Najbardziej uroczy z posępnych. O Piotrze Pytlakowskim, który został znawcą mafii

Miał na tyle dobre źródła, że czasami policja prosiła go o wstrzymanie publikacji. Na przykład gdy służbom papier do produkcji rubli ukradli ludzie Wołomina (fot. Artur Reszko/PAP)
Początkowo Piotr Pytlakowski miał trochę obaw, pisząc o mafiozach. Rozglądał się, obserwował, czy nikt się nie kręci koło jego samochodu. Miał małe dzieci, więc żona go prosiła, by zajął się innym rodzajem dziennikarstwa. Nie posłuchał.
Wielu mówi, że pierwsze wrażenie sprawiał fatalne. Czasem nie tylko pierwsze.
Wojciech Markiewicz, przez lata kolega Pytlakowskiego w „Polityce”: – Wydawał się gburowaty i nieprzystępny. Sztywniak taki.
Aktywistka Angelika Domańska: – Sprawiał wrażenie ponuraka i służbisty.
Cezary Łazarewicz, pisarz i reporter, wieloletni przyjaciel z „Polityki”: – Rzadko się odzywał. Dobrze się milczało w jego towarzystwie.
Marcin Kołodziejczyk, związany z „Polityką”, twierdzi, że znał ludzi, których waleniem prawdy prosto z mostu hipnotyzował, wręcz mroził. Bali się z nim dyskutować.
„Niekiedy wkurzająco małomówny, skłonny do zwady zarówno w sprawach fundamentalnych, jak i podczas cotygodniowych meczów piłkarskich” – uzupełniała to dossier „Polityka”.
Kołodziejczyk podkreśla: – Pytlaka trzeba było trochę poskrobać. Pod warstwą był ciepłym, cudownym człowiekiem.
Cenionym też za specyficzne poczucie humoru: potrafił żartować ze śmiertelnie poważną miną.
Paweł Zieliński, adwokat i wieloletni przyjaciel: – W kawiarni zamawiał zwyczajną kawę zalewaną. – Fussiatto poproszę. – Przepraszam, co? – Fussiatto.
Jeździł tak starymi rzęchami, że na temat jednego z nich – volkswagena polo – żartował, iż konserwator zabytków musi mu dawać zgodę na wyjazd za granicę. Koledzy nazywali go „model Popiełuszko” – można było do niego wejść przez bagażnik. Na wsi w Halinowie miał malucha przerobionego na spych – odśnieżał nim zimą drogę do swoich włości. Na zdjęciach cacko budzi podziw do dziś.
Kiedy kilka lat przed śmiercią dostał z „Polityki” nowy, służbowy samochód, był szczęśliwy, że ma auto, które jeździ. – Podczas jednej z naszych ostatnich rozmów mówił, że najbezpieczniej czuje się właśnie w aucie – wspomina Kołodziejczyk.
Legendarna była też jego miłość do psów. Kochał je i przygarniał. Te rasy mieszanej i wątpliwej urody. Markiewicz wspomina budzące lęk u żurnalistów psisko – wyglądało na mieszańca wilczura i wilka. Przychodził z nim do redakcji „Polityki”, bo zwierzę było po operacji i potrzebowało opieki i towarzystwa.
Kiedyś, po którejś z blokad nacjonalistów w Hajnówce, policja zgarnęła do suki Agnieszkę Markowską z Obywateli RP, która miała wracać z nim autem. Pytlakowski się zdenerwował. Musiał na nią czekać trzy godziny. – Przeklinał, twierdził, że mu się śpieszy. Ale gdy podeszła do nas znajoma i zapytała, czy zawiózłby pieski do stolicy, to nie było problemu. Jeszcze je porozwoziliśmy po Warszawie. Na to miał czas – śmieje się Markowska.
Domańska: – To był jeden z najbardziej uroczych ludzi. Najbardziej uroczy wśród tych z posępną miną.
NAGONKA
Pod koniec 2023 roku Agora wydała ostatnią książkę Pytlakowskiego: „Strefa niepamięci”. To efekt dwóch lat jego wojaży po Podlasiu i wschodnim Mazowszu. W 1941 roku Polacy dokonywali tam masowych rzezi Żydów, po czym zajmowali ich mienie, domy i ziemie. Pytlakowski w reporterski sposób opisywał te historie i życie w miejscach mordu. Książka miała też osobisty kontekst. W wieku 12 lat dowiedział się, że jego matka była Żydówką, a dziadkowie prawdopodobnie zginęli w Oświęcimiu.
