Wydanie: PRESS 05/2006
Wieloryb z Wisły wyjęty
Przypłynął do Zatoki Gdańskiej, wyrzucając przez nozdrza efektowny trzymetrowy strumień pary wodnej. 30-tonowy wieloryb humbak pojawił się pod koniec marca br. w serwisach informacyjnych wszystkich polskich mediów. Wywołał zamieszanie, bo wieloryba nie widziano w Bałtyku od 27 lat. W blasku fleszy machnął ogonem i słuch by o nim zaginął, gdyby nie dziennik „Fakt”. Diennikarze tej gazety wyśledzili bowiem, że wieloryb płynie w górę Wisły. W środę 5 kwietnia dostrzegli go mieszkańcy wsi Rybaki („Fakt” zamieszcza zdjęcia naocznych świadków, w tym pani sołtys Danuty Gębczyk), w czwartek waleń dotarł do Grudziądza (zdjęcie siedmioletniego Julka Grabowskiego, który zobaczył go z mostu). Wszystko wskazywało na to, że wieloryb ochrzczony przez „Fakt” Lolkiem zmierza do stolicy. Gazeta martwiła się, jak pokona tamę we Włocławku. W piątek 7 kwietnia „Fakt” uspokajał czytelników: „Tama przepuści wieloryba” – na dowód wypowiedź i zdjęcie 57-letniego Stanisława Krzyżelewskiego z nadzoru wodnego we Włocławku, który zapewnia, że tamę dla Lolka otworzy i to za darmo. 10 kwietnia „Fakt” triumfował: „Lolek w stolicy!”. „Na nadwiślańskich bulwarach witały go setki zachwyconych mieszkańców stolicy (na zdjęciu widać tylko kilkanaście osób). Lolek pozdrawiał swoich przyjaciół, machając wielgachnym ogonem” – emocjonował się dziennikarz „Faktu” Piotr Zabłocki. „Był naprawdę cudowny” – zwierzała się „Faktowi” 22-letnia Zuzanna Świątek (na zdjęciu). Mieli wskazywać Wisłę Danuta Gębczyk, sołtys wsi Rybaki, w rzeczywistości żadnego wieloryba nie widziała. – Panowie z „Faktu” poprosili mnie i sąsiadów o pozowanie do zdjęcia w plenerze. Mieliśmy wskazywać na Wisłę. Na jaki temat będzie artykuł, nie powiedzieli – mówi. – Na rozmowę z „Faktem” zgodziłem się niechętnie, bo nie mam zaufania do tego tytułu. Dziennikarz zarzekał się jednak, że przygotowuje rzetelny materiał. Pytał głównie o to, w jaki sposób działa śluza. Dopiero na końcu padło pytanie, co by się stało, gdyby w Wiśle pojawił się wieloryb. Powiedziałem, że to niemożliwe, bo woda w rzece jest dla niego za słodka – relacjonuje spotkanie z reporterem „Faktu” Stanisław Krzyżelewski, zastępca kierownika włocławskiego Inspektoratu Regionalnego Zarządu Gospodarki Wodnej. Chce napisać skargę na nieetyczne postępowanie „Faktu” do Stowarzyszenia Dziennikarzy Polskich. – Przestaję rozmawiać z dziennikarzami. Macie w swoim środowisku bagno, którego nie potraficie wyczyścić – zżyma się Krzyżelewski. Swoje zdjęcie i wypowiedź znalazł też w „Fakcie” Tomasz Wencel, komendant Komisariatu Rzecznego Policji w Warszawie. Przeczytał, że kontroluje sytuację i wieloryb nikomu nie zagrozi. Zdziwił się, bo przecież odmówił rozmowy z „Faktem”. – Powiedziałem dziennikarzowi, że na niepoważne tematy się nie wypowiadam i odesłałem go do rzecznika komendanta stołecznego policji – wyjaśnia. Nazajutrz Wencel musiał tłumaczyć się przed szefem. Obaj ustalili, że nie będą pisać do „Faktu” sprostowania, bo mogłoby być powodem kolejnych nieprawdziwych publikacji. Piotr Zabłocki, autor tekstów o wielorybie, odmówił nam rozmowy. Również redaktor naczelny „Faktu” Grzegorz Jankowski nie zgodził się rozmawiać o tekstach wyssanych z palca. Powód? „Press” jest pismem nieetycznym. Taksówkarz też widział „Fakt” regularnie donosi o przybywających do Polski statkach UFO, które szczególnie upodobały sobie mazowiecką wieś Zdany i w ciągu ostatniego roku odwiedziły ją trzykrotnie. 