Wydanie: PRESS 07/2005
Na linii ognia
– Z czego żyjesz? – pyta izraelskiego dziennikarza kolega ze Stanów Zjednoczonych. – Z zamachów – pada odpowiedź w znanym dowcipie powtarzanym między izraelskimi dziennikarzami. Ta anegdota to niestety prawda o znacznej części izraelskiego dziennikarstwa. Przez ostatnie pięć lat, czyli w okresie drugiej intifady (tak określa się trwające od końca września 2000 roku powstanie Palestyńczyków przeciw izraelskiej okupacji Zachodniego Brzegu Jordanu i Strefy Gazy), zginęło ponad tysiąc Izraelczyków i ponad trzy tysiące Palestyńczyków, a rannych zostało kilkanaście tysięcy cywilów i wojskowych. Zamachy, ataki i inne akcje zbrojne stały się codzienną materią dzienników, serwisów informacyjnych oraz komentarzy radiowych i telewizyjnych, co wcale jednak nie znaczy, że spowszedniały i są relacjonowane w sposób rutynowy. Utarł się jednak pewien obowiązujący w izraelskich mediach schemat relacjonowania tych tragicznych wydarzeń. Najszybciej, często już w minutę po zdarzeniu, o zamachach informują serwisy internetowe dzienników: „Ha’aretz”, „Yedioth Aharonoth”, „The Jerusalem Post”, „Ma’ariv”. Gazety wygrywają dzięki nim pod względem szybkości ze stacjami radiowymi, jeśli rozgłośnie od razu nie decydują się na złamanie stałej ramówki, zgodnie z którą serwisy są podawane co pół godziny lub co godzinę. Pierwsza informacja zwykle pochodzi od świadka zamachu i w taki sposób jest podpisana w Internecie. Z miejsca tragedii telewizje i radia nadają na bieżąco informacje – podobnie jak w serwisach internetowych pierwszymi rozmówcami reporterów są świadkowie wydarzenia. W tym czasie gotowy jest już oficjalny komunikat policji. Rozgłośnie radiowe nadają krótką informację o zamachu, a telewizja podaje wiadomość na pasku umieszczonym u dołu ekranu. Zmieniane są ramówki mediów elektronicznych – zamiast zaplanowanego programu nadawane są relacje na żywo z miejsca tragedii. Przekazuje się też pierwsze dane o liczbie ofiar, na bieżąco nadawane są relacje ze szpitali, do których trafili ranni, obowiązkowo z telefonami alarmowymi do każdego z nich, a także numer centrum policyjnego. Postanowił zabijać Rytm życia całego kraju natychmiast się zmienia. Uruchamiane jest centrum pomocy psychologicznej dla bliskich ofiar zamachu. Pod każdy z podanych numerów dzwonią tysiące ludzi, którzy usłyszeli o wypadkach z mediów, i zadają najtrudniejsze pytanie – czy wśród ofiar są ich bliscy? Cały Izrael przenosi się za pośrednictwem mediów na miejsce zamachu. Cały Izrael, ponieważ jest to mały kraj pod względem obszaru, ale wielki pod względem solidarności społecznej. Niemal każdy jego mieszkaniec może mieć jakiś związek z ofiarami: to mogli być jego bliscy albo znajomi z pracy, szkoły, wojska, osiedla. Izraelski żołnierz zabity na początku maja br. w potyczce koło palestyńskiego Tul Karem nie był ofiarą anonimową. Natychmiast okazało się, że to brat znanego w Izraelu piłkarza. W ten sposób tysiące Izraelczyków poczuły się osobiście związane z ofiarą i jej rodziną. W tradycji żydowskiej pogrzeb odbywa się jak najszybciej, jeszcze tego samego dnia albo najpóźniej następnego. Media, przede wszystkim radio, informują w każdym serwisie, gdzie i kiedy odbędą się pogrzeby każdej z ofiar, dzięki czemu uczestniczą w nich setki osób. Telewizyjne dzienniki pokazują migawki z pogrzebów, prasa następnego dnia zamieszcza relacje z nich opatrzone fotografiami. Relacjonowanie uroczystości pogrzebowych to także okazywanie współczucia, bo publiczne pocieszanie jest w Izraelu czymś na miejscu. W mediach pokazywane są zdjęcia ofiar z biogramami, zdjęcia ich rodzin, zamieszczane są wspomnienia bliskich, kolegów ze szkoły, wojska, pracy. W rodzinach ofiar zamachu rozpoczyna się żydowska żałoba – sziwa. Najbliżsi zabitych przez osiem dni pozostają w