17 grudnia na Facebooku post zamieściła Katarzyna Winiarska, która zajmuje się badaniem historii Żydów w Białowieży. Opisała swoje spotkanie z Pytlakowskim 7 sierpnia 2022 roku. Określiła je jako „poniżające doświadczenie patriarchalnej przemocy, w której o pokolenie starszy mężczyzna z dorobkiem i pozycją naciskał na mnie”. Na czym polegała ta „patriarchalna przemoc”? Dziennikarz poprosił ją o spotkanie i rozmowę o historii Żydów w Białowieży. Odmówiła, tłumacząc, że pisze książkę i doktorat na ten temat. Mimo to przyjechał na uroczystość, na której była. Tam, po namowach, zgodziła się krótko z nim porozmawiać. I znów odmówiła rozmowy o historii. Potem on wysłał prośbę o adres, by przesłać jej swoją książkę z dedykacją. Odczytała to jako „pokazanie, kto wygrał, a nie okazanie szacunku”. Krytykowała też umawianie się na rozmowę tego samego dnia, którego do niej zadzwonił. W dodatku – jak podkreśla – trzy tygodnie przed oddaniem książki wydawcy.
W poście zarzuciła mu, że znalazła się w jego książce wbrew swojej woli. Pytlakowski podał niektóre wątki opisane przez Winiarską na stronach internetowych jej oraz Wirtualnego Muzeum Historii Żydów w Białowieży. Informacje były powszechnie dostępne. Twierdziła też, iż przyszedł do niej „po gotowca” – jej doktorat, książka zaś zawiera „błędy i pominięcia”, informacje „wyssane z palca”. Jakie? Pytlakowski miał błędnie jej przypisać ujawnienie rozstrzelania Żydów w żwirowni, mylić się w liczbach, np. ocalałych. Dodatkowo „przemilczał” lub „zataił”, że ona pisze doktorat na ten temat.
Pod postem wylały się słowa krytyki wobec Pytlakowskiego i współczucia dla autorki. Oprócz rodziny, znajomych i jej przyjaciół głos zabrali także dziennikarze (np. Bartosz Rumieńczyk: „Bufonada polskich wzorców tego zawodu jest po prostu nieznośna. Co jeden to lepszy. Dramat”), znanych aktywistów pomagających migrantom (np. Anna Dąbrowska, szefowa Homo Faber: „Co za zło. Kasia, superważne, że mówisz „nie!”), a nawet badaczy historii Żydów (np. Mirosław Tryczyk: „Zgadzam się. Błędów w tej książce jest więcej”). W chórze krytyków znalazły się nawet osoby, którym Pytlakowski kiedyś pomagał i których bronił.
Po kuli śnieżnej krytyki pojawiły się głosy broniące Pytlakowskiego. Andrzej Meller: „Jest jednak coś obrzydliwego w publicznym linczu starszego pana, który – w co nie wątpię – na pewno nie chciał ukraść dorobku naukowego, skryć różnych informacji czy też jakoby miał się zachowywać przemocowo”.
Cezary Łazarewicz określił działania Winiarskiej jako „wzór metra z Sèvres małostkowości”.
Pytlakowski odpowiadał na zarzuty „nagonki” kilkoma wpisami. „Katarzyno, urządziłaś sąd nade mną w trybie zaocznym. Zgromadziłaś licznych ławników, którzy już wydali wyrok. Za późno na obronę, bo już zostałem rozstrzelany”. Do potępiających go tam pisał: „nie zapominajcie, że trzeba też wysłuchać tzw. drugiej strony”.
9 stycznia 2024 roku na Facebooku: „Niedawno sam padłem ofiarą hejtu, bo napisano, że byłem przemocowy i natarczywie domagałem się pracy doktorskiej pewnej pani, aby ją (pracę) przywłaszczyć. Napisałem, że to nieprawda, ale któż mi uwierzy. Hejt jest bolesny, szczególnie ten niepodatny na argumenty”. Pół roku później w rozmowie z Weroniką Mirowską przyznał, że ta nagonka bardzo go zabolała i czuł się wtedy jak bohater „Procesu” Kafki. „Nikomu nie życzę takiej bezsilności” – stwierdził.
