Wydanie: PRESS 09/2005
Hak na Szydło
Słucha Pani jeszcze Radiostacji? Gdy trzy lata temu Radiostacja rozstała się ze mną w niezbyt fajnych okolicznościach, przeżywałam okres maksymalnego zniechęcenia. Ponieważ jednak pracowałam tam długo, zajmując się równocześnie promocją – miałam nawyk słuchania i sprawdzania anteny. Zauważałam, że nowa ekipa przemieszana z częścią starej, której nie wyrzucono, zaczyna popełniać te same błędy. Wszystko, co się udało przez lata wyrugować, wracało: na przykład didżeje reklamowali na antenie imprezy, w których sami grali. Dziś nie mam już tak emocjonalnego stosunku do Radiostacji. Słucham jej jako radia pod względem komercyjnym dobrze sformatowanego, w którym człowiek odzywa się raz na godzinę. Jeśli nie trafię na Denzela czy inne żenujące utwory, zdarza mi się słuchać jej długo. Nie jest to już jednak Radiostacja, z którą bym się identyfikowała. W Trójce pracuje Pani teraz z Piotrem Metzem, który był dyrektorem programowym Radiostacji, gdy Panią z niej zwalniano. Piotr Metz nie miał nic wspólnego z moim zwolnieniem – zwolnił mnie dyrektor zarządzający Sławomir Assendi. Po podpisaniu wypowiedzenia jeszcze przez trzy dni prowadziłam swój program, a Assendi poprosił Piotra Metza o kontrolę, bym nie zrobiła na antenie „czegoś głupiego”. To oznaczało, że zupełnie nie wiedział, jakim jestem człowiekiem. Decyzja o zwolnieniu mnie została podjęta jak na podstawie podręcznika do sprawnego zarządzania firmą: trzeba było usunąć symbole poprzedniej ekipy. To dzięki Metzowi w ogóle jakoś przeżyłam. Pomógł mi, wstawiając się za mną i użyczając swoich kontaktów, dzięki czemu udało mi się załatwić staż w BBC w Londynie. Tam się jakoś pozbierałam. W Radiostacji zajmowała się Pani również promocją. W Radiostacji uczyłam się wszystkiego od zera. Przypięłam się do Irka Rybczyńskiego, który był szefem techniki i po godzinach pokazywał mi, jak się robi radio. Pierwszą audycją, którą zaproponował mi ówczesny szef Paweł Sito, był program na żywo z udziałem słuchaczy. W tym czasie pracowałam równocześnie w radiu i dorywczo w firmie zajmującej się usługami audiotekstowymi, potem na pół etatu jako tłumacz angielskiego w prawdziwym postkomunistycznym biurze, z herbatą w szklankach. Po południu przenosiłam się w inny świat – do Radiostacji, w której spotykałam ludzi z kolczykami w nosie. Kiedy skończyła się ta inna praca, chciałam robić w radiu coś więcej, więc zajęłam się sprawami związanymi z imprezami, patronatami – w ten sposób trafiłam do promocji. Kiedy mnie zwalniano po czterech latach, byłam szefową promocji antenowej. Nie odczuwała Pani sprzeczności między pracą na antenie a marketingowca? W Radiostacji tej sprzeczności nie czułam. Wszyscy byli młodzi, razem zaczynali, tam się uczyli roboty. Nie zdarzało się, by stacja objęła patronatem wydarzenie, o którym sami nie chcielibyśmy powiedzieć na antenie. Wiadomo było, że jeśli od strony marketingowej Radiostacja w coś wchodzi, to nie będzie zgrzytów sumienia, że na antenie mówimy o czymś, co nie jest tego warte. A gdyby publiczna Trójka zaproponowała Pani łączenie pracy na antenie z promocją? W maleńkiej Radiostacji można to było łączyć. W Polskim Radiu nie ma takiej możliwości, albo się jest na antenie, albo zajmuje się marketingiem. Czy to Trójka postawiła ultimatum, by zrezygnowała też Pani z szefowania promocji w miesięczniku „Film”? W "Filmie” rozpoczęłam pracę wcześniej niż w Trójce. Od 1998 roku pracowałam po dwanaście godzin dziennie, a jedynym moim wolnym dniem była niedziela. Odkąd w