Wydanie: PRESS 08/2005
Trochę cukru
Przez dziesięć lat komentowania piłki nożnej nie relacjono-wał Pan ani meczów polskiej reprezenta-cji, ani mistrzostw Europy czy mistrzostw świata. Nie żal? Gdy pomyślę, że mam do wyboru mecz w Polkowicach czy Radzionkowie - z całym szacunkiem dla tych klubów - albo wyjazd na Camp Nou (stadion FC Barcelony - przyp. red.) czy Santiago Bernabeu (stadion Realu Madryt - przyp. red.), to jasne, że mi żal. Dostałem propozycje pracy z innych stacji, w których mógłbym komentować te najgłośniejsze mecze. Ale ja cenię sobie przywiązanie do barw klubowych, przyjaźnie z ludźmi z pracy, a poza tym mam tu jeszcze parę rzeczy do zrobienia. Oprócz tego były sprawy finansowe, które mnie nie satysfakcjonowały. Jestem piecuchem, lubię się położyć na dobrym piecu. Propozycje Polsatu i TVP były kiepskie finansowo? Jeśli chodzi o Polsat, oferta była atrakcyjna, choć dużo więcej niż w Canal+ bym nie dostał. Propozycja TVP była mniej korzystna. Nie chodziło jednak wyłącznie o kwestie finansowe. Z żoną rozpisaliśmy sobie wszystkie plusy i minusy. I jak w „Misiu”: plusy nie przysłoniły minusów. Ile teraz trzeba zapłacić za transfer Smokowskiego? Piłkarz jest wart tyle, ile za niego dadzą. Parę złotych trzeba by wyłożyć. Kilka razy średnią krajową. Rezygnując z dużej telewizji, zaprzepaszcza Pan może szansę zostania drugim Ciszewskim? Nie choruję na popularność. Nie mam w sobie parcia na szkło. Gdy idę do sklepu czy knajpy, widzę, że kilka osób patrzy na mnie i pewnie myśli: „skądś znam tę gębę”. Do końca mnie jednak nie identyfikują. To dla mnie dobrze. A może obawia się Pan dużej widowni? Nie boję się jej, bo się nie zastanawiam, ile osób mnie ogląda. Gdy wypożyczono mnie do TVN-u, widownię miałem większą niż w Canal+. I co z tego? Trzeba pracować tak samo przed czwartą powtórką meczu, jak i w czasie transmisji na żywo. Według komentatorów sportowych ma to jednak znaczenie. Inaczej komentuje się dla gospodyni domowej, a inaczej dla widza Canal+. Przywykliśmy myśleć o komentatorach piłkarskich jako o ludziach, którzy powinni kreować atmosferę. Nie zgadzam się z tym. Rzeczywiście, transmisje w Canal+ oglądają widzowie wyrobieni sportowo. Im nie trzeba wykładać kawy na ławę. Jestem dla nich partnerem, a nie kimś, kto ma podbijać bębenek. Staram się im sprzedać piłkarskie mięso: taktykę, statystyki. Jako komentatorzy nie dopasowujmy się do ludzi, którzy nas oglądają. Nie chcę nikogo naśladować. Mam swój styl. Gdybym chciał być na siłę Dariuszem Szpakowskim czy Mateuszem Borkiem, straciłbym to, co mnie wyróżnia. Poziom polskiej ligi jest fatalny: naszych piłkarzy nie ma w decydujących rundach europejskich pucharów, sprzedajemy ich za granicę, a sędziowie sprzedają mecze. Jak w tej sytuacji komentator może zachować entuzjazm? Mój były szef Janusz Basałaj powiedział kiedyś: „W Smokowskim podoba mi się entuzjazm, z jakim potrafi komentować mecz Górnik Zabrze - Wisła Płock”. Trzeba znaleźć jakiś kruczek i zainteresować nim widzów. Choć czasem nie ma szans na ciekawe widowisko. Z drugiej strony, nie można oceniać polskiej ligi przez pryzmat ligi angielskiej czy hiszpańskiej. Bo wtedy trzeba by było, niczym banda szyderców, wyśmiać naszych piłkarzy. Poziomy tamtych lig i naszej to prawie jak dwie różne dyscypliny sportu. Czasem z Andrzejem Twarowskim, z