To było to. Jak dziennikarze zapamiętali swoje debiuty w druku
Jan Wróbel debiutował w podziemnym piśmie „Wola”. Trafił tam w 1985 roku (screen: YouTube/Dwójka - Program 2 Polskiego Radia)
Duma, serce wali, od teraz świat stoi już otworem. Potem nieraz wstyd. Dziennikarze różnie, ale dokładnie zapamiętali, gdy pierwszy raz zobaczyli swoje nazwisko w druku. Czasem w szkolnej albo podziemnej gazetce, czasem w już znanym tytule. Zwykle po wielu próbach i lekcjach pokory.
Zrobiło mi się gorąco z wrażenia. Miałem przez chwilę błysk, że teraz to już cały świat dowie się o moich umiejętnościach dziennikarskich, a narzeczona wyrwała mi z ręki gazetkę i pobiegła do mojego ojca, z dumą pokazując mój artykuł – wspomina swój pierwszy tekst w druku Jan Wróbel, publicysta, felietonista, prowadzący „Poranek Tok FM”. Z tym że nie zobaczył tam swojego nazwiska, tylko pseudonim: Rubel T.
– Dziś się tego wstydzę, pseudonimy źle się kojarzą, ale wtedy nie przyszło mi do głowy, że mógłbym coś opublikować w oficjalnych gazetach, chociaż niektóre były przyzwoite. Nie śniły mi się wtedy wielkie i znane tytuły – wyjaśnia.
Czytaj też: Związki zawodowe porozumiały się z RASP w sprawie zwolnień grupowych
W PODZIEMIU
Jan Wróbel debiutował w podziemnym piśmie „Wola”. Trafił tam w 1985 roku. Miał 21 lat, studiował i właśnie kolega ze studiów Wojciech Załuska, który był aktywnym działaczem prasy podziemnej, wprowadził go do dziennikarstwa. On też był współtwórcą pseudonimu Wróbla. – Temat wymyśliłem sam. To był rodzaj publicystyki opartej na tym, co mówią ludzie w moim otoczeniu, polemika z tym, czy NSZZ „Solidarność” powinna być bardziej radykalna i trzymać się tego, co obiecywała, gdy schodziła do podziemia, czy raczej być ustępliwa i strawna dla zwykłych ludzi – opowiada.
Większość tych największych i dziś powszechnie znanych dziennikarzy, zanim trafiła do popularnych tytułów i czołowych stacji, zaczynała w podziemnej prasie.
– I od razu od płomiennych manifestów i zaangażowanych politycznie tekstów, czyli inaczej niż zazwyczaj dziś zaczynają młodzi dziennikarze – stwierdza Cezary Łazarewicz, dziennikarz, publicysta, związany m.in. z „Gazetą Wyborczą”, „Polityką”, „Wprost” i WP.
Łazarewicz też zaczynał od manifestów. – Był koniec 1988 roku, dużo działo się w polityce, byłem tym żywo zainteresowany i napisałem tekst, który bardzo mi się wtedy podobał. Tytuł do dzisiaj pamiętam: „Okrągły Stół. Jeszcze jedno kłamstwo komunistów” – wspomina. Zaznacza przy tym: – Nie zacząłem pisać, bo chciałem, tylko dlatego, że nikt inny nie chciał się tego podjąć. Ale nie żałuję.
Tekst ukazał się w gazecie podziemnej „Ucho” – pod pseudonimem. – Nie pamiętam jakim, ale pamiętam, że wszystko robiłem sam – wspomina.
