Temat: na weekend

Dział: WYWIADY

Dodano: Marzec 04, 2022

Narzędzia:

Drukuj

Drukuj

Karakter pisma. Przemek Dębowski z Wydawnictwa Karakter i "Zawsze k... coś"

"Ja zapachem książek nie upajam się za bardzo" - mówi Przemek Dębowski (fot. Jeremi Astaszow/Astashow Studio)

Z Przemkiem Dębowskim, współzałożycielem Wydawnictwa Karakter, projektantem książek, rozmawia Marek Twaróg

Po drodze do Ciebie wstąpiłem do krakowskiej księgarni Karakter i kupiłem sobie nowość. To „Emil i my. Monolog wielodzietnej matki” Magdaleny Moskal. Chcę ją z Tobą otworzyć i powąchać.

Ja zapachem książek nie upajam się za bardzo. Zawsze jest taki sam.

Łamiesz serce bibliofilom. A co pachnie w książce?

Chyba klej. No i jeszcze papier. Nigdy o to nie dopytywałem, ale gdy wchodzi się do drukarni, to zapach jest wszędzie identyczny – mimo klimatyzacji, nawiewów i okien. Powstały nawet perfumy o zapachu książki. W każdym razie ten zapach jest inny niż sprzed – powiedzmy – pięćdziesięciu lat.

Dlaczego?

Bo zapach żółknących książek jest zapachem rozkładającego się papieru. Kiedyś papier wytwarzano z wybielanej i zaklejanej pulpy drzewnej, był mocno zakwaszony i po kilkudziesięciu latach ulegał samoistnej degradacji.

 Czytaj też: W Przemyślu wystartowało Radio RMF Ukraina

(...)


Można je regulować kerningiem. Tu też są jakieś badania i zasady?

Gdy odstępy między literami są zbyt małe, znaki się zlewają. Słowo „kerning” przeczytamy wtedy jak „keming”, prawda? A zbyt duże sprawią, że słowo się rozsypie.

Optymalny kerning zaszyty jest w foncie: pliku, który zawiera wszystkie informacje na temat kroju pisma, nie tylko to, jak wyglądają poszczególne litery. Osoba projektująca krój pisma określa, jakie powinny być modelowe odstępy między literami i jak konkretne litery powinny się zachowywać w określonych zestawieniach. Dzisiaj pary kerningowe w dużej mierze ustawiają programy komputerowe. Ale jeszcze kilkadziesiąt lat temu, aby uzyskać równy blok pisma na stronie – tak, żeby marginesy były po obu stronach identyczne, czyli żeby tekst był wyjustowany – zecer spędzał całe dnie na wstawianiu między literki ołowianych blaszek o minimalnych grubościach. To była zegarmistrzowska robota.

Z interlinią między dwoma wersami było tak samo.

Przyjęto wyjściową zasadę w programach do składu, że interlinia wynosi 120 procent wielkości stopnia pisma. Jeśli drukujesz dziesiątką, to interlinia między wersami wynosi dwanaście punktów. Ale każdy krój pisma i każdy język jest inny. Na przykład, jeżeli złożysz tekst po angielsku, załóżmy, dziesiątką z dwunastopunktową interlinią i wydrukujesz to sobie na kartce – będzie wyglądać całkiem nieźle.

Kiedy jednak te same parametry tego samego kroju pisma zastosujesz w tekście polskim, to całość będzie wyglądać koszmarnie. Bo w polskim dochodzą jeszcze znaki diakrytyczne: masa kreseczek i ogonków. Tekst będzie wyglądał na złożony gęściej, więc projektując interlinię, grafik musi to brać pod uwagę.

Ale wyobrażam sobie, że potem przychodzi wydawca i mówi: ściśnij to na minus dwa, zaoszczędzimy 20 kartek i zmniejszymy koszty.

To byłyby pozorne oszczędności. Co z tego, że zaoszczędzisz 500 czy 1000 złotych? To w skali wszystkich kosztów produkcji książki nie są jakieś zasadnicze kwoty. A książka wygląda gorzej i – co najważniejsze – gorzej się ją czyta.

Jak kursywę. Wszyscy mówią, że jest nieczytelna, a ja ją lubię.

Też nie mam z nią problemów. Warto pamiętać, że kursywa, czyli pismo pochyłe, powstała na początku XVI wieku jako odwzorowanie ręcznego duktu pisma. Pierwotnie nie służyła – jak obecnie – do wyznaczania cytatów, do ornamentów czy podkreślania pewnych treści. Składano nią całość tekstu. 

