Wydanie: PRESS 05/2005
Życie zwielokrotnione
Jacek Hugo-Bader, dwukrotny zdobywca Grand Press w kategorii reportaż prasowy, jako etatowy dziennikarz „Gazety Wyborczej” ma obowiązek napisania w ciągu roku sześciu reportaży. W ubiegłym roku zamieścił cztery. – To gatunek, który wypala. Po każdym reportażu czuję się jak przepuszczony przez wyżymaczkę – stwierdza. Kiedy jedzie w teren, nie ma pewności, czy znajdzie właściwy temat. Dlatego nigdy nie kupuje biletu powrotnego z konkretną datą. Bywa, że dopiero na dwa dni przed powrotem spotyka bohatera tekstu i wie, że o całym zebranym wcześniej materiale musi zapomnieć. Zmienił pomysł na reportaż o rosyjskich generałach, bo tego najważniejszego odnalazł w przeddzień wyjazdu. Generał prowadził na monitorze radaru samolot z Gorbaczowem wracającym po puczu do Moskwy. – Mógł go wysłać pod lufy dział lub w dowolny zakątek świata. Historia wyglądałaby inaczej, więc mój tekst też musiał być inny – opowiada Hugo-Bader. Kiedy pisze, przez dwa tygodnie nie wstaje od biurka. Do tego biurka rodzina donosi mu jedzenie. Potem musi odparować, by uwolnić się od zalegających w nim emocji. To trwa. Gatunek niekonieczny Reportaż to gatunek niekonieczny. Kiedy gazeta ma kłopoty finansowe, pierwszy pada właśnie on, a nie informacja czy publicystyka. Mówią o nim: gatunek arystokratyczny. Wymaga czasu, gruntownej dokumentacji, kosztownych delegacji, żmudnej pracy nad formą, zdolności empatii. Reporter powinien przekazywać nie tylko fakty, ale i stan ducha swoich bohaterów. Z jednej strony musi bezwzględnie eksploatować rozmówców, z drugiej – być człowiekiem taktownym, przed którym ludzie się otwierają. Reportaż żąda cierpliwości i nieustannego poszukiwania formy. Nie każdy dziennikarz może być reporterem, choć wielu tak o sobie mówi. W PRL-u, epoce, w której teksty prasowe służyły kłamstwu, reportaż jako jedyny gatunek dziennikarski potrafił mówić prawdę. Pokazywał ją poprzez szczegół. Hanna Krall w tekście z lat 70. „Portret rodziny Z. we wnętrzu” opisała tylko jedną rodzinę, ale udało się jej zdiagnozować cały system. Pokazała ludzi żyjących w tak wielkiej ciasnocie, że rano muszą wstawać w ustalonym porządku, by wyjść do pracy. Jedna z bohaterek wieczorem zamyka się w łazience i na pojemniku na brudną bieliznę sprawdza szkolne wypracowania. Tylko tam może znaleźć trochę miejsca. Temat wypracowania brzmi: „Rzetelna praca, wiedza i aktywność społeczna miarą wartości człowieka w PRL”. W swoich najlepszych przejawach reportaż stawał się literaturą, mówiło się o polskiej szkole reportażu. „Cesarza” Ryszarda Kapuścińskiego można było odczytać nie tylko jako opowieść o upadku dyktatury Hajle Sellasje, ale też o rozpadzie każdego systemu totalitarnego. Gdy skończył się komunizm, wydawało się, że reportaż umrze. Kamuflaż, który windował go na szczyty, przestał być potrzebny. Tak się jednak nie stało, jeszcze w latach 90. reportaż przeżywał swój dobry okres. Od kilku lat zaczyna jednak gwałtownie znikać z prasy. Za 200 zł Jacek Hugo-Bader przyznaje, że gdyby nie akcje pracownicze, które dostał z Agory, poszedłby z torbami. Reportaż jest nieopłacalny także dla autora. Reporter „GW” dostaje średnio 2 tys. zł brutto podstawowego wynagrodzenia. Jeśli nawet otrzyma za reportaż 6 tys. zł, co zdarza się rzadko, firma odciąga mu podatek. Zostaje więc 5,4 tys. zł. Od tej kwoty redakcja odlicza tzw. normę: od 700 do 1 tys. zł. Jeśli podzielić pozostałą sumę przez dwa miesiące, podczas których niczego innego nie opublikował, na jego konto trafia miesięcznie ok. 2 tys. zł. – To także dlatego dziennikarze nie chcą pisać reportażu – uważa Wojciech Tochman, były