marcu tego roku doszło mi przygotowywanie programu "Po godzinach” dla TVP, wiedziałam, że trzech rzeczy na raz dobrze robić się nie da. Miałam pracę, która zapewniała mi utrzymanie, czyli "Film”, miałam radio, czyli hobby, doszła telewizja, czyli drugie hobby. Gdy Trójka po odejściu Pawła Kostrzewy zaproponowała mi etat, zdecydowałam, że zrezygnuję z pracy w "Filmie”. Teraz postanowiłam zrobić sobie rok dla siebie: radio, telewizja, studia. W Trójce widać opozycję między legendami, jak Mann, Niedźwiecki, Kaczkowski, a nowymi ludźmi? Piotra Kaczkowskiego i Wojciecha Manna znam tylko z anteny i z widzenia. Jeżeli chodzi o moje stosunki z Markiem Niedźwieckim, nie widzę takiej opozycji. Prowadzimy na zmianę "Chillout Cafe” – audycję z dwójką prowadzących, ale jednym nastrojem realizowanym przy wykorzystaniu innej muzyki. Nie ma żadnego konfliktu pokoleniowego. Jednak jest między Wami różnica pokoleń… Bywa, że czuję się onieśmielona. Nie zapominam, że to jest jednak TEN Marek Niedźwiecki. Z Wojciechem Mannem spotkałam się, gdy zastępowałam Marka. Gdy go zobaczyłam pierwszy raz, tak się zawstydziłam, że powiedziałam tylko "Dzień dobry” i uciekłam. Za drugim razem powiedział coś w stylu "To w radiu, dziecko, pracujesz?”, a ja wydukałam jak na akademii, że to moja wielka pasja. Trudno się dziś przebić z kulturą na radiową antenę, na której króluje wyłącznie muzyka? Z "Radiowym Domem Kultury” nie trzeba było się przebijać. Powstał, żeby poruszać sprawy kultury interesującej ludzi poszukujących. Pojawia się na antenie w soboty o 13 – to dobry moment na zapowiadanie ważnych wydarzeń i podsuwanie pomysłów, jak spędzić wolny czas. Ten program jest w duchu Trójki. Ta stacja zawsze kojarzyła mi się z intelektualnym podejściem do wielu spraw, więc tym bardziej powinna mówić o kulturze alternatywnej, która bywa bardziej interesująca niż to, co promują komercyjne media. Szefowie Trójki katują Panią wykresami słuchalności? Gdyby w Trójce chodziło wyłącznie o słuchalność, nie byłoby "Programu alternatywnego”, "Klubu Trójki”, reportaży czy innych audycji, które są bezcenne merytorycznie, lecz nigdy nie będą konkurowały z muzyką na przykład Radia Eska. Tylko że wtedy muzyka, którą Pani puszcza, skazuje Panią na nocne pory emisji. Programy, które prowadzę, są adresowane do młodych ludzi i pora emisji wydaje mi się dobrze dostosowana do ich rytmu – "Program alternatywny” startuje o 20, więc nie jest to noc, "Chillout” o 23. Dla mnie to zaleta. W Radiostacji przegrała Pani z komercją, lecz Trójka też idzie w tę stronę. Nie interesuje mnie roztrząsanie, co by było gdyby. Dbam, by to, co robię, robić najlepiej, jak potrafię. Nasz "Program alternatywny” prezentuje wyłącznie niezależną muzykę, w dodatku o dobrej porze i na ogólnopolskiej antenie. Na playliście Trójki znajduje się wiele nagrań, których nie można usłyszeć w stacjach komercyjnych – mogłabym podać długą listę przykładów. Przeciw obecnej formule stacji protestują jednak miłośnicy dawnej Trójki. Wychowałam się na Trójce. Można robić radio, które zawsze będzie takie, jak słuchacz, który włączył je 30 lat temu i ono mu się przez 30 lat podoba – ale można też robić radio, które zawsze chce mieć słuchacza w takim samym wieku jak ten, który 30 lat temu je włączył. Radio nie musi się starzeć ze słuchaczami. Rozumiem, że dla niektórych Pink Floyd jest zespołem życia. Dla mnie już nie. A dla ludzi jeszcze młodszych nigdy nie będzie, bo każde pokolenie ma swoje zespoły i swoją muzykę. Nie lekceważę osób, którym nie podoba się