Wydanie: PRESS 01/2004
Etycznie
Rozmowa z Anną Marszałek, Dziennikarzem Roku 2003.
Ile ma Pani telefonów komórkowych?
Trzy komórki służbowe, dwie prywatne i każdą liczbę kart, jaka jest mi potrzebna podczas pracy nad konkretnym tematem.
Są jakoś przyporządkowane rozmówcom?
Stałą komórkę mam wpisaną na wizytówce, zna ją wielu. Numery dwóch aparatów służbowych zna natomiast mało osób. Rozmówców, których muszę ukryć – bo billingi stały się niebezpieczne dla tych, którzy rozmawiają z dziennikarzami – proszę, by kontaktowali się ze mną tylko na telefony na kartę. Każdą kartę wykorzystuję przy robieniu jednego tematu, po skończeniu ją wyrzucam. Jeżeli ktoś dzwoni na telefon z daną kartą, zwykle wiem, kto to jest.
Z informatorami woli się Pani spotykać w parku czy w gwarnej knajpie?
W knajpie, nie przesadzałabym z tą tajnością. Większość rozmów przeprowadzam zresztą w redakcji. I nigdy nie nagrywam ich z ukrycia. A od kiedy zaczęły się różne plotki na mój temat, zdecydowałam, że muszę działać maksymalnie etycznie.
O tym, że jakoby jest Pani oficerem tajnych służb, zaczęto mówić, gdy dwa lata temu napisaliście z Bertoldem Kittelem o korupcji w Śląskim Urzędzie Wojewódzkim, potem o Zbigniewie Bugaju, współpracowniku ministra Jerzego Widzyka, który dorobił się fortu- ny na zamówieniach publicznych. Wówczas nawet minister sprawie- dliwości Lech Kaczyński stwierdził wprost, że jest Pani związana z tajnymi służbami.
Kaczyński te plotki tylko powtórzył publicznie. One pojawiły się dużo wcześniej i dotyczyły prawie każdego dziennikarza śledczego. Choć to prawda, że wobec mnie szczególnie się nasiliły. To przerażające: mówią tak o mnie nawet politycy, i to ci, którzy mogą to łatwo sprawdzić.
Chyba nie sądziła Pani, że politycy staną w Pani obronie?
Oczywiście, że nie.
Środowisko i koledzy z redakcji też Pani wtedy nie bronili.
Redakcja mnie broniła, choć zgadzam się, że niezbyt stanowczo. Deklarowała sympatię wobec Lecha Kaczyńskiego i znalazła się w dziwnej sytuacji: z jednej strony redaktor naczelny łagodnie apelował do Kaczyńskiego, żeby dał spokój, z drugiej strony minister coraz ostrzej nas zaatakował. A przecież to nie były równorzędne pozycje: ja byłam szeregowym dziennikarzem, on ministrem sprawiedliwości, który na podstawie plotek od innych dziennikarzy kazał powołać zespoły prokuratorskie, by ustalić, skąd mamy informacje i czy zbieramy materiały na jego temat. Kazał też siebie i swojego brata uznać za pokrzywdzonych w tym śledztwie i to pokrzywdzonych tekstem, który nigdy nie powstał. To było nadużycie władzy. Dziennikarze uznali jednak, że pewnie coś jest na rzeczy, skoro mówi to minister. Nie mam do nich żalu. Sądzę, że nie wiedząc, jak powstają takie teksty, powtarzali plotkę, że ktoś z UOP-u przynosił mi gotowce.
Wciąż jednak wielu sądzi, że to prawda.
Nie wiem, jak walczyć z plotką. Zrobiłam dwie rzeczy, żeby wykluczyć podejrzenia. Gdy szefem UOP-u był Andrzej Kapkowski, poszłam do niego, by sprawdził archiwa – jestem w nich czy nie jestem? Sprawdził i stwierdził, że mnie w nich nie ma. Gdy zmienił się rząd i przyszedł Janusz Pałubicki, poprosiłam go dla świętego spokoju, by także je sprawdził. Powiedział, że nic tam o mnie nie ma. Miałam nadzieję, że to dotrze do polityków. Co więcej mogę zrobić?
Renata Gluza
Aby przeczytać cały artykuł:
Zapisz się na nasz newsletter i bądź na bieżąco z najświeższymi informacjami ze świata mediów i reklamy. Pressletter