reporter „GW”. Najlepiej pracujący reporter w bardzo dobrym miesiącu może jednak zarobić 13–15 tys. zł (pensja i honorarium brutto). Mieszkający w Białymstoku Janusz Niczyporowicz, autor wielu nagradzanych reportaży, jeden z nestorów tego gatunku, ostatni swój reportaż napisał dla „Wiadomości Wędkarskich”. Ukaże się pod koniec maja. Poprzedni opublikował tak dawno, że nawet nie pamięta kiedy. – Nie zamieszczam reportaży w prasie, bo skórka nie jest warta wyprawki – ujmuje rzecz krótko. Kilka lat temu napisał reportaż na konkurs ogłoszony przez Orklę Press Polska. Rzecz była o młodym człowieku z Hajnówki, który studiował marksizm i pewnego dnia poczuł konieczność malowania ikon. Białostocki „Kurier Poranny” wycenił tekst na 80 zł. „Rzeczpospolita”, która również go zamieściła, na 1,5 tys. zł. Niczyporowicz nie utrzymuje się z reportażu. Założył własne wydawnictwo, które oprócz książek wydaje pocztówki i mapy. Może teraz opublikuje w nim zbiór reportaży o Indianach, plon podróży po Stanach Zjednoczonych. Będzie miał nakład tysiąca egzemplarzy. Jako wydawca stoi mocno na ziemi. Maciej Siembieda, autor książki „Podwieczorek oprawców” i świetnych reportaży zamieszczanych w „Trybunie Śląskiej”, „Nowej Trybunie Opolskiej” i „Dzienniku Bałtyckim”, nie ma złudzeń: dziś to gatunek dla maniaków. – W prasie regionalnej dziennikarze dostają za reportaż 200 zł – mówi. Z górnej półki W domu Ewy Wilk, kierującej działem społecznym „Polityki”, po każdym remoncie książki polskiej szkoły reportażu wędrują w bibliotece na coraz wyższe półki: – Każde pokolenie ma swoją legendę. Ja akurat wyrosłam w kulcie polskiego reportażu. Jego uprawianie to było coś więcej niż dziennikarstwo, to była misja społeczna, jeden ze sposobów wojowania z reżimem. Tylko w ten alegoryczny sposób można było uczciwie pokazać rzeczywistość. Jednak większość reportaży z lat 70. czytanych dzisiaj sprawia wrażenie zabytków literatury. Są znakomitym świadectwem swojej epoki, tak jak – bez urazy – pamiętniki Paska. Ale cokół, na którym postawiono reportaż, wydaje mi się za wysoki. Powinien być zarezerwowany dla mistrzów, takich jak Hanna Krall albo Ryszard Kapuściński, którzy zostali literatami – ocenia Ewa Wilk. Dlatego nie wyobraża sobie, by etatowy reporter „Polityki” mógł poświęcać całe miesiące na kompletowanie materiału do jednego reportażu i nie robił nic więcej. – Nie stać nas na to, żeby wysłać reportera na miesiąc do Biesłanu. I nie chodzi o pieniądze, ale o gonitwę zdarzeń i wyścig między tytułami. Dziś często jako redakcja stoimy wobec alternatywy: drukujemy tekst za tydzień albo w ogóle, bo wszyscy już zdążyli o tym napisać – mówi Ewa Wilk. Igor T. Miecik nie pisze więc w „Polityce” wyłącznie reportaży: – Na etacie trzeba brać wszystko. Mogę napisać reportaż o parze kochanków w zburzonym mieście na Sumatrze, ale muszę też oddać tekst o niesprawnych autobusach, którymi latem dzieci pojadą na kolonie. Żyjemy w brutalnym świecie rachunku ekonomicznego. Marketingowo chybione Reportaż nie pasuje też do „Rzeczpospolitej”. – Dziennik jest głównie medium informacyjnym. Ludzie nie mają czasu, by poświęcić kilkanaście minut na czytanie tak długiej formy, jak reportaż – mówi Grzegorz Gauden, redaktor naczelny „Rz”. Widzi miejsce dla reportażu jedynie w cotygodniowych dodatkach magazynowych dzienników. Ze swojego magazynu z reportażami „Rzeczpospolita” zrezygnowała jednak już w 2002 roku. Kosztował zbyt dużo. „Przekrój” unika reportażu z zasady. – Nie stać nas na to. Czytelnik nie jest zainteresowany długimi tekstami o wyszukanej formie. Ich publikowanie jest może ambitne, ale chybione z marketingowego punktu widzenia – tłumaczy Jacek Kowalczyk, zastępca redaktora naczelnego. Diagnozuje, że reportaż prasowy będzie miał kłopoty. Wojciech Tochman, autor znakomitych reportaży w „Gazecie Wyborczej” oraz książek „Schodów się nie pali” i „Jakbyś kamień jadła”, rozumie racje niechętnych reportażowi wydawców. – Redakcja nie może tolerować autora, który pisze sześć tekstów rocznie, a tym bardziej takiego, który pisze ich tylko cztery. A dobry reporter nie jest w stanie tworzyć ich więcej – mówi. Od roku jest freelancerem. Zrezygnował z etatu, bo zabierał mu wolność. Utrzymuje się z akcji pracowniczych „GW”, pieniądze z których dobrze inwestuje. Nie pisać w próżnię Kiedy przed rokiem Cezary Łazarewicz, były reporter „GW”, przedstawił się w redakcji „Przekroju” jako autor reportaży, usłyszał, że potrzebują dziennikarzy, którzy mogą uprawiać każdy gatunek. Dla Łazarewicza, żyjącego w „GW” w kulcie reportażu, była to lekcja pokory: – Ważne, by nie pisać w próżnię. Jeśli na tekst nie ma odzewu, nie warto było nad nim pracować. Poza katakumbowymi pismami dla reportażu literackiego, który uprawia „Gazeta Wyborcza”, nie ma dziś miejsca. Marcin Fabjański, zdobywca Grand Press w kategorii reportaż, który rok temu przeszedł z „Gazety Wyborczej” do „Przekroju”, nie żałuje, że nie pisze już reportaży. – Nikt ich nie czyta. Niecierpliwy czytelnik chce od razu wiedzieć, o czym jest tekst. Suspens, niedopowiedzenie, które budują reportaż literacki, są dla niego zbyt trudne – mówi. Kiedyś zamieścił w „GW” reportaż o obrazie Caravaggia wystawionym w Muzeum Narodowym w Warszawie. Było to wielkie wydarzenie, po raz pierwszy sprowadzono do Polski tak cenny obraz i muzeum szturmowały tłumy. W dniu ukazania się tekstu Fabjański jechał pociągiem. Trzy osoby siedzące naprzeciwko czytały gazetę – każda w innym tempie. Ale wszystkie, gdy doszły do stron z jego reportażem, tylko je przerzuciły. Fabjański uważa, że reportaż nieprzypadkowo już kilka lat temu wypadł z głównego grzbietu „GW”. Barbara Pietkiewicz z „Polityki”, która mówi, że właściwie potrafi pisać tylko reportaże, przepowiada temu gatunkowi śmierć. – Świat przyspieszył. Gazetę czyta się w tramwaju albo przed snem. Kto chce wrażeń artystycznych, kupi książkę – wyjaśnia. Mistrzowie bez uczniów – Gdyby nie polska szkoła reportażu, nie byłoby nas – wyznaje z emfazą Mariusz Szczygieł, zastępca kierownika działu reportażu w „Gazecie Wyborczej”, który czuje się tej szkoły spadkobiercą. I dodaje, że polski reportaż literacki pielęgnowany przez „Gazetę Wyborczą” to fenomen na skalę światową. Jego zdaniem zbiory reportaży autorów „GW” są poszukiwane przez wydawców literatury i sprzedają się świetnie, wydawane są za granicą. Zbiór „Uwertura do życia”, opublikowany w 2003 roku w wydawnictwie Brombergs, został w Szwecji przyjęty entuzjastycznie. Jedną z recenzji zatytułowano: „Co takiego mają Polacy, czego my nie mamy”. Szczygłowi nie przeszkadza, że „Duży Format”, w którym „GW” publikuje reportaże, jak na ironię nie jest już duży, przestał wychodzić na kredowym papierze i stał się cienki jak opłatek. – Jest cieńszy, bo nie ma w nim reklam i innych zamieszczanych wcześniej gatunków – dowodzi Szczygieł. – Na reportaż w „Gazecie” nie brakuje miejsca. A gorszy papier nie ma dla czytelnika znaczenia – przekonuje. Powołuje się też na badania czytelnictwa w „GW”. Są ponoć optymistyczne: „Duży Format” zawiera najwięcej tekstów, które czytelnicy zaczęli czytać i skończyli. Według Szczygła, jeśli coś się w reportażu skończyło, to na pewno nie w jego gazecie. Tymczasem Lidia Ostałowska, reporterka „GW”, dostrzega przeobrażenie: – Mam wrażenie, że reportaż stał się