Katarzyna Winiarska nie chciała rozmawiać z „Press” o tej sprawie. Bo to „niestosowne”, by przy okazji jego śmierci o tym przypominać. „Odmawiam odpowiedzi” – zadeklarowała stanowczo, gdy chciałem spytać, czy teraz, po roku, podtrzymuje swoje zarzuty „poniżającego doświadczenia partiarchalnej przemocy”. Odpowiedziała na jedno pytanie: nie wiedziała wówczas, że Piotr Pytlakowski ciężko chorował i leczył się onkologicznie.
Cztery miesiące po awanturze, w kwietniu 2024 roku, „Strefa niepamięci” dostała Nagrodę im. dr. Karola Jakubowicza, przyznawaną za „wybitne prace naukowe, które wpisują się w obszar zainteresowań Patrona Nagrody”. „Wysokiej klasy reportaż o ludzkim sumieniu i dramacie naszego człowieczeństwa” – oceniła kapituła.
Pół roku później kolejna nagroda, im. Jana Długosza – wyróżnienie przyznawane „autorom dzieł wnoszących istotny wkład w rozwój światowej nauki i kultury”. Kapitułę tworzy siedem osób z tytułami profesorskimi. Pytlakowski „jest jednym z najwybitniejszych polskich reporterów, łączącym kunszt z wrażliwością i dążeniem do prawdy” – chwaliła w laudacji prof. Dominika Dudek.
ŻYCIE PO ŻYCIU
Gdy w latach 70. nie dostał się na socjologię, został ekspedytorem książek w Pałacu Kultury i Nauki. Chwalił sobie to zajęcie, bo miał dostęp do dzieł niedostępnych w Polsce. Tu przeczytał też wszystkie książki Marka Hłaski. Potem trafił do Teatru Wielkiego jako „maszynista sceny prawej strony”. „Było tam trochę jak w stoczni – ciężka praca fizyczna” – opisywał w wywiadzie dla „Playboya”. Z nudów wykręcali numery. Solistce, której nie lubili, na próbie generalnej „Halki” przesunęli materac, na który rzucała się, symulując samobójczy skok do rzeki. Po trzech miesiącach zamienił ten fach na salowego vel sanitariusza w szpitalu MSW na Wołoskiej. Miał tu darmowy obiad zakrapiany spirytusem przeznaczonym do celów szpitalnych. „Szefostwo się zmądrzyło i dodawało do tego spirytusu nafty, ale mimo potwornego smrodu nam to nie szkodziło i potrafiliśmy się i z tym uporać” – wspominał. Tam pierwszy raz zetknął się ze śmiercią – znosił martwe ciała do lodówek.
Potem został konduktorem wagonów sypialnych. To jeden z barwniejszych okresów w jego życiu, który opisał 40 lat później w książce: „Wspomnienia konduktora wagonów sypialnych. Powieść osobista”. „W przestępczym kartelu konduktorów Warsu” nauczono go kantować, dorabiać kolejne pensje, prowadzić wynajem przedziałów na godziny w wagonie sypialnym na bocznym torze. Kobiety, seks, przygody – ta część jego życia była tak barwna, że wessała go na pięć lat.
Rodzice byli dziennikarzami Polskiego Radia. Mama chciała, by poszedł w ich ślady. Załatwiła mu pracę „efekciarza” – speca od efektów specjalnych w Teatrze Polskiego Radia na Myśliwieckiej. To był pierwszy krok do biletu na studia. Na egzaminie wstępnym na Instytut Dziennikarstwa UW w 1977 roku miał go odpytywać sam Ryszard Kapuściński. Miał. Wysłuchał tylko jego historii z pięciu lat na kolei i orzekł: „Pan z niejednego pieca chleb jadł. (…) Dla mnie pan zdał”.
Jego siostra Krystyna też została dziennikarką.
Skończył studia, ale nie zdobył magisterium. „To wymagałoby dodatkowej fatygi, a nie bardzo mi się chciało” – tłumaczył 30 lat później. W 1982 roku, gdy trwał stan wojenny, nie mógł znaleźć pracy w zawodzie, został więc kaowcem na Chomiczówce. Zajmował się tam żoliborską ligą szóstek piłkarskich. To zapewne zaowocowało zwyczajem, który 20 lat później zakorzenił w redakcji „Polityki”.