którym prowadzę program „Liga+ Ekstra”, żartujemy, że pokazujemy naszą ligę lepiej niż jest w rzeczywistości… Bo Canal+ musi sprzedawać dekodery… To jest nasz produkt. Musimy go pokazać i opakować jak najlepiej. Wymagajmy od piłkarzy, by to oni równali do nas, a nie my do nich. Ma Pan przyjaciół wśród piłkarzy? Niewielu. Lecz to sprawdzone osoby. I nie są to piłkarze, którzy obecnie grają. Dziennikarze sportowi uważają, że jest Pan zbyt łagodny, nie potrafi ostro skrytykować zawodnika. W życiu też taki jestem. Janusz Basałaj miał konkretny pomysł na program, który prowadzę z Twarowskim: dwóch różnych prowadzących, przy czym jeden jest dobrym, drugi złym policjantem. Ja zostałem tym pierwszym. Wygodna rola. Faktycznie, Andrzej ma cięty język, a ja życzliwie patrzę na ludzi. On trochę pieprzu, ja trochę cukru - i wychodzi z tego, jak sądzę, całkiem dobra potrawa. Dziennikarze pamiętają Panu, że w filmie o występie naszej reprezentacji na mundialu w Korei i Japonii pominął Pan niewygodne dla sportowców kwestie - na przykład fatalne przygotowanie kondycyjne. Nie zgodzę się z tym zarzutem. To był 50-minutowy dokument, nie sposób było pokazać w nim wszystko. Prawdę mówiąc, spodziewałem się raczej, że zapyta Pan, dlaczego nie pokazałem konfliktu, do którego doszło na mundialu między dziennikarzami a piłkarzami. To było kolejne pytanie. Jeśli powiem, że nie miałem tego nagranego, nie uwierzy mi pan. Nie uwierzę, bo było o tym głośno przez całe mistrzostwa. Czy dla przeciętnego Kowalskiego, który ogląda taki dokument w telewizji - z całym szacunkiem dla kolegów dziennikarzy - ta kłótnia była ważna? Widza interesowało, co się działo w szatni, w trakcie meczu, jak ta drużyna się staczała, jak tracili wiarę w wyjście z grupy. I to pokazałem. Na temat tego filmu odbyłem wiele rozmów. I obstaję przy swoim. Rola dobrego dziennikarza mi nie przeszkadza. Po tym, co ujawnił prezes GKS Katowice Piotr Dziurowicz, chyba już Pan nie może pełnić takiej roli? Widzowie, szczególnie Canal+, oczekują, że pomożecie wyjaśnić, skąd tyle przekrętów w piłce nożnej. Tak jak i kibice czuję się zażenowany i oszukany. Jestem oburzony nawet nie tym, co powiedział Dziurowicz, choć skala zjawiska zdaje się porażająca, ale tym, jak zareagowali inni ludzie związani z futbolem: nikt o niczym nie wie, nikt nie kupił, nie sprzedał meczu! Co więcej: nikt nawet nie słyszał o reżyserowanych meczach. Pusty śmiech ogarnia. Mimo to najgorsze, co moglibyśmy zrobić, to odwrócić się od piłki. Canal+ będzie nagłaśniać nieprawidłowości, mamy obowiązek wymagać od PZPN-u eliminacji oszustów. Jeśli dochodzi do korupcji w lidze, naruszany jest jeden z punktów umowy Canal+ z PZPN-em. Z drugiej strony, nie możemy popadać w paranoję i obsesyjnie uznawać, że wszystko, co się dzieje na boisku, jest wyreżyserowane. To byłoby nadużycie wobec tych, którzy chcą grać w piłkę uczciwie, a wciąż wierzę, że są oni w większości. Jak Pan trafił do Canal+? Z ulicy. Po kilku latach pobytu z rodzicami we Francji w 1994 roku wróciłem do Polski. Tam oglądałem francuski Canal+. W Polsce od początku chciałem pracować w dziennikarstwie. Przez chwilę byłem w Polskim Radiu. Pomógł mi tam Henryk Urbaś, szef redakcji sportowej, wysyłając do logopedy. Wiele w radiu nie osiągnąłem, lecz przeszedłem szkołę życia. Wizyty u logopedy