25 stycznia br. w tekście „Panika w Zdanach” informował o zagrożeniu: „UFO aż trzykrotnie nawiedziło nikomu wcześniej nieznaną wieś na Mazowszu. Ludzie są przerażeni. Uzbrojeni w siekiery, patrolują okolicę z pochodniami” (zdjęcie uzbrojonych mężczyzn i rysopis ufoludka: „szary lub zielony, wzrost 80–280 cm, duże oczy, niebezpieczny”). 23 lutego „Fakt” opublikował „pierwsze w historii zdjęcie środka UFO”. Wykonał je telefonem komórkowym mieszkaniec Zdanów Piotr Sawicki (50 lat), który został uwięziony w statku kosmitów. Specjalnością „Faktu” są też historie będące pretekstem do zamieszczania zdjęć nagich kobiet. 19 grudnia ub.r. gazeta opisała przypadek pana Sławka Nowackiego, który posiadł niezwykłą umiejętność widzenia kobiet nago. Nabył ją, gdy oglądając się za dziewczyną, uderzył głową w słup. Jest zdjęcie pana Sławka (32 lata), który „widzi to, co chciałby widzieć każdy prawdziwy mężczyzna”, i fotografie rozebranych pań. „Tak widzimy my” – informował podpis pod zdjęciem ubranej blondynki idącej ulicą z siatkami. „A tak widzi ją Sławek” – ta sama dziewczyna z siatkami, ale naga. Kilka dni po sesji zdjęciowej do tekstu pewien dziennikarz „Faktu” jechał taksówką ulicą, na której pozowała modelka. – Wie pan, co tu ostatnio widziałem? Goła baba szła ulicą z siatkami – zwierzył mu się taksówkarz. Byle mężczyzna w kitlu Inną kategorią tekstów są opowieści z dziedziny parapsychologii. W artykule „Jest nas dwóch” dziennik opisał historię mężczyzny, który posiadł zdolność bilokacji. Gazeta zamieściła jego zdjęcia zrobione w domu i na poczcie rzekomo w tym samym czasie. Jedynym problemem, nad którym zastanawia się autor tekstu, jest to, czy mężczyzna powinien mieć dwa dowody osobiste, czy wystarczy mu jeden. 3 marca br. „Fakt” opublikował na rozkładówce zdjęcie bioenergoterapeuty Henryka Słodkowskiego (52 lata). „Dzięki niezwykłemu plakatowi, który znajdziesz w środku »Faktu«, poczujesz cudowną moc, jaka bije z oczu uzdrowiciela” – obiecywała gazeta. I wyjaśniała: „Zdjęcie do tego wyjątkowego plakatu zostało naenergetyzowane osobiście przez pana Henryka podczas specjalnego seansu”. Dzień później Piotr Polaczek (53 lata), dyrektor szkoły we Wtelnie, powiedział „Faktowi”, że „to właśnie energia bioenergoterapeuty ukoiła ból jego kolana”. W rzeczywistości dyrektor szkoły podstawowej we Wtelnie (woj. kujawsko-pomorskie) nazywa się Polasik, a nie Polaczek i jest o czternaście lat młodszy. Tym razem prawdziwa jest natomiast jego wypowiedź. Nadprzyrodzone umiejętności Henryka Słodkowskiego „Fakt” wykorzystuje nadal. 