(...)

Jestem Ślązakiem i ten niemiecki ordnung, precyzję, mam we krwi. Ale w Polsce lubi się robić na bogato, złoto i kapiąco kolorami. Jak sobie radzisz z tą naszą estetyką?

Ja pochodzę z Koszalina, więc u mnie wszystko, co stare, jest poniemieckie. Gdy przyjechałem na studia do Krakowa i parę razy powiedziałem, że ładne te poniemieckie budynki, to dziwnie na mnie spoglądano. Lubię porządek i hierarchię. Powściągliwość powoduje, że każdy ma trochę więcej miejsca dla siebie. Ostentacja nie wszystkim musi się podobać.

Przy okładkach serii „20 książek na 20-lecie” dla Świata Książki byłeś jednak ostentacyjny. To była ślepa uliczka?

W projektowaniu graficznym najwięcej fajnych rzeczy wynika z tego, że autor błądzi. Ta seria stanowiła eksperyment, który miał pomóc mnie i Wojtkowi Janikowskiemu odreagować powszechną dyktaturę uporządkowania. Świetnie mi się nad tym pracowało, co nie zmienia faktu, że z dwudziestu książek może tylko dwie okładki mi się dziś podobają.

Czyli 18 Ci się nie podoba. I to nie był błąd?

Mnie się w ogóle mało co podoba. Nieobsesyjne niezadowolenie z siebie i rezerwa w stosunku do rezultatów własnej pracy jest zdrowa. Nie chodzi o to, by być przesadnie skromnym, trzeba się cieszyć z rzeczy, które ci wyjdą. Ale nie można przymykać oka na błędy i warto być surowym wobec siebie.

Myślałem, że przy tej serii dla Świata Książki będziesz mówił o miłości do amerykańskiego stylu.

Jeśli chodzi o estetykę, to Polska i Stany Zjednoczone są światami zbieżnymi. Pierwszy raz uświadomiłem to sobie, kiedy ponad dekadę temu oglądałem „Rodzinę Soprano”. Gdy Tony w czołówce jechał przez te wszystkie przedmieścia, pomyślałem sobie: kurczę, to wygląda jak Polska, wyjazd z Krakowa na Zakopane. Pewien amerykański autor powiedział mi, że amerykańskie miasta są „stupidly ugly”. Myślę, że u nas jest podobnie. A wracając do serii dwudziestu książek w Świecie Książki: cóż, pomysł wziął się chyba jednak z sarmackiego rozmachu.

Po amerykańsku za to monetyzujesz swoją popularność. Serio, mam kupić notesiki z Twoimi okładkami za 8 złotych?

Wiesz, jak cholernie drogi jest w produkcji ten mały notesik? Szukałem drukarni przez wiele tygodni. W środku jest superpapier – cienki i nieprzezroczysty zarazem. Format mały, poręczny i trwały. Ręczne szycie. Nie da się tego zrobić tanio.

Wolałbym, żebyś tak opowiadał o książkach.

Owszem, te notesiki miały być gadżetem, próbą skapitalizowania faktu, że nasze okładki się podobają. Ale jest to gadżet zrobiony rzetelnie, więc 8 złotych to nie majątek. Notesy Moleskine kosztują 90 złotych. Mam tu dwa kalendarze, popatrz: oprawa szyto-klejona, nie najtańsza. I tutaj są tak zwane składki. Są szyte, a potem złapane klejem. Każda ma szesnaście stron. A gdyby były standardowe, trzydziestodwustronicowe, to taki kalendarz nie otwierałby się na płasko. Takie właśnie detale powodują, że coś jest funkcjonalne, porządne i ładne.

I z taką precyzją podobno zaprojektowałeś 500 okładek.

Chyba więcej. W samym Karakterze zrobiłem ich 150. Były duże serie, jak Kundera dla W.A.B., ta wspomniana dla Świata Książki czy dwadzieścia pięć Lemów dla Wydawnictwa Literackiego. Pewnie w sumie będzie tych okładek sześćset z okładem, pracowałem dla niemal wszystkich: Znaku, Wydawnictwa Literackiego, Media Rodziny z Poznania, W.A.B., Czytelnika, Carta Blanki, nawet dla prawniczego giganta Wolters Kluwer!

Byłeś najtańszy?