błahszy. Wszystkie media, w tym także „GW”, starają się odnaleźć na rynku. Coraz rzadziej trafiam na klasyczny reportaż, który poprzez sytuację jednostki pokazuje ogólniejszy problem. Jednak i Ostałowska, i pozostali reporterzy „GW” doceniają warunki, które zapewnia im ich redakcja. Że mogą napisać poważny tekst społeczny, że nikt nie narzuca im tematów. Mają świadomość, że nie mogliby pracować w żadnej innej redakcji. Jacek Hugo-Bader przyznaje, że nigdy nie dostał oferty pracy z innego pisma. Mariusz Szczygieł uważa się za ucznia Krzysztofa Kąkolewskiego, Ryszarda Kapuścińskiego i Hanny Krall. Ale Krall stwierdza dziś, że nie ma czasu na systematyczną lekturę gazet, więc rzadko czyta reportaże. Dlatego wzbrania się przed rozmową o jego kondycji. – Dawałam rady Wojtkowi Tochmanowi, Mariuszowi Szczygłowi, Wojtkowi Góreckiemu i Irenie Morawskiej, ale oni mieli wówczas po dwadzieścia parę lat. Z dzisiejszymi dwudziestolatkami nie mam kontaktu – mówi tylko. 48-letni Jacek Hugo-Bader uprawia reportaż od 14 lat. Pytanie, czy ma swoich uczniów, wprawia go w zdumienie: – A co taki uczeń mógłby dla mnie zrobić? Coś się kończy Marek Miller, który od kilku lat prowadzi Laboratorium Reportażu w Instytucie Dziennikarstwa Uniwersytetu Warszawskiego, jest spokojny o przyszłość reportażu. Teza o jego zmierzchu wręcz go irytuje. Miller obserwuje ofensywę form dokumentalnych – od telenoweli po scenariusze teatralne pisane na podstawie reportaży. Jego Laboratorium Reportażu (dwuletnie studia podyplomowe) może przyjąć 20 osób, ale chętnych jest zawsze o połowę więcej. Studenci piszą reportaże w ramach zajęć, a najlepsi z nich wydają książki. Tak zrobił Piotr Kulesza, który opublikował w Książce i Wiedzy zbiór tekstów o Bazarze Różyckiego. Wojciech Tochman też pozostaje optymistą. Otwiera w październiku szkołę reporterów. Jej adepci przez rok będą się uczyć, jak otwierać się na innych ludzi, a także sztuki rozmowy i słuchania. Program przewiduje m.in. warsztaty psychologiczne i seminarium z literatury faktu. Szkoła Tochmana ma być próbą wskrzeszenia polskiego reportażu prasowego. – Dziś media elektroniczne zjadają reporterom prasowym tematy. Kiedy w latach 60. Kapuściński napisał o Afryce, nie znaliśmy jej z telewizji. Dziś reportaż ma inne zadania niż wtedy. Prawdziwy przetrwał tylko w „Gazecie Wyborczej” i w książkach. Gdzie indziej go nie ma. Coś się kończy – stwierdza Tochman. – Ale ten koniec potrwa jeszcze wiele lat. Bo ludzie chcą i będą chcieli nas czytać, gdyż piszemy o nich. Nie ma o czym mówić – Reportaż nie da się tak szybko pogrzebać – sądzi Małgorzata Szejnert, która kierowała działem reportażu „Gazety Wyborczej” przez 13 lat. Anna Fostakowska, reporterka „GW”, za każdym razem, kiedy udaje się jej w reportażu coś ważnego opowiedzieć, czuje niesamowitą radość. Pisała o hospicjach i znalazła w nich życie. Reporter, który potrafi uważnie słuchać swoich bohaterów, przeżywa życie zwielokrotnione. I czasem dowiaduje się czegoś istotnego o sobie. Jerzy Morawski, najbardziej znany reporter „Rzeczpospolitej”, jest rozgoryczony polityką redakcyjną. – Po niedawnej zmianie makiety zapowiedziano nam, że na teksty dłuższe niż pięć, sześć tysięcy znaków nie ma już miejsca – opowiada. – Kiedyś zadzwonił do mnie stażysta, który koniecznie chciał porozmawiać ze mną o reportażu. Powiedziałem mu, że nie ma o czym. Morawski jest szczęśliwy, że zdobył zawód scenarzysty i reżysera filmów dokumentalnych. Nie jest już skazany tylko na prasę. Małgorzata Wyszyńska
Aby przeczytać cały artykuł:
Zapisz się na nasz newsletter i bądź na bieżąco z najświeższymi informacjami ze świata mediów i reklamy. Pressletter