”? To akurat zdanie usłyszeliśmy od jednego z uczestników rozmowy. Wszystkie dialogi, które napisaliśmy, zostały oparte na faktach. Wprawdzie dokonywaliśmy skrótów, ale staraliśmy się być precyzyjni. Nie ma w książce fikcyjnych sytuacji. Opisaliśmy je tylko w odpowiedniej konwencji. Z Adamem Michnikiem rozmawialiście? Dwukrotnie prosiliśmy go o wywiad, za każdym razem odmawiał. Co czuliście, gdy słuchaliście o powiązaniach dziennikarzy z politykami? Przede wszystkim zaskoczenie i niesmak. I był to jeden z powodów, dla których ta książka w ogóle powstała. Nieprzypadkowo książka nosi tytuł „Towarzystwo...”. Włączyliście do niego i Michnika, i Janinę Paradowską. Sama obecność w tej książce nikogo nie dyskwalifikuje. Lecz jeśli ktoś otarł się o sprawę Rywina albo był jej głównym bohaterem, to nie sposób o tym nie napisać. Mam wrażenie, że źródłem wszystkich kłopotów był przełom lat 80. i 90. To wtedy zaczęło się niebezpieczne zbliżenie dziennikarzy i polityków. Zaczynający wtedy pracę w dziennikarstwie byli często kolegami posłów, którzy rozpoczynali działalność w Sejmie. To były naturalne kontakty przyjacielskie i pokoleniowe, które nie zawsze wychodziły na dobre dziennikarzom. Ze zdziwieniem patrzyłem na niektórych moich kolegów, budujących swoje kariery na ścisłych kontaktach z kierownictwem mediów i z politykami. Miałem chyba szczęście, że początek lat 90. spędziłem w Krakowie i że nie należę do tzw. warszawki. Rozmawiała Renata Gluza

Aby przeczytać cały artykuł:

Zapisz się na nasz newsletter i bądź na bieżąco z najświeższymi informacjami ze świata mediów i reklamy. Pressletter

Press logo
Ta strona korzysta z plików cookies. Korzystając ze strony bez zmiany ustawień dotyczących cookies w przeglądarce zgadzasz się na zapisywanie ich w pamięci urządzenia. Dodatkowo, korzystając ze strony, akceptujesz klauzulę przetwarzania danych osobowych. Więcej informacji w Regulaminie.