Nie byłem najdroższy, to prawda. Na początku brałem każde zlecenie. Często miałem duży problem z windykowaniem należności. W końcu się tego nauczyłem.

Jak?

Zadzwoniłem pewnego dnia do wydawnictwa i przez dobre pięć minut rugałem osobę po drugiej stronie, że nie płacą moich faktur. Pani sprawdzała i wciąż mówiła, że nie ma mnie w systemie. Ja stawałem się coraz bardziej zapalczywy, aż w końcu okazało się, że dodzwoniłem się nie do wydawnictwa, tylko firmy, która produkuje rury. Po tej sytuacji przemogłem się i bez oporów pilnowałem płatności. A nawet podniosłem stawki.

Jakie były?

Gdy zaczynałem, w 2003 roku, dostawałem za okładkę 450 złotych. Parę lat później 700–800 złotych. I nagle na pierwszej umowie z wydawnictwem W.A.B. widzę 1200 złotych! Myślałem, że złapałem Pana Boga za nogi.

To uczciwa cena?

Teraz okładka kosztuje chyba średnio 1500 złotych. Ja biorę 2000, choć poza Karakterem pracuję bardzo rzadko, pewnie raz na rok. Trwa akurat Rok Lema, więc wpadło trochę roboty, na przykład nowe wydanie „Bajek robotów”. I tu zażyczyłem sobie kilkukrotnie większej stawki, bo w środku były też ilustracje. To uczciwa cena. Ale stawki bywają różne. Świetni projektanci albumów dla instytucji kulturalnych biorą 15–20 tysięcy złotych.

To fajna praca, ale na tę fajność załapało się parę osób w Polsce. Większość pracuje dla dużych komercyjnych wydawnictw, gdzie nie ma już chyba aż takiej frajdy.

W 2008 roku poszliście na swoje i założyliście wydawnictwo Karakter. Za co?

Za skromne oszczędności moje i mojej żony, Magdy, było tego około 20 tysięcy złotych. Nasza wspólniczka, Małgorzata Szczurek, dołożyła swoje 10 tysięcy. Na początku właściwie wszystko robiliśmy sami. Małgosia wyszukała pierwsze tytuły i sama przetłumaczyła jedną z pierwszych książek, Magda czuwała nad obsługą prawną, ja robiłem okładki. Brakowało nam tylko kogoś od dystrybucji. Ale udało się dogadać z Wydawnictwem Czarne. Dzięki temu nasze książki znalazły się we wszystkich księgarniach w kraju, co nie jest oczywiste dla startującego wydawnictwa.

I zaraz sukces i pieniądze?

Tych pieniędzy wystarczyło raptem na dwie pierwsze książki. A one zarabiały powolutku. Nasz pomysł na wydawnictwo, które będzie wydawać literaturę piękną z obrzeży świata, szybko został zweryfikowany. A do tego jeszcze przygrzmocił kryzys finansowy z 2008 roku. Przez cztery lata z firmy nie wyciągnęliśmy ani grosza, każdy z nas pracował gdzie indziej, żeby jakoś żyć. Musieliśmy działać ostrożnie. Każda zła decyzja mogła nas zatopić. Pierwszy strzał w sedno to wygrana aukcja na dzieła Susan Sontag. Tutaj zdecydował łut szczęścia i czujność – Małgosia Szczurek zorientowała się, że nie sposób dostać ikonicznego eseju Sontag „O fotografii”. Wysmażyliśmy do agenta list o tym, jacy to jesteśmy ambitni, jak pięknie chcemy wydawać książki i jak kompleksowo myślimy o twórczości autorki. Udało się. Pół roku później władowaliśmy wszystkie zarobione na Sontag pieniądze w „PGR. Projektowanie graficzne w Polsce”. Książka zniknęła z rynku w parę miesięcy. Odkryliśmy, że książki o designie się sprzedają. Kolejnym sukcesem okazały się książki Filipa Springera.

Jak do Was trafił?