To znaczy sam go napisał, sam go złożył na matrycy białkowej i sam wydrukował. Gdy wziął gotowy numer do ręki, dłonie miał czarne. Tusz nie zawsze wysychał. – Nieźle można się było nabrudzić, czytając tę gazetę, ale rozpierała mnie duma. Szczególnie zadowolony byłem z tytułu. A dziś się go wstydzę. Teraz z takim tytułem mógłbym trafić do „Sieci” albo „Gazety Polskiej” – mówi, tłumacząc: – Nie mieliśmy wtedy nauczycieli dziennikarstwa z krwi i kości, mentorów, którzy powiedzieliby nam, jak się powinno pracować i pisać. Czytaliśmy robione w Warszawie „Tygodnik Mazowsze”, „Przegląd Wiadomości Agencyjnych” i podglądaliśmy, jak inni robią podziemne gazety. Nie można było się uczyć z oficjalnej prasy, bo ta była cenzurowana, nudna, piekielnie ideologiczna.
Czytaj też: Agora planuje zwolnienia grupowe, chce pożegnać się z 84 pracownikami
Jego pierwszy manifest poszedł w świat, ale na szczęście – jak sam ocenia – nie został zapamiętany. Po kilku latach zrozumiał, że ludzie wolą dostawać informacje niż komentarze, a dziennikarstwo polega na zdobywaniu informacji i tłumaczeniu świata, a nie na łopatologicznym wykładaniu tego, co się samemu myśli. – Gdy skończył się komunizm, już nikt nie potrzebował podziemnej prasy. Można było iść do kiosku, kupić „Gazetę Wyborczą” i tam przeczytać wszystko, w bardziej profesjonalnej formie – opowiada Łazarewicz.
Mieszkał wtedy w Darłowie, skończył szkołę morską. Gdy otworzono w 1991 roku oddział „GW” w Szczecinie, zaczął tam publikować. Jeden z jego pierwszych tekstów poświęcony był lekarce z Darłowa Jadwidze Czarnołęskiej-Gosiewskiej, czyli matce jego kolegi, który później został wicepremierem. Kobieta z pomocą Kościoła i lokalnych mieszkańców organizowała pobyt dzieci z Czarnobyla nad polskim morzem. – Nie był to płomienny manifest, ale tekst informacyjny, jeden z moich pierwszych. Emocje były już inne. Czułem, że napisałem o czymś ważnym, o czymś, co warto zapamiętać, co jest godne pochwały. Pojawiło się spełnienie, ale też zapał, chęć tworzenia kolejnych i kolejnych takich tekstów.
I dodaje filozoficznie: – Pisanie zmieniło mój świat. Powinienem teraz stać na kutrze i patroszyć dorsze tak jak inni moi koledzy ze szkoły morskiej. A ja zacząłem czytać książki, spotykać ludzi, dowiadywać się o świecie – dodaje.
Jan Wróbel regularne informacyjne teksty zaczął pisać jeszcze do dwutygodnika podziemnego „Samorządna Rzeczpospolita”. – Jesień ’88. Kazali mi jechać do jakiejś wsi pod Warszawą do rolników, którzy mieli problem z lokalną administracją. Artykuł podpisałem już jako Jan Wróbel, ale to już nie było to samo, pierwszy pocałunek jest tylko raz – stwierdza.
Droga Ryszarda Kapuścińskiego, czyli pisanie relacji czy reportaży, jak mówi, nie kręciła go. Zawsze chciał być Bolesławem Prusem i Danielem Passentem. Dlatego z największym sentymentem wspomina czas, gdy został stałym felietonistą, komentatorem dziennika „Życie”. – Poczułem, że już nic więcej w życiu nie mogę zrobić, zostałem Prusem na miarę swojego czasu i swoich możliwości. To było jak spełnienie – opowiada.
***
To tylko fragment tekstu Aleksandry Pacułek. Pochodzi on z najnowszego numeru „Press”. Przeczytaj go w całości w magazynie.
„Press” do nabycia w dobrych salonach prasowych lub online (wydanie drukowane lub e-wydanie) na e-sklep.press.pl.
Czytaj też: Nowy "Press": Lachowski o swojej pierwszej wojnie, a także Gugała, Burzyńska, Klarenbach i ekipa Zełenskiego
Aleksandra Pacułek