domu, odwiedzają ich krewni, sąsiedzi i znajomi, którzy przyjeżdżają z całego Izraela, nierzadko z zagranicy. Media relacjonują też wizyty kondolencyjne składane rodzinom ofiar przez prezydenta, premiera, przedstawicieli dowództwa armii. Następnego dnia po zamachu dzienniki publikują zdjęcia i wspomnienia o ofiarach. A potem dają relacje sprzed instytutu medycyny sądowej Tel Kabir w Tel Awiwie, gdzie tworzą się kolejki samochodów. Przyjechali tam ci, którzy nie odnaleźli swoich bliskich. W instytucie analizowane są zebrane z ulicy szczątki ludzkie. Są tam też dziennikarze. Ich relacje, reportaże, komentarze o zamachach są szczerze, głęboko poruszające, zaangażowane w dramat rodzin ofiar. Wydawany w języku polskim tygodnik „Nowiny Kurier” tak opisał masakrę ośmiu Izraelczyków dokonaną przez arabskiego kierowcę autobusu w Azur: „(...) po raz kolejny poczuliśmy się w pułapce. Jeden zwykły człowiek – kierowca autobusu, który obudził się, zjadł śniadanie i postanowił zabijać. To najzwyklejszy autobus, w kolorze łagodnej zieleni, z reklamą niebiesko-białej pasty do zębów. Tak bardzo izraelski. Tak bardzo nasz. Przeobraził się w morderczą i zdradziecką broń. Abu Alan zabił Ofira, Dawida, Julię, Rachel, Kochawę, Aleksandra, Jaśmin i Symchę – pochowanych na piaszczystych cmentarzach”. Z dalekiego planu W dziennikarstwie izraelskim obowiązują standardy, które wyznacza ludzka przyzwoitość i szacunek wobec ofiar i ich bliskich. Decyzja o tym, jak daleko te granice sięgają, zależy od dziennikarzy, kolegiów redakcyjnych, bo każde medium podchodzi do tragedii nieco inaczej. Przyjęło się nie pokazywać zbliżeń. Kamery przedstawiają dalsze plany, bez szczegółów, aby nie epatować okrucieństwem, wykorzystując dramat śmierci. Przestrogą dla wszystkich dziennikarzy stał się pewien incydent sprzed kilku lat – pokazano zbliżenie ciała zabitego w zamachu żołnierza, obok leżała jego teczka. Rodzina żołnierza odczytała widniejące na niej nazwisko ofiary, zanim została oficjalnie powiadomiona o jego śmierci. Przeżyła szok. Teraz operatorzy telewizyjni i fotografowie oraz ich redakcje zachowują większą ostrożność, a media absolutnie nie podają danych ofiar, zanim nie zrobią tego źródła oficjalne. Zresztą Izraelczycy nie oczekują tego od mediów. Czekają na oficjalne powiadomienie, aby uniknąć ewentualnej pomyłki. W okresie obecnej intifady fotoreporterzy i operatorzy kamer nie są dopuszczani bezpośrednio do samych miejsc zamachu, które są natychmiast otaczane barierami i opasywane taśmami. Wcześniej izraelscy reporterzy poruszali się w miarę swobodnie, filmując rozerwane części ciał, nogi, ręce. Odsunięcie dziennikarzy od bezpośredniego miejsca zamachu tłumaczone jest dobrem dochodzenia, ma chronić przed przypadkowym zatarciem śladów. Teraz dostęp do wyizolowanej strefy zamachu mają tylko policja, pogotowie ratunkowe Magen Dawid Adom, ekipy dochodzeniowe oraz przedstawiciele ZAKA – instytucji religijnej zajmującej się poszukiwaniem ludzkich szczątków i transportem zwłok. Między wierszami Izraelscy dziennikarze są świadomi tego, że nie zawsze otrzymują pełną informację na temat zamachów i ataków oraz ofiar. Czasem bowiem jest ona blokowana. Bo każdy dziennikarz pracujący w Izraelu (niezależnie od tego czy miejscowy, czy zagraniczny) stoi przed barierą cenzury wojskowej. Przy ubieganiu się o roczną lub czasową akredytację z Rządowego Biura Prasowego w Jerozolimie (Government Press Office) musi podpisać deklarację – notę przygotowaną przez urząd wojskowego cenzora. Określa ona procedurę akceptacji wszelkich materiałów dziennikarskich (artykułów, fotografii, nagrań i innych) dotyczących spraw związanych z bezpieczeństwem państwa i obronnością. Cenzura wojskowa interesuje się wyłącznie materiałami dotyczącymi izraelskich sił zbrojnych, bezpieczeństwa państwa i terytoriów