Znajomy architekt napisał mi kiedyś: „Słuchaj, jest taki gość w Poznaniu, prowadzi blog Źle urodzone”. Już wiedzieliśmy, że jest zainteresowanie książkami o designie, a więc pewnie książki o architekturze, a może i fotografii też się sprzedadzą? Napisaliśmy do Filipa, czy nie chciałby zrobić albumu fotograficznego o peerelowskiej architekturze. Przysłał zdjęcia z opisami, poprosiliśmy, żeby je rozwinął, koniec końców przeobraziły się w pełnokrwisty reportaż. W ten właśnie sposób powstała książka „Źle urodzone”, a Filip Springer zagościł u nas na stałe. Ostatnim przedsięwzięciem, na którym mogliśmy się wykopyrtnąć, była książka Springera z 2015 roku „Miasto archipelag. Polska mniejszych miast”. To był duży projekt, z „Polityką” i dawną dobrą Trójką. Filip jeździł po byłych miastach wojewódzkich, robił zdjęcia i pisał reportaże. Powstała superksiążka, ale z pieniędzy wyczyściliśmy się do spodu. Gdyby wtedy nie wyszło, pewnie nie byłoby Karakteru. Ale wyszło.

Dziś już nie ma strachu?

Czy ja wiem? Rynek książki w Polsce jest płytki: mało na nim pieniędzy, konkuruje się w dużej mierze ceną. Ale my się już nie boimy, mamy w końcu bezpieczeństwo finansowe. Chociaż nadal każdą decyzję podejmujemy po długich namysłach i z taką, powiedziałbym, krakowsko-poznańską skrupulatnością. Dwadzieścia książek w roku, może w przyszłym jedna lub dwie więcej.

Gdybyście wydawali czterdzieści, przychodów mielibyście dwa razy więcej.

Ale ryzyko też byłoby większe. Trzeba byłoby zatrudnić więcej osób i koszty by wzrosły.

To jest rozwój.

Rynek w Polsce tak funkcjonuje od lat. Średnie firmy wciąż chcą rosnąć. Ale ciągły rozwój powoduje, że trzeba iść na kompromisy. Każdy chce być Pengui-
nem w kraju, w którym nie czyta się książek.

A Ty byś sobie odpoczął.

Mam czterdzieści dwa lata. I luksus, że mogę skupić się na Karakterze. Mocno zmienił się teraz mój tryb pracy. Przez wiele lat pracowałem na autopilocie, decyzje projektowe musiałem podejmować bardzo szybko. Teraz mogę spokojnie sobie dłubać w okładkach. Firma świetnie sobie radzi, mamy kilka kotwic finansowych i wspaniały zespół. Można chyba trochę przystopować.

Potwierdzam, pracuje u Was świetna księgarka. 15 minut łaziłem między półkami, a ona była bardzo dyskretna.

A właśnie. Ale gdybyś potrzebował pomocy, to wyszedłbyś z naręczem książek.

I kupiłem tego „Emila”. Mnie się okładka podoba, a ty kręcisz nosem.

Kolor jest nierówno położony. Plamy są. Chciałbym, żeby był jednolity. Należało położyć farbę raz jeszcze, wtedy kolor byłby lepszy.

Trochę żałuję, że nie kupiłem twojego plakatu z hasłem „Zawsze kurwa coś”. Jesteś z niego zadowolony?

Sprzedałem już 500 egzemplarzy z okładem – to jak sprzedaż porządnego tomiku poezji, myślę, że sporo tego poszło na prezenty. Polska rzeczywistość w jednym zdaniu. Użyłem pięknego amerykańskiego kroju Jima Parkinsona, autora między innymi winiety czasopisma „Rolling Stone”. Zależało mi, żeby to hasło stanowiło mocne przesłanie, znak, pod którym każdy z nas będzie mógł się podpisać.

I chyba się udało.

Kiedyś na targach plakatu podeszła do mnie jakaś pani i mówi „Boże, ale by mi się przydał taki plakat w robocie”. Mówię jej: „Proszę bardzo, można kupić”. A ona: „Nie mogę, pracuję w przedszkolu”.

***

To tylko fragmenty tekstu. Pochodzi on z numeru 11-12/2021 „Press”. Przeczytaj go w całości w magazynie.

„Press” do nabycia (wydanie drukowane lub e-wydanie) na e-sklep.press.pl.

Press

Marek Twaróg

* Jeśli znajdziesz błąd, zaznacz go i wciśnij Ctrl + Enter
Pressletter
Ta strona korzysta z plików cookies. Korzystając ze strony bez zmiany ustawień dotyczących cookies w przeglądarce zgadzasz się na zapisywanie ich w pamięci urządzenia. Dodatkowo, korzystając ze strony, akceptujesz klauzulę przetwarzania danych osobowych. Więcej informacji w Regulaminie.