2 maja zaczął zamieszczać wywodzące się z chińskiej medycyny cudowne znaki naładowane energią uzdrowiciela. „Potrzymaj szklankę z wodą na znaku co najmniej przez kwadrans. (...) Wypij wodę duszkiem albo łykami” – radził, jak skorzystać z uzdrawiającej mocy. Tego typu niesamowite historie zawsze mają swoich bohaterów przedstawionych z imienia (choć niekoniecznie z nazwiska), bo to oni mają przydawać im wiarygodności. Tabloid nie informuje przy tym, że często korzysta z usług fotomodeli. – Kiedyś dostałem polecenie napisania tekstu, który zachwalałby doskonały wpływ maseczki z męskiej spermy na kobiecą cerę. Kazano mi też napisać, że uprawianie seksu pięć razy w tygodniu gwarantuje w tym czasie spadek wagi o pięć kilogramów. Znany seksuolog, do którego zadzwoniłem, odmówił jednak potwierdzenia tych rewelacji – opowiada były dziennikarz „Faktu”. Kiedy powiedział szefowi o problemie uwiarygodnienia tekstu przez naukowy autorytet, ten kazał mu szukać do skutku seksuologa, który wypowie się tak, jak chce gazeta. Dziennikarz odmówił napisania tekstu i artykuł nie powstał. Zdradza jednak, że „Fakt” potrafi znaleźć wyjście z podobnych sytuacji. – W takich przypadkach gazeta zamawia zdjęcie w Agencji Fotograficznej Mazur. Wystarczy powiedzieć, że potrzebny jest mężczyzna około czterdziestki w białym kitlu. Podpisać już można dowolnie – mówi dziennikarz. Czy Agencja Fotograficzna Mazur nie obserwuje, w jaki sposób wykorzystywane są w „Fakcie” jej zdjęcia? – Z zasady nie wypowiadam się na temat naszej współpracy z pismami – ucina Michał Mazur, właściciel agencji. Grubasy won z plaży Historie o wielorybie czy UFO wydają się łatwe do zidentyfikowania jako bzdura. Ale bywa i tak, że nawet najwięksi sceptycy nie podejrzewają konfabulacji. 8 czerwca ub.r. „Fakt” alarmował: „Zabronili puszystym wstępu na plażę”. Chodziło o plażę w Świnoujściu, na którą Stowarzyszenie Ochrony Czystości Plaż Morskich nie chciało wpuszczać grubasów. Członkini stowarzyszenia i inicjatorka akcji „Grubasy won z plaży” Anna Kamińska mówiła „Faktowi”: „Mam dość cielsk grubasów, którzy prażą się w słońcu. Oni są po prostu wstrętni”. Według reportera „Faktu” ustawione przy wejściach na plażę znaki zakazujące wstępu osobom otyłym wywołały szok u wczasowiczów. „Znakomita większość tych grubasków posłusznie zawraca spod znaków i rezygnuje z morskiej kąpieli” – relacjonował dziennikarz. W rzeczywistości Stowarzyszenie Ochrony Czystości Plaż Morskich w Świnoujściu nie istnieje, nie odbyła się też żadna akcja wymierzona przeciwko otyłym. Anna Kamińska, dziennikarka świnoujskiego tygodnika „Wyspiarz Niebieski”, mówi, że padła ofiarą manipulacji „Faktu”. – Na zebranie naszego tygodnika wpadł nagle fotoreporter „Faktu” obsługujący region. Zapytał, czy ktoś z nas nie zechciałby pozować do zdjęcia promującego walory świnoujskiej plaży. Zgodziłam się – opowiada. Zarzeka się, że nie miała pojęcia, w co zostanie wmieszana. Przyznaje, że „Fakt” zapłacił jej za zdjęcie 100 zł. W dyskryminację otyłych w Świnoujściu uwierzyło mnóstwo osób, w tym media. – Przez cały dzień dzwoniły do mnie stacje telewizyjne, radiowe, prasa i oburzeni ludzie – mówi Robert Karelus, rzecznik prezydenta Świnoujścia. Media dały się nabrać „Faktowi” nie po raz pierwszy. – Kiedyś znalazłem w jakiejś zagranicznej agencji prasowej informację o dziewczynie jeżdżącej na wózku, która sprawdzała na parkingach, czy kierowcy nie zastawiają miejsc