pokazały mi, jak długa droga przede mną. Robiłem makabryczne błędy językowe. Na początku kariery dostać trzy lewe sierpowe i dwa prawe proste to dla młodego dziennikarza supersprawa. A gdy w 1994 roku Canal+ otrzymał koncesję, udało mi się wystarać o spotkanie z Januszem Basałajem, ówczesnym szefem sportu. Ponoć pomogła księgowa Canal+, która wierciła dziurę w brzuchu Basałajowi, by przyjął „młodego, ładnego i inteligentnego chłopaka”. Ta pani przyjęła moje CV. Po kilku miesiącach zadzwoniłem. Powiedziała mi, że redakcja sportowa jest skompletowana. Pomyślałem, że niefajnie mnie potraktowano. Na CV napisane po polsku, francusku i angielsku powinni dać mi odmowną odpowiedź na piśmie. Zadzwoniłem jeszcze raz i poprosiłem, by połączono mnie z szefem redakcji sportowej. Basałaj musiał mieć dobry dzień. Zaprosił mnie na spotkanie. Spytałem go potem kiedyś, dlaczego mnie przyjął. Powiedział, że zobaczył mój błysk w oku. Myślę, że pobyt we Francji i to, że oglądałem tam Canal+, wpłynęło na przyjęcie mnie do pracy. Miałem też szczęście. Stacja dopiero powstawała, a ja trafiłem z marszu na antenę. Ale nie mogę teraz oglądać swoich starych transmisji, za bardzo się wstydzę. Najpierw pukał Pan jednak do drzwi Polsatu i Polskiego Radia. To były marzenia o dużym medium? To były marzenia o komentowaniu piłki nożnej. Co prawda skończyłem zarządzanie, ale od początku wiedziałem, że chcę komentować sport. Nie myślałem jednak: nie udało się w dużym medium, pójdę do mniejszego. Zresztą Polsat nie był wtedy gigantem. W Canal+ jest Pan pupilkiem szefów. Prezes Arnaud de Villeneuve i dyrektor zarządzający Jacques Aymar de Roquefeuil mnie kojarzą. Bez fałszywej skromności: mam wrażenie, że jestem ważną osobą dla stacji. Szanują mnie i liczą się z moim zdaniem. Dlaczego wybrał Pan piłkę nożną, a nie tenis, który jest Pana wielką miłością? Uwielbiam tenis i gram w niego. Mam jednak dużo pokory w stosunku do ludzi, którzy komentują czy komentowali tę dyscyplinę sportu. Karol Stopa, Witold Domański czy nieżyjący już Zdzisław Ambroziak to światowa czołówka. Oglądam dużo tenisa w innych stacjach i tak dobrze, jak oni, nikt tego nie robi. Nie chciałbym się z nimi ścigać. Komentator jest bardziej wiarygodny, jeśli trzyma się jednej dyscypliny. Pan się ściga z Mateuszem Borkiem czy Dariuszem Szpakowskim? Ten wyścig toczy się gdzieś tam na górze. Oczywiście walczymy o abonentów na przykład z Polsatem Cyfrowym, a odkąd w TVN-ie pojawił się program „Idea Ekstraklasa”, zastanawiamy się, jak uatrakcyjnić nasz. Ale nie biorę udziału w wyścigu szczurów. Wciąż szlifuje Pan sposób wysławiania się? Oczywiście. Czytam dużo książek - czytanie gazet sportowych nie wystarcza, bo tam słownictwo jest ograniczone. Nie chodzę do logopedy, choć nadal powinienem. Szeleszczę. Mam brzydkie „l”. Brzmi jak u warszawskiego cwaniaczka. Od kogo uczył się Pan komentowania sportu? Dużo czasu poświęcił mi Janusz Basałaj, spory wpływ mieli też francuscy komentatorzy Canal+. W tamtejszej stacji mecz relacjonują dwie osoby: dziennikarz komentator i ekspert. Można usłyszeć bardzo merytoryczne i fachowe wypowiedzi, ale podane z dużym luzem i dystansem do tego, co się dzieje na boisku. Myślę, że nam tego też nie brakuje. W Pana relacjach roi się od statystyk. To nie jest zapchajdziura. Jeżeli podczas ostatniego meczu