Wydanie: PRESS 05/2005
Z dymkiem
Dlaczego Stanisław? I czemu z Łodzi? Akurat w Tok FM wypowiadał się Stanisław z Łodzi, a ja rysowałem komiksy dla mojej przyjaciółki Agnieszki Brzeżańskiej, by ją rozbawić. Te komiksy długo żyły domowym życiem, aż wyniósł je Tomek Piątek i zaniósł do „Przekroju”. Ma Pan jakieś wyobrażenie tego faceta? To głównie jestem ja. Nos nie jest Pana. Fizyczne podobieństwo nie gra roli, ale Stanisław jest trochę mną, bo ujawniam przez niego wiele własnych emocji. Niedługo pewnie wystawią mu w Łodzi pomnik, tak jak psu Filusiowi w Toruniu czy krasnalowi we Wrocławiu. Myślę, że jest jeszcze za wcześnie. Stanisław ma dopiero trzy lata. Choć ucieszyłbym się bardzo. Jest rok 1992. Przychodzi Raczkowski do „Obserwatora Codziennego” i zaczyna rysować... Już wcześniej wykonywałem drobne zlecenia - ilustracje dla wydawnictw. Przyjaciel Hubert Stadnicki zaprosił mnie do redakcji nowej gazety - „Obserwatora”. Wziąłem z domu trochę rysunków, zobaczył jej Jacek Królak i powiedział, że mam zostać, usiąść i rysować. Odniosłem niezwykły sukces: strasznie się wszystkim spodobało, no i w dodatku dobrze mi płacili. Wcześniej malował Pan obrazy i sprzedawał je na przykład w Szwecji. „Obserwator” uświadomił Panu, że z samej kreski można wyżyć? Nie było już sensu malować dalej obrazów. Zresztą były straszne - malowałem na przykład koty, a bogate Szwedki chętnie je kupowały. Gdy upadł „Obserwator”, zgłosiło się „Życie Warszawy”, no i „Życie” Wołka, dla którego długo rysowałem. Najdłużej, przez dziesięć lat, był Pan jednak związany z „Polityką”. Bo Jacek Królak został grafikiem w „Polityce” i natychmiast mnie do niej ściągnął. Było mi tam dość miło, choć dziś wydaje mi się, że to była droga donikąd. Dopiero „Przekrój” naprawdę mnie docenił i otworzył przede mną ogromne możliwości. Ale to „Polityka” dała popularność. Nie miałem poczucia, że jestem popularny. Może dlatego, że to był inny czytelnik. Teraz na spotkania ze mną przychodzą młodzi ludzie, którzy wychwytują bezbłędnie wszystkie grepsy. Z czytelnikami „Polityki” takiego kontaktu nie miałem. „Politykę” zostawił Pan dla „Przekroju” czy dla pieniędzy? Dla „Przekroju”, ale za pieniądze. Skusił mnie przede wszystkim duży komiks i małe komiksy, autorskie rubryki - czyli duże pole do popisu. Ostatnio mniej tam widuję Pana rysunków. Wyprztykał się Pan? Ja się wyprztykałem? Dobre sobie. Była żałoba. Nie wiem, czy czytelnicy docenili, że przez cały okres żałoby po Papieżu nie było w „Przekroju” moich nosów - ale redakcji chodziło o to, by w tym czasie w piśmie nie było rysunków. Tak Panu powiedziano? Najpierw zwrócono się do mnie, bym zmierzył się z tematem, więc zacząłem się mierzyć. Potem to odwołali. Tak samo było w „Polityce” czy we „Wprost” - nie było Sawki, nie było Mleczki. Gdy naród przeżywa wielkie chwile, satyrycy muszą milczeć. Razem z ogłoszeniami towarzyskimi znikamy z gazet. Zostaje tylko totolotek. Na przykład w „Życiu Warszawy” przez cały tydzień nie było ogłoszeń towarzyskich - co skonstatowałem z satysfakcją, dzwoniąc do redakcji jako zdenerwowany czytelnik i pytając, czy agencje towarzyskie działają w Warszawie, bo nie ma ogłoszeń. Na to pan z redakcji powiedział mi, że on sobie wyprasza, że nie powinienem w okresie tak trudnym dla kraju zadawać głupich pytań, że nie będzie na ten temat ze mną rozmawiał. A ja na to, czy on mnie poucza w imieniu „Życia Warszawy”, które zmonopolizowało rynek ogłoszeń towarzyskich, co wypada, a co nie mówić w czasie żałoby. Powiedział, że mam zadzwonić do sekretarza redakcji. Hipokryzja? Potworna. Siedziałem przed telewizorem i nie widziałem ani jednego świętego, tylko samych świętoszków. Na okładce „Wysokich Obrotów” był Ojciec Święty w ferrari, w środku artykuł o