Trójka, ale nie zgadzam się na lekceważenie tych, którzy tego radia słuchają. Czyli Trójka nie ma wad? Wybieram w niej to, co mnie interesuje. Lecz nie znam radia, którego można by słuchać przez cały czas. Nie wszystkie emitowane na antenie Trójki piosenki mi się podobają. Ale dlaczego miałoby tak być? Każde radio ma wielu różnych słuchaczy. Mam ustalony rytm: rano słucham Antyradia, bo lubię to, co robią Figurski z Wojewódzkim w "Antyliście”, w ciągu dnia często przełączam się na Trójkę, a wieczory to Radio Bis i Trójka. Często słucham Radia Bis właśnie wieczorem, bo wtedy są tam audycje kulturalne. Mam też dużo osobistych związków z tym radiem – podsłuchuję, co robią znajomi. Poza tym momentami przypomina dawną Radiostację. Wierzy Pani, że Radiu Bis uda się przyciągnąć młodzież? Nowych słuchaczy zdobywa się nie tylko programem, trzeba ich także złowić odpowiednią promocją. Radio Bis to antena nieobecna w świadomości słuchaczy, przez lata nie działo się tam wiele. Najpierw trzeba więc ustawić ten program, potem poruszyć machinę promocji, która w przypadku tej stacji daje ogromne pole do popisu – niestandardowe metody, nowe media. I nie należy kierować się badaniami, tylko pozwolić sobie wyznaczać trendy, zamiast naśladować. Dlaczego po odsunięciu Pani od prowadzenia "Pegaza” w TVP 1 wróciła Pani do Jedynki? Z perspektywy czasu przyjęcie propozycji prowadzenia "Pegaza” oceniam jako błąd. Nie miałam na wiele rzeczy wpływu. Odgrywałam tam rolę pacynki. To była już rozpędzona struktura, program kulturalny w artystowskim ujęciu, obarczony długoletnią tradycją. W tej artystycznej formule był początkowo świetnie realizowany przez Marcina Świetlickiego i Grzegorza Dyducha. Potem ta formuła się wyczerpała. Rzeczywiście, został mi po "Pegazie” duży niesmak, związany ze sposobem, w jaki się rozstaliśmy – myślałam, że już nigdy nie przekroczę progu budynku przy Woronicza. Czemu się Pani złamała? Kiedy po castingu zadzwonili z telewizji, że chcą, bym prowadziła program "Po godzinach” – a miałam już audycję w Trójce i pracowałam w "Filmie” – pomyślałam, że tylko spróbuję. Znaleźli jednak na mnie haczyk: jeśli powiesz mi, że czegoś takiego wcześniej nie było, od razu jestem zainteresowana. "Po godzinach” – ze względu na zawartość, technikę realizacji i wpływ prowadzących na ostateczny efekt – jest wyjątkowym programem telewizyjnym. Już nie czuje się Pani pacynką? Absolutnie nie. To zupełnie inna praca. Przede wszystkim nieprzewidywalna, bo kiedy w studiu jest dziesięć osób, to nawet gdy jest się świetnie przygotowanym, nie wiadomo, jak rozwinie się sytuacja. Choćbyś przygotował sobie pytania, i tak się okaże, że jedna z tych osób ma dzień, w którym odpowiada wyłącznie monosylabami, a druga wyłącznie żartuje. Bardzo podoba mi się też pomysł, że kamery pracują przez cały czas, więc przychodzących do programu ogląda się takich, jacy są. Rozmowy toczone przez nich między oficjalnymi ujęciami, gdzieś w przejściu, są autentyczne. Goście wiedzą, że to może wejść do programu, ale szybko o tym zapominają i są naturalni. Kiedyś Agnieszka Chylińska i Tomasz Stańko, czekając na kanapie na kręcenie ujęć, rozmawiali o pracy muzyka i bardzo autentycznie zeszli na temat używek. Rozmowy takiej jak tamta dziennikarz nie ma szans nagrać, gdy zapyta: "Panie Tomaszu, a jak to jest z zażywaniem narkotyków przez jazzmanów?”. Rozmawiał Marcin Bobiński
Aby przeczytać cały artykuł:
Zapisz się na nasz newsletter i bądź na bieżąco z najświeższymi informacjami ze świata mediów i reklamy. Pressletter