Wojna whatsappowa. Napisy „Press” nie pomagają korespondentom z Ukrainy
Ta wojna różni się od pozostałych także dlatego, że jest wojną czasów mediów społecznościowych (fot. archiwum prywatne, Krzysztof Boczek)
Tutaj nie ma ani szacunku dla naszej pracy, ani ochrony. Napisy „Press” nie pomagają – mówią zagraniczni korespondenci z Ukrainy.
ELISABETTA PIQUE: W SERCU EUROPY
Kosowo, Afganistan, Irak, Libia, Indonezja, rewolucja w Egipcie... – muszę przerwać to wymienianie konfliktów, które opisywała. Jej głos tłumi przelatujący gdzieś obok helikopter – jest w Buczy, w dniu, w którym dziennikarze dokumentują ofiary masakr dokonanych przez Rosjan.
– Nie wiem, na ilu wojnach byłam. Nie liczyłam – w końcu słyszę. – Ta dziennikarka w Argentynie jest bardzo znana, szanowana. Autorytet – przekonuje mnie reporter, który polecił mi rozmowę z nią. W Polsce znana jest głównie ze swojej książki o papieżu „Franciszek – życie i rewolucja”.
Być może to jej olbrzymie doświadczenie reporterskie zdecydowało o nieprawdopodobnym wyczuciu – do Kijowa przyjechała 23 lutego – dzień przed wybuchem wojny. Przez tydzień stamtąd nadawała dla swojej gazety, argentyńskiej „La Nación”. – Wtedy szefowie zdecydowali, że jest zbyt niebezpiecznie. Wyjechałam na krótko do Mołdawii, Rumunii i Polski. Przez ponad 20 dni relacjonowała wojnę ze Lwowa, a potem trafiła na krótko do Odessy i jest z powrotem w Kijowie. Na jej Twitterze widać filmy z rzędami czarnych worków w Buczy.
– Ta wojna jest dla nas niebezpieczna – już mamy siedem ofiar wśród dziennikarzy. Tutaj nie ma ani szacunku dla naszej pracy, ani ochrony. Napisy „Press” nie pomagają – opowiada mi też o trudnościach, jakie dziennikarzom zagranicznym sprawili Ukraińcy. – W Odessie robiłam stand-up, ale w miejscu bez checkpointu, nieistotnym z powodów bezpieczeństwa. Zwyczajni ludzie, nie policja, mnie zaatakowali. Krzyczeli: „Odejdź stąd! Odejdź!”. Próbujemy opisać to, co się tutaj dzieje, ale mamy do czynienia z jakąś psychozą – opowiada. I wspomina dziennikarzy, którzy zostali wydaleni z Ukrainy, a przecież tylko wykonywali swoją pracę.
Ta wojna jest dla niej inna od pozostałych. Bo toczy się w sercu Europy. – Na innych konfliktach, na przykład na Bliskim Wschodzie, czułam, że jest pewna bariera kulturowa, zwłaszcza dla kobiety w kraju muzułmańskim. A tutaj Ukraińcy mają podobny styl życia, takie same jak my centra handlowe, takie same domy. Te podobieństwa kulturowe powodują, że bardziej odczuwam ich cierpienie – tłumaczy.
Ta wojna różni się od pozostałych także dlatego, że jest wojną czasów mediów społecznościowych. – To wojna whatsappowa – słyszę.
Elisabetta Pique jest pod dużym wrażeniem siły tutejszych kobiet. – Cierpią dumnie, nie narzekają. Są nieprawdopodobnie odporne na to, co się dzieje. Wiedzą, że są po właściwej stronie – bronią wartości europejskich: wolności, demokracji. Ukraińcy im więcej doznają cierpień, tym są silniejsi, tym bardziej zdeterminowani do obrony własnego kraju. To robi naprawdę duże wrażenie – stwierdza.
GIOVANNI PORZIO: TA WOJNA, JAK KAŻDA, NIE JEST CZARNO-BIAŁA
Ma ponad 40-letnie doświadczenie w relacjonowaniu i fotografowaniu konfliktów. Był w 125 krajach na świecie. Trudno znaleźć wojny, których nie opisywał. Relacjonując rewolucje, konflikty i akty ludobójstw, pracował m.in. w Somalii, Syrii, Iraku, Afganistanie, Libanie, Libii, Kuwejcie, Czeczenii, Palestynie, Bałkanach. Ostatnio opisywał przejęcie władzy przez talibów w Afganistanie. Ma na koncie 10 książek, prawie wszystkie to reporterskie opowieści o konfliktach. Przez 30 lat pracował dla włoskiego tygodnika „Panorama” (Mondadori).
Do Lwowa dotarł trzeciego dnia wojny wraz ze swoją partnerką Gabrielą Simoni, również doświadczoną dziennikarką wojenną, z którą m.in. napisał książkę „Piekło Somalii”.
– Pociąg ze Lwowa do Kijowa był pusty, widzieliśmy tylko troje innych dziennikarzy – opowiada. Stacje zatłoczone jak nigdy wcześniej, nocami musiały jeszcze zmieścić ludzi, którzy nie mogli ich opuścić ze względu na godzinę policyjną. Centrum Kijowa było relatywnie spokojne – ciągłe alarmy przeciwlotnicze, ale tylko sporadycznie rakiety spadały w pobliżu. Przez dwa dni w stolicy nie udało im się znaleźć ani fiksera, ani tłumacza, ani auta czy nawet kierowcy – tak wielu dziennikarzy tam się zjechało.
Zaskoczyło go, jak wielu cywilów brało udział w budowie barykad, umocnień, produkcji koktajli Mołotowa, by bronić swojej stolicy. – Zbierali każdy rodzaj butelek. Gotowe koktajle można było dostać w tych mikrokawiarenkach na ulicach Kijowa – opisuje.
W Irpieniu dotarli do wysadzonego mostu. Prawie każdego dnia tam przyjeżdżali. – Na linii frontu praca była ciężka. Codziennie w tym rejonie spadały bomby, blisko, jakiś kilometr lub dwa od nas. Grady latały nam nad głowami – wspomina.
***
To tylko fragment tekstu Krzysztofa Boczka. Pochodzi on z najnowszego numeru „Press”. Przeczytaj go w całości w magazynie.
„Press” do nabycia w dobrych salonach prasowych lub online (wydanie drukowane lub e-wydanie) na e-sklep.press.pl.
Krzysztof Boczek