administrowanych (nazywanych przez świat arabski i tamtejsze media okupowanymi) przez izraelską armię. – Każdy robi, co chce, to demokratyczny kraj i wolne media – powtarzają izraelscy dziennikarze. – Gdy wojsko nie pozwoli komuś z nas wejść i zamyka jeden z check pointów, próbujemy wejść przez inny. Każdy ma kilku swoich Palestyńczyków, informatorów. Wchodzimy inną drogą, przeprowadzani przez przewodnika – Lili Galili, publicystka dziennika „Ha’aretz”, zdradza sposób ominięcia wojskowych zakazów. Trzeba też nauczyć się czytać między wierszami oficjalnych komunikatów. Przykład: wojsko podaje ogólnikowo (przez radio wojskowe), że w Strefie Gazy poszkodowanych zostało dwóch Izraelczyków. Pierwsze pytanie: gdzie? Odpowiedź wskaże, czy ofiarami mogą być tylko żołnierze, czy też osadnicy. Innych Izraelczyków w Strefie Gazy nie ma. Jeżeli źródła palestyńskie milczą, oznacza to, że nie było izraelskiego ataku lub potyczki, w której byłyby ofiary palestyńskie. Lokalizacja zdarzenia, nawet ogólnikowa, może wykluczyć rejon, w którym są żydowskie osiedla. Brak komunikatu agencji zagranicznych oznacza, że zdarzenie ma charakter wewnątrzizraelski. To trop, że ofiarami mogli być izraelscy żołnierze lub agenci jakichś służb. Później wojsko precyzuje, że zginęli żołnierze, ale mogli zginąć w wypadku wojskowym lub zastrzeleni przez palestyńskiego snajpera. I znów: pełna informacja o ofiarach podana jest dopiero po przekazaniu jej rodzinom ofiar. Jeśli zdarzy się coś w rejonie operacji militarnych armii izraelskiej, ogłoszonych jako zamknięte strefy wojskowe, źródłem informacji jest początkowo tylko rzecznik armii. Dziennikarze, przekazując ją in extenso, bez oparcia się na innych źródłach, ryzykują zarzut braku obiektywizmu. Zweryfikować ją pozwalają po pewnym czasie inne źródła, np. palestyńskie czy bezpośredni świadkowie. Mimo tych problemów możliwe jest dotarcie do prawie wszystkich informacji. – To mały kraj, nie sposób niczego ukryć – powtarzają izraelscy dziennikarze. Paradoksalnie w dotarciu do prawdy pomaga styk stron konfliktów i ich środków komunikacji. Zatem izraelskie media, gdy mają problem z dotarciem do źródeł bezpośrednich, powołują się na media zagraniczne czy palestyńskie. Każdy dziennikarz polityczny, każda redakcja mają swoich informatorów po stronie palestyńskiej i konfrontują z nimi oficjalne źródła izraelskie. Na Zachodnim Brzegu Jordanu i w Strefie Gazy mają też swoich fotoreporterów i operatorów kamer zachodnie i arabskie stacje telewizyjne oraz agencje prasowe. Zatrudniają Palestyńczyków. Mimo że pracujący w zagranicznych mediach, mają kłopoty z izraelską akredytacją i podlegają ograniczeniom w poruszaniu się po Izraelu, jak inni Palestyńczycy. W czasie intifady dowództwo armii wprowadziło zakaz wjazdu Izraelczyków na teren Zachodniego Brzegu Jordanu i Strefy Gazy. Zakaz ten obowiązuje także dziennikarzy izraelskich w odniesieniu przede wszystkim do strefy A obejmującej obszary Autonomii Palestyńskiej, głównie duże miasta na Zachodnim Brzegu Jordanu, przekazane pod wyłączną kontrolę palestyńską. Dziennikarze izraelscy muszą uzyskać specjalne, jednorazowe zezwolenie władz wojskowych. Wojsko zakazu pilnuje stanowczo, ale z przestrzeganiem zakazu przez samych dziennikarzy jest różnie. Jedni zamiast izraelskich dokumentów tożsamości pokazują zagraniczny paszport, jeżeli taki mają. Inni próbują przedostać się przez mniej pilnie strzeżone check pointy, zazwyczaj ze swoim palestyńskim przewodnikiem. Wojny i palestyńskie rewolty Izrael przeżywał już wcześniej. To, co nowe, to dwa czynniki determinujące pracę dziennikarza: intensyfikacja działań zbrojnych oraz nowe technologie, przyśpieszające obieg informacji i niezależne, zdecentralizowane źródła (Internet, telefonia komórkowa). To zdecydowanie przyśpieszyło izraelskie