papamobile. A na ulicy pod moim domem sprzedają znicze o zapachu papieskich kremówek - choć to akurat uważam za urocze. Pierwszy Pana rysunek w „Przekroju” po powrocie z niebytu: mecz piłki nożnej, jedna drużyna strzeliła drugiej gola, ale obie się cieszą... Uznałem, że ten wątek można spokojnie komentować, nie narażając się nikomu. Mam wrażenie, że media w tym czasie oszalały, że doszło do jakiegoś przegięcia. Człowiek, który niedawno prowadził „Big Brother”, nagle zaczął przemawiać natchnionym głosem. Oglądałem tę telewizję i widziałem jakiś strach w dziennikarzach - może przed utratą pracy? Jako autor komiksów wyobraziłem sobie, że skoro w czasie stanu wojennego pojawili się dziennikarze w mundurach, to teraz pojawią się dziennikarze w sutannach. Stanisław często ogląda telewizję. Dlaczego telewizor, a nie radio czy gazety? Bo ja siedzę cały czas przed telewizorem. Kiedy przestałem słuchać Trójki i żadne radio mi jej nie mogło zastąpić, zacząłem oglądać telewizję. Media dostarczają wielu tematów. Skąd bym się dowiedział, że wodomierz nie rejestruje kapania z kranu? A to dla mnie cenna informacja. Kupuje Pan „Wprost” dla Sawki. Co nie jest bynajmniej wyrazem uwielbienia. A „Politykę” dla Mleczki? By zobaczyć, co narysował. Mleczko po Pańskim odejściu w „Polityce” znowu zabłysnął, odnalazł się. Czuje Pan czasem zazdrość? Nie. Ostatnio takie odczucie w odniesieniu do Andrzeja Mleczki miałem w wypadku rysunku dużej marchewki, która mówi: „Niczego nie reklamuję, jestem po prostu dużą marchewką”. Mleczko po prostu dostał wreszcie godne siebie miejsce. Co do Sawki - oglądam jego program w TVN-ie. Sam bym takiego nie zaryzykował, ale być może ten program uczy ludzi rozumieć rysunki. Trzeba uczyć? Anegdota zawarta w samym obrazku jest zbyt trudna do odczytania dla leniwego człowieka. Nieraz spotkałem się z tym, że ludzie nie zauważają rysunków bez dymków. Wszystkim rysownikom mówię: rysujcie dymki i piszcie w nich zabawne teksty, bo inaczej nikt was nie zauważy. Mówi się, że Raczkowski ma „młodą kreskę”. Może również dlatego, że ciągle zmieniam poglądy? Nie mam nic wspólnego ze sobą sprzed trzech lat. Nie używam komputera. Zacząłem natomiast udawać, że rysuję na komputerze - dzięki specjalnym pantonowym flamastrom, które dają gładką powierzchnię koloru. Ponadto zawsze, gdy rysuję, staram się tak ustawić proporcje między bohaterem i jego otoczeniem, by pasowało to do puenty, którą rysunek ze sobą niesie. By nie zabić jej niepotrzebnymi szczegółami. Choć czasami są one istotne. Kiedyś narysowałem ciężarówkę, która wiozła puzzle i rozsypały się po drodze. Ludzie musieli je zebrać, by móc jechać dalej. Rysowałem każdy kawałek puzzla, musiało być widać, że ludzie układają konika czy osiołka. Czasami uwielbiam te szczegóły. Taką inwentaryzację? Na ASP nauczyciel rysunku poradził mi, bym wybrał wydział architektury wnętrz, bo z ogromną cierpliwością inwentaryzuję mu jego pracownię. Posłuchałem go i po skończeniu studiów przez jakiś czas projektowałem meble. Teraz czuję się trochę jak kucharz, który co tydzień przygotowuje jakąś potrawę. Staram się, żeby za każdym razem była zaskakująca, dobra i dobrze przyprawiona. Dlatego raz rysuję dużo szczegółów, a czasem obrazek jest bardziej prosty. Na tych szczegółach można się wyłożyć - ostatnio czytelnik zwrócił Panu uwagę, że drzwi w więzieniu tak się nie otwierają. Zwykle staram się dbać o szczegóły, na przykład by ubrania były zapięte na właściwą stronę. Co do drzwi w więzieniu: specjalnie je tak otworzyłem, dla potrzeb anegdoty. Ponoć żałuje Pan, że nie żyje w czasach PRL-u, bo wtedy rysownicy byli bohaterami, gdy udało im się przemycić trochę prawdy w swoich rysunkach. Tego bohaterstwa im rzeczywiście zazdrościłem. Nie może Pan już