Górnik Łęczna - Wisła Kraków - gdy ta druga przegrywa do przerwy 1:0 - podaję, że Wisła zdobyła w poprzednim sezonie prawie dwa razy więcej bramek w drugich połowach meczów niż w pierwszych - to widz może z tego wyciągnąć jakiś wniosek. Jeśli z wszystkich ciekawostek statystycznych, które sobie przygotowałeś, sprzedasz podczas meczu połowę, to oznacza, że spotkanie było ciekawe. Dlaczego w Canal+ kobiety nie komentują? Wynika to z tego, jakie sporty pokazujemy: piłkę nożną, koszykówkę, żużel. Kiedyś zapytano mnie, dlaczego kobiety nie komentują piłki nożnej. Odpowiedziałem: jeśli ja się pomylę czy powiem coś głupiego, ujdzie mi to na sucho. Kobieta komentator musiałaby być przygotowana perfekcyjnie, bo pracowałaby na polu minowym. O co chodzi z tymi ekspertami w studiu sportowym? Zwykle są to ludzie, którzy sami przez kilka lat grali w piłkę, więc mają inne spojrzenie niż my. Ono jest ciekawe i warto je poznać. Ale ja mam na myśli pseudoekspertów, takich jak Agata Passent wygłaszająca swoje uwagi na temat meczu Liverpool - AC Milan w TVP. Dziennikarze sportowi muszą się ratować na przykład Danielem Olbrychskim? Sami czasem zapraszamy osoby niezwiązane z piłką. Lecz nie może to być ktoś, na kim się opiera całe studio przedmeczowe, bo wtedy staje się ono mało wiarygodne. Do roli ekspertów najlepiej nadają się piłkarze czy trenerzy. Tak jest za granicą. Ale tamtejsze stacje też wykorzystują w programach sportowych tzw. celebrities. Których prasowych dziennikarzy sportowych Pan czyta? Dariusza Tuzimka z „Przeglądu Sportowego”. Z każdym artykułem pisze coraz ciekawiej, a jego sądy są coraz bardziej wyważone. Interesujące poglądy na piłkę ma Rafał Stec z „Gazety Wyborczej”. Choć nie ze wszystkim, co pisze, się zgadzam. Nie jest Pan zaniepokojony swoistym skokiem na kasę, który obserwujemy przy okazji relacji sportowych w telewizjach? Te widowiska z czystym duchem sportu mają coraz mniej wspólnego. W takich czasach żyjemy. Gdy gościłem w TVN Style, prowadzące poprosiły mnie, bym opowiedział o strojach dziewczyn grających w siatkówkę plażową. Zwracały uwagę, że te stroje prawie nic nie zasłaniają. Powiedziałem im - za co feministki zjadłyby mnie na śniadanie - że jeśli te dziewczyny się w tym nie pokażą, nie zainteresuje się nimi żadna telewizja ani żaden sponsor. Nie ma znaczenia, czy mi się to podoba, czy nie. Jako dziennikarz sportowy powinien Pan zwracać uwagę na takie skrzywienia. Dziś w sporcie wszystko jest podporządkowane telewizjom. Proszę spojrzeć, jak radzą sobie mało popularne dyscypliny sportu: jeśli nie jesteś atrakcyjny dla telewizji - to cię nie ma. Czyli jest Pan tylko trybikiem w machinie? Sport barona de Coubertina nie istnieje. Chciałbym oglądać piękne zawody sportowe, na przykład Tour de France, i mieć pewność, że zawodnicy nie są na dopingu. Ale gdzieś pod skórą czuję, że tak nie jest. Żyjemy w matriksie: w biegu na 100 metrów startuje osiem kobiet, ale ja nie wiem, czy to są rzeczywiście panie. Zdzisław Ambroziak mówił: pozwólmy sportowcom na wszystko. Niech przestaną udawać, że dopingu nie ma, a widzowie ocenią, czy chcą oglądać taki sport. Może to jest metoda? Rozmawiał Mateusz Sosnowski
Aby przeczytać cały artykuł:
Zapisz się na nasz newsletter i bądź na bieżąco z najświeższymi informacjami ze świata mediów i reklamy. Pressletter