dziennikarstwo, mimo opóźniacza, którym jest wojskowa cenzura. Terrorysta czy bojownik W ciągu tych pięciu lat intifady dokonała się reorientacja polityczna dużej części społeczeństwa izraelskiego w kierunku prawicowym i antypalestyńskim. Izraelczycy zaczęli widzieć w Palestyńczykach, także kobietach, a nawet dzieciach, przede wszystkim zamachowców. Tymczasem dziennikarstwo izraelskie przed intifadą wcale nie było, jak się powszechnie uważa, uprzedzone do Palestyńczyków. Wśród relacji dotyczących Palestyńczyków dominowały dwa kierunki. Pierwszy to ukazywanie skorumpowanej administracji palestyńskiej Jasera Arafata, wspierającej czynnie lub biernie terroryzm. Drugi – pokazywanie życia konkretnych Palestyńczyków i ich rodzin: od tych uczestniczących w walce, poprzez uwikłanych w nią jako ofiary, po cierpiących biedę, upokorzenia, odczuwających brak perspektyw życiowych. Dziennikarze izraelscy stale podejmują tematy trudne dla obu stron konfliktu, piętnują bezprawie, przemoc, wymuszają wyjaśnienia władz, wojska, odsłaniają mechanizmy manipulacji. Tak było choćby z weryfikacją palestyńskiej propagandy o rzekomej izraelskiej masakrze w obozie uchodźców w Dżeninie na Zachodnim Brzegu Jordanu w kwietniu 2002 roku. Tak było też w tegorocznych przypadkach zastrzelenia przez izraelskich żołnierzy dwóch palestyńskich chłopców, którzy przy zasiekach grali w piłkę, czy idącej do szkoły palestyńskiej dziewczynki, w ciało której izraelski żołnierz wystrzelił z premedytacją całą serię z pistoletu maszynowego. Jednak w czasie drugiej intifady dziennikarstwo izraelskie zaczęło używać zmienionej terminologii. Palestyńczyków powiązanych ze zbrojną działalnością określa się teraz mianem terrorystów lub wręcz bandytów. To ostatnie określenie jest często używane przez media rosyjskojęzyczne, adresowane do około miliona, czyli jednej szóstej pochodzących z Rosji mieszkańców Izraela. Nadużywanie terminu „terrorysta” dzieje się ze szkodą dla samego przekazu izraelskich mediów, dewaluuje bowiem to określenie. W zakresie tej terminologii dziennikarstwo izraelskie odbiega od standardów przyjętych np. przez BBC. Ale BBC ma w Izraelu bardzo złą opinię, jako medium tendencyjnie propalestyńskie. Dziennikarstwu izraelskiemu bliższy stał się język mediów amerykańskich po zamachu na World Trade Center i kampanii irackiej. Stąd takie określenia pod adresem Palestyńczyków, jak: terroryści, islamiści, fundamentaliści czy opisywanie ataków poprzez pryzmat radykalizmu muzułmańskiego, a nie walki o swój kraj. Brakuje w przekazach terminologii bardziej neutralnej. Gdy wobec walczących Palestyńczyków zagraniczni dziennikarze używają terminów typu: bojownicy, partyzanci, to dziennikarze izraelscy oburzają się, że to nieetyczne. Po przeciwnej stronie stoją media palestyńskie, które rzeczywistych terrorystów określają mianem szahidów – męczenników (konotacja tego terminu jest religijna) za islam i naród. Z kolei wobec izraelskich żołnierzy i polityków czy żydowskich osadników stosują niewybredne określenia, takie jak: podli syjoniści, żydowscy agresorzy, naziści, żydowscy oprawcy, kolonizatorzy czy terroryści. Każdy zamach ma inną dramaturgię, każda ofiara jest inna. Dziennikarze izraelscy podkreślają, że nie przywykli do relacjonowania zamachów czy walk jako takich, wypracowali jednak niezbędną przy relacjonowaniu takich tragedii sprawność warsztatową: na linii ognia, w centrum tragedii, zza pleców żołnierzy, konfrontując przeciwne strony konfliktu. Z drugiej strony, z ulgą podkreślają, że w ostatnich miesiącach zamachów jest zdecydowanie mniej, co oznacza mniej ofiar, dramatu oraz cierpienia zwykłych ludzi. Ryszard Montusiewicz, Izrael
Aby przeczytać cały artykuł:
Zapisz się na nasz newsletter i bądź na bieżąco z najświeższymi informacjami ze świata mediów i reklamy. Pressletter