Jako dziennikarz zaczynał pracę w „Nowej Wsi” – chłopak z Mokotowa w tygodniku dla rolników. Tam spotkał Jerzego Morawskiego, już wtedy cenionego reportażystę, który w czasach cenzury uczył go pisania między wierszami. W kultowym „Przeglądzie Tygodniowym” w 1986 roku popełnił reportaż o pogromie kieleckim – pierwszy tekst o tym wydarzeniu w oficjalnej prasie PRL-u. Dotarł do żyjących świadków. Gdy socjalizm upadł, wylądował w „Gazecie Wyborczej”. Tam, już jako redaktor, przyjmował nieopierzonego jeszcze Leszka Talkę.
– Leszek, chcesz być naszym kumplem?
– Pewnie!
– To dawaj stówę – miał powiedzieć Pytlakowski.
Talko tego nie pamięta. – Ale znając jego poczucie humoru, to by do niego pasowało – mówi. Współpracowali raptem kilka dni – Pytlakowski przeszedł do „Życia Warszawy”. Namówił go do tego Leszek Będkowski – wieloletni kolega, potem też w „Polityce”. Pytlak – jak sam podkreślał, by do niego tak mówić, trzeba było sobie zasłużyć – dostał stołek szefa działu reportażu i trzy razy wyższą pensję. Miał już dwoje dzieci.
Już wtedy cieszył się poważaniem współpracowników. Leszek Kraskowski, obecnie w Keja Press, wspomina, jaki autorytet miał jego szef: – Wracałem z reportażu późnym popołudniem, wieczorem i całą noc pisałem tekst. Żona pytała, czy nie mogę tego zrobić następnego dnia. A ja obiecałem Piotrowi, że będzie rano i ze wstydu bym się spalił, gdyby tak nie było.
Kraskowski opisał w „Życiu Warszawy” nowy sposób na zarobek: hodowla dżdżownic kalifornijskich. Jacyś biznesmeni z naukowcem przekonywali, że te robaki będą wykorzystywane do kompostowania, utylizacji ścieków, produkcji kosmetyków itd. Temat wzbudził tak duże zainteresowanie, że dzwoniący po więcej informacji zablokowali centralkę redakcji na kilka dni. Kraskowski dostał ksywkę „Dżdżownica”. Prawdopodobnie wtedy też Piotrek wszedł w ten biznes: sam kupił dżdżownice kalifornijskie. Ale zanim zarobił na nich złotówkę, kury mu wszystkie wydziobały. Biznes zaś okazał się piramidą finansową.
W 1996 roku z większością redakcji przeszedł do „Życia” z kropką Wołka. Rok później pojechał do Albanii, by opisać tzw. rewolucję piramidową. Kraj się walił z powodu piramidy finansowej, a okradziony naród zaczął rabować. „Ludzie z kałachami opanowali kraj. Albania podzieliła się na strefy lokalnych watażków. Wszędzie punkty kontrolne, bez zgody watażki nie przejedziesz i nie dojedziesz” – wspominał na Facebooku. Bał się, że mu ukradną opla kadeta, którego kupił na raty. Na promie z Rumunii do Bułgarii chłopiec oznajmił mu, że kapitan każe mu zapłacić 5 marek niemieckich, bo inaczej wrzuci go do Dunaju, a jego kobietę – koleżankę z redakcji Dorotę Sajnug – i samochód sobie zabierze. Zapłacił.
W hotelu w Tiranie byli jedynymi gośćmi. Co noc jeden z braci właścicieli spał z kałasznikowem w samochodzie, tuż za oplem Pytlakowskiego, by nikt mu wozu nie zwędził.
Kiedyś, gdy zdawał relację z tej podróży, ktoś włączył głośniki. – Cała redakcja wysłuchała, gdy mocnym głosem opowiadał, jak zabito człowieka w konwoju humanitarnym. Do teraz czuję dreszcze – wspomina Marcin Kołodziejczyk z „Polityki”.
W 1997 roku „Polityka” ściągnęła go do siebie. W tym tygodniku zakotwiczył na prawie 30 lat. Było tam wielu jego znajomych z „Życia”.