przeznaczonych dla inwalidów. Do samochodów, które je zajęły, przyklejała kartki piętnujące winnych – opowiada były dziennikarz działu Wydarzenia w „Fakcie”. Był to jednak dopiero pomysł na tekst, który wymagał jeszcze twórczego podejścia do tematu. Na wózku inwalidzkim posadzono więc praktykantkę i zrobiono jej zdjęcia na parkingu. – Do tych zdjęć napisałem tekst. Kwas zrobił się następnego dnia. Wydzwaniała do mnie telewizja publiczna, TVN i inne media. Wszyscy chcieli rozmawiać z tą dziewczyną. Zapytałem szefa, co mam im odpowiadać. Powiedział, żebym mówił, że ona już nie chce się wypowiadać dla prasy – opowiada dziennikarz. Sałata z łapkami szczura Inny dziennikarz „Faktu” opowiada, jak prawdziwe zaproszenie na konferencję na temat modyfikowanej genetycznie żywności stało się pretekstem do opublikowania w ub.r. tekstu „Szczurosałata warzywo przyszłości”. „Szczury to obrzydliwe, obślizgłe i śmierdzące zwierzęta, a mimo to amerykańscy naukowcy postanowili skrzyżować te paskudne stwory z sałatą” – nie ukrywał zdumienia „Fakt”. Ale zaraz wyjaśnił, że dzięki manipulacjom genetycznym nowa sałata będzie miała siedem razy więcej witaminy C niż zwykła. Nie rozwiał jednak wszystkich wątpliwości: „Czy to znaczy, że zielona główka będzie miała ohydny, łysy, szczurzy ogon? A może obrzydliwe łapki z pazurami? Tego nie ujawniono”. By unaocznić groźbę manipulacji genetycznych, gazeta zamieściła rysunek szczura porośniętego liśćmi sałaty. Obok znalazła się rozmowa z prof. Santosh Misrą z University of Victoria w Kanadzie, twórczynią ziemniaka z genami żaby. Pani profesor zapewnia, że naukowcy dbają o bezpieczeństwo konsumentów zmienionej genetycznie żywności. Wywiad ilustruje fotomontaż ziemniaka z łapkami żaby. Chomik ofiarą hazardu Wymyślaniem fikcyjnych historii zajmuje się w „Fakcie” dział Wydarzenia – nazywany w redakcji działem TZDW (tematy z d... wyjęte). Wbrew pozorom praca kreatorów rzeczywistości nie jest dla nich zabawna. – Szef działu Wydarzenia Hubert Biskupski nie pozwalał wyjść do domu, dopóki nie zmyślimy kilku historii – mówi dziennikarz. W takich okolicznościach powstał pomysł cyklu tekstów o chomikach. Zwierzątko z zamontowaną na grzbiecie kamerą zdobyło dowód niewierności małżonki („Zwierzak nagrał dowód zdrady swego pana”, „Fakt” 191/2005). Dzięki innemu chomikowi wyposażonemu w minikamerę „rodzice Ani poznali wstrząsającą prawdę o swojej córce”. Nastolatka zamiast się uczyć, figlowała bowiem ze swoim chłopcem (8 stycznia br.). „Fakt” znalazł też dla chomików inne zastosowania. 16 lutego br. doniósł o krwawych walkach chomików, modnych ostatnio w półświatku. Zmuszane torturami do agresji zwierzątka zadawały sobie śmierć nożami umocowanymi na grzbietach. „Zatęchłe ciemne piwnice i garaże. To właśnie tam w każdy piątek przed północą spotykają się psychopatyczni hazardziści” – wczuwał się w atmosferę występku autor tekstu. Artykuł ilustrowało zdjęcie chomików na stole z banknotami i podpisem „Chomik Diabeł (1,5 roku) za chwilę przebije ostrzem ciało Lewiatana (2 lata)”. Dziennikarze „Faktu” z działu Wydarzenia mają problem, by odmówić pracy nad fikcyjnym tekstem. – Szef powiedział mi jasno: „Jeśli ci się nie podoba, idź pracować do fabryki ołówków” – mówi były dziennikarz gazety, który nie chciał pisać o zbawiennym działaniu spermy na kobiecą cerę. Hubert Biskupski w czasie powstawania tego tekstu unikał kontaktu z „Press”. Zamach na Kreta Choć wymyślone historie są specjalnością „Faktu”, można je znaleźć także w konkurencyjnym „Super Expressie”. 