być bohaterem? Niedługo wybory i wtedy na pewno będę mógł. Czuję, że przyjdzie czas na bohaterstwo. Bohaterowie z czasów PRL-u zazdrościliby Panu możliwości dorobienia w reklamie. Dziś reklama jest dokładnie tym, czym propaganda w komunizmie. Ludzie, którzy oddali duszę marketingowi, w jakiś sposób się sprzedali. Śmieję się z nich z sympatią, bo ich znam i sam się sprzedaję. Staram się tylko, żeby to nie był obciach. Ale nie odmawiam. Gdy miałem słabszą pozycję, zdarzyło mi się robić rzeczy, które napełniały mnie wyjątkowym obrzydzeniem do samego siebie. Na przykład? Reklama, w której mały chłopczyk mówi: „Mamo, kiedy będę duży, też wezmę kredyt na studia” czy coś takiego. To był początek lat 90., dostałem za to zawrotną sumę 10 tysięcy złotych i zasmakowałem wygody, że za jeden dzień pracy można tyle dostać. Dziś reklama jest też dla mnie błogosławieństwem, bo wyssała z rynku wszystkich utalentowanych ludzi z takim sposobem myślenia, jak mój. Wyssało mi konkurencję. Są jakieś świętości, których Pan nie obśmieje? Jestem po prostu taktowny. Na pewno nie kpiłbym z Lwa Rywina, który poszedł do więzienia - a „Super Express” postąpił z nim okrutnie, opisując szyderczym językiem upokorzenia, które go spotkają w więzieniu. Gdybym był fotoreporterem, to w odległości metra od Lwa Rywina nie krzyczałbym, wskazując palcem: „Jest! jest! tutaj jest!”. W tym momencie było mi go żal. Nie przynosi Pan rysunków do redakcji, tylko przesyła jej kurierem. Z obawy, że redaktorzy się nie roześmieją? Nie lubię pokazywać rysunków. To jest tak: pokazuję rysunek - oczekuję reakcji. Wysyłam pocztą - nie ma reakcji. Tchórzostwo? Z tchórzostwa, dla własnego komfortu, żeby uniknąć dodatkowego stresu. Dla redaktorów to też jest łatwiejsze. Ale na telefon z redakcji Pan czeka? Mamy ustalone, że jeżeli w poniedziałek do 13 nie dzwonią, to znaczy, że wszystko jest OK. Coś zmieniają? Rzadko. Na przykład zdanie w rysunku, gdy prostytutka zapytana przez strażnika miejskiego: „A gdzie kasa fiskalna?”, odpowiada: „W dupie”. Zmienili szyk pytania na: „A kasa fiskalna gdzie?” - żeby był rym i by złagodzić kontekst. A ja specjalnie nie dałem rymu. O takie subtelne sprawy zwykle idzie. Kiedyś, jeszcze w „Polityce”, posłałem do redakcji rysunek, na którym pan przychodzi do agencji towarzyskiej i w okienku mówi: „Dzień dobry, byłem umówiony na godzinę 16 na stosunek”. Usunęli słowo „stosunek” i zostało zdanie bez sensu. Ja na to nie reaguję. Jestem ugodowy.
Czym dla Pana było Małe Berło przyznane przez Sławomira Mrożka? Ukoronowaniem tego, co robię. Sławomir Mrożek był pierwszym rysownikiem, który się pojawił w moim życiu. Książka z lat 60. „Przez okulary Sławomira Mrożka”, na którą natknąłem się w dzieciństwie, stała się moją ukochaną lekturą. Jego rysunki mnie ukształtowały. Ale przez całe życie nie spotkałem Mrożka, nie miałem z nim żadnego kontaktu. Nie wiedziałem, czy on wie, że ja w ogóle istnieję. A tu taki zaszczyt. I również szczyt, z którego łatwo spaść, bo wyżej się chyba wspiąć nie można. Przepraszam, a zagranica? A „New Yorker”? Dzwonili? Nie. Tylko mój kolega się uwziął, że zawiezie moje rysunki do Nowego Jorku. Wziął teczkę, pojechał i udało mu się zostawić je u wielkiego, czarnoskórego, burkliwego strażnika na dole, który obiecał, że je przekaże redakcji. O co chodzi z tym nosem? To właściwie nochal. Mam z nosami straszny problem, bo szczególnie u panów wychodzi mi zawsze jakiś falliczny. Kobietom maluję już mniejsze. Ale muszę wyjaśnić: ja naprawdę potrafię też ładnie rysować. Rozmawiała Renata Gluza Rysunki Marka Raczkowskiego oglądaj na Press CD
Aby przeczytać cały artykuł:
Zapisz się na nasz newsletter i bądź na bieżąco z najświeższymi informacjami ze świata mediów i reklamy. Pressletter