REPORTER OD MAFII
Już w „Gazecie Wyborczej” Pytlakowski zajmował się działką kryminalną. Ale to w „Życiu Warszawy” Bronisław Wildstein przypisał mu specjalizację: mafia. Gangi wymuszały wtedy haracze od restauratorów i przedsiębiorców. Na ulicach wybuchały strzelaniny, wylatywały w powietrze auta, a nawet restauracje.
W tej redakcji odwiedził go m.in. Henryk Niewiadomski ps. Dziad. Przekonywał, że on tylko broni sąsiadów i nie jest żadnym mafiozem. Gangsterzy albo ich żony (np. „Słowika”) przychodzili też do redakcji „Polityki”. Tam mu się spowiadali.
Pytlakowski pisał o „Masie”, „Wańce”, „Bolu”… i chwalił przed innymi dziennikarzami ksywki mafiozów, bo mu to ułatwiało pracę. Bez tego, zgodnie z prawem prasowym, musiałby używać imienia i pierwszej litery nazwiska. Gangsterom to dodawało sławy. „Krąg przyjaciół Piotra uznał, że on sam ochrzcił tak mafiozów, by przydać więcej reporterskiego wdzięku” – pisała „Polityka”.
W tym tygodniku tematy kryminalne były tylko jego. Obrażał się, jeśli ktoś je poruszył. Ewa Winnicka na Facebooku: „Kiedy napisałam reportaż o problemach szefa policyjnej prewencji, Piotrek przestał się do mnie odzywać. Na półtora roku. Nie mógł wybaczyć, że weszłam na jego teren”.
Cezary Łazarewicz: – Trudno było z nim rywalizować w działce gangstersko-policyjno-kryminalnej. Miał najlepsze źródła.
Z gen. Adamem Rapackim poznali się w połowie lat 90., gdy ten tworzył pion ds. walki z przestępczością zorganizowaną. – Piotr ganiał wtedy za newsami. Zaczęliśmy cicho współpracować. Można było na nim polegać. Gdy uzgodniliśmy, żeby o czymś nie pisać, to się tego trzymał. Był rzetelny, nie koloryzował, szukał też swoich informacji. Dopuszczaliśmy go także do wiedzy operacyjnej. Dostawał nawet informacje wrażliwe, bo szukaliśmy wśród dziennikarzy sojuszników, którzy rzetelnie będą pokazywali przestępczość zorganizowaną. Takich, co nie będą się zachłystywać barwnym i nośnym wtedy życiem gangsterów – wspomina Rapacki.
Początkowo Pytlakowski miał trochę obaw, pisząc o mafiozach. Rozglądał się, obserwował, czy nikt się nie kręci koło jego samochodu. Miał małe dzieci, więc żona go prosiła, by zajął się innym rodzajem dziennikarstwa. Nie posłuchał.
Za to znalazł inny sposób na bezpieczeństwo. Wojciech Markiewicz: – Cieszył się szacunkiem w kręgach mafijnych. Był dla nich autorytetem. Bo jak się umawiał, to dotrzymywał słowa.
Gen. Rapacki: – W tym środowisku dane słowo coś znaczyło. Nawet gangsterzy potrafili docenić jego rzetelność.
Łazarewicz: – Zawsze starał się z gangusami spotkać i przedstawić ich punkt widzenia.
Kraskowski: – Cenili go za to, że w jego tekstach nie było bajek.
Ale bywało, że się mafiozom narażał. „Dziad” kiedyś się na niego potwornie obraził. Pytlakowski wszedł do jego domu i w kuchni zastał kilku silnych czyszczących broń. Co gorsza, opisał to. „Dziad” tłumaczył się potem, że to jego osobista ochrona, legalna.
„Kiełbasa” z kolei groził mu śmiercią. Pytlakowski napisał, że nazywają go „Penis”. W rzeczywistości przezywano go konkretniej – „Chuj”. „Chciałem być kulturalny. Nie wiedziałem, że go tak rozsierdzę” – tłumaczył. Krótko po tym „Kiełbasę” zastrzelono.
Kraskowski: – Piotr się nie bał. Nie było tematu, który by go przestraszył. Im ostrzej, tym lepiej.
Miał na tyle dobre źródła, że czasami policja prosiła go o wstrzymanie publikacji. Na przykład gdy służbom papier do produkcji rubli ukradli ludzie Wołomina. – Miał sporo źródeł w różnych jednostkach, nie tylko na górze, ale i na dole – wspomina gen. Rapacki.
W kręgach policji też się cieszył poważaniem. Latem 2018 roku, razem z czworgiem aktywistów, nakleili kartkę z napisem „PZPR” na biurze posła PiS, Czabańskiego. To była forma solidarności z Elżbietą Podleśną – aktywistką Ogólnopolskiego Strajku Kobiet. Tydzień wcześniej sprejem napisała to samo na drzwiach biura tegoż posła w Wąbrzeźnie i Gołubiu-Dobrzyniu. Policja stworzyła wtedy specjalną grupę dochodzeniowo-śledczą, by szybko dopaść aktywistkę i postawić jej zarzuty z art. 256 par. 1 KK – propagowania ustroju totalitarnego.
Pytlakowski z grupą aktywistów chcieli złożyć donos na siebie samych na komisariacie w Radziejowie. Gdy komendant zobaczył Pytlakowskiego, nie chciał od niego przyjąć zawiadomienia. – Piotr się uparł, tak się zacietrzewił, więc w końcu przyjęli od nas te zeznania – relacjonuje Agnieszka Markowska z Obywateli RP. – Piotr był dla nich autorytetem, wychowali się na jego „Alfabecie mafii” i robili sobie z nim zdjęcia.
Ta książka, napisana z Ewą Ornacką, faktycznie jest wymieniana jako najważniejsza lektura o mafii z tamtych czasów. Na jej podstawie w 2004 roku nakręcono serial dokumentalny.
W kręgach policji tak ceniono pracę Pytlakowskiego, że 17 grudnia 2024 roku szef Stowarzyszenia Generałów Policji RP – gen. Rapacki – wręczył mu medal. – Dajemy je osobom i instytucjom, które miały wkład we wzmocnienie bezpieczeństwa w Polsce. Zarząd uznał, że Piotr na ten medal stuprocentowo zasłużył – tłumaczy nam generał, który znał go wtedy już ponad 30 lat. Nieco wcześniej Pytlakowski dostał też pamiątkowy medal od Centralnego Biura Śledczego Policji.
Łazarewicz: – Nie da się zrozumieć przełomu XX i XXI wieku w Polsce bez lektury jego książek o przestępczości zorganizowanej.
W czasie realizacji programu „Konfrontacja” w 2005 roku poznał Sylwestra Latkowskiego. Od tego czasu razem realizowali wiele śledztw dziennikarskich dotyczących mafii i przestępczości. Napisali cztery książki (np. „Koronny nr 1. Pseudonim Masa”), tworzyli też filmy (np. „Sprawa Barbary Blidy”) i programy dokumentalne (np. „Tajemnice polskiej mafii”) oraz występowali w programach telewizyjnych (np. „Gry uliczne”). W redakcji „Polityki” dziwiono się tej współpracy. Latkowski był „z innej bajki”, której Pytlakowski nie szanował. Ale jego akurat bronił.
W rozmowie z Weroniką Mirowską w drugiej połowie 2024 roku Pytlakowski mówił tak: „Znamy się, kolegujemy się, nigdy nie wyparłem się Sylwka. Nie zgadzam się z wieloma rzeczami, które później robił, zwłaszcza z jego współpracą z TVP” – zaznaczał.
Latkowski nie odbierał telefonów ode mnie, nie odpisał na prośbę o rozmowę o Pytlakowskim. Nikt z pytanych nie widział go na pogrzebie. – Ich drogi się rozeszły – tłumaczy Zieliński.
Dzień po śmierci kolegi Latkowski na swojej stronie umieścił filmik z nim – fragmenty programu sprzed lat. Zadedykował go „Pamięci Piotra Pytlakowskiego”.
***
To tylko fragment tekstu Krzysztofa Boczka. Pochodzi on z najnowszego numeru „Press”. Przeczytaj go w całości w magazynie.
„Press” do nabycia w dobrych salonach prasowych lub online (wydanie drukowane lub e-wydanie) na e-sklep.press.pl.
Czytaj też: Nowy "Press": Haszczyński, konsekwentna Zetka, wspomnienia o Tymie i Pytlakowskim
Krzysztof Boczek