24 marca br. „SE” doniósł o „zamachu” na prezentera pogody TVP 1 Jarosława Kreta, który został obrzucony na ulicy tortem za to, że nie chciał zapowiedzieć wiosny. Przypadkowym świadkiem zajścia był – jak sugeruje gazeta – jej fotoreporter. Na licznych zdjęciach uśmiechnięty Kret ściera tort z twarzy. Dlaczego zgodził się na tę mistyfikację? – Dotarły do mnie przecieki, że pewna gazeta chce mnie obrzucić ciastem. Uznałem, że jeśli już coś takiego ma się stać, to lepiej, bym miał nad tym kontrolę – wyjaśnia. Przypuszcza, że w przyszłości układanie się z tabloidami będzie niemożliwe: – Prasa staje się coraz bardziej agresywna i wkrótce żadne negocjacje nie będą wchodzić w grę. Tomasz Lachowicz, redaktor naczelny „SE”, broni tekstu. Przekonuje, że był on czytelnym dla wszystkich żartem. – Puściliśmy oko do czytelnika. Jeśli nie było to wyraźne, to nasz błąd – mówi. Natomiast wobec fikcji uprawianej przez konkurenta nie jest specjalnie krytyczny. – „Fakt” posuwa się za daleko jedynie w tym, że przedstawia rzekomo prawdziwych świadków fikcyjnych zdarzeń – mówi tylko. Mimo tych zapewnień „Super Express” nie odmówił sobie satysfakcji, kilkakrotnie dementując na swoich łamach doniesienia „Faktu” o wielorybie w Wiśle. „Wieloryb w Wiśle to pic!” – obwieścił 10 kwietnia. I odkrył kulisy mistyfikacji, ujawniając, że przy warszawskim moście Śląsko-Dąbrowskim w sobotę 8 kwietnia widziany był jacht holujący łódkę przykrytą plandeką, która miała udawać wieloryba. Lachowicz nie sądzi, by zmyślenia przysparzały „Faktowi” czytelników. Inaczej uważa były naczelny „SE” Mariusz Ziomecki: – Fikcja jest bardziej atrakcyjna niż prawda. Do kina ludzie też wolą chodzić na filmy fabularne niż dokumentalne – stwierdza. Ludzie przestaną wierzyć? Czy format pisma usprawiedliwia publikowanie wymyślonych historii? Justyny Pochanke, dziennikarki TVN 24, fantazjowanie na łamach bulwarówek nie razi. – To nieszkodliwe historie. Bardziej przeszkadza mi to, że tabloidy bez skrupułów wchodzą w prywatne życie znanych osób, kłamiąc i manipulując faktami – mówi. Kamil Durczok, szef „Faktów” w TVN-ie, w samym zmyślaniu tekstów też problemu nie widzi, bo wierzy w inteligencję czytelników. Nie uważa też, by opinia o niewiarygodności tych pism obciążała inne poważne media. Niebezpieczeństwo dostrzega jednak w manipulowaniu wypowiedziami bohaterów tekstów. – Prawo chroni dobre imię osób, które przedstawiono w niekorzystnym świetle. Niestety, większość ludzi myśli, że proces z tabloidem jest poniżej ich godności – mówi. Krystyna Mokrosińska, przewodnicząca Stowarzyszenia Dziennikarzy Polskich, uważa, że jedynie wyroki sądowe mogą powstrzymać media przed naruszaniem dóbr osobistych przywoływanych w nich osób. – Pokrzykiwaniem, że to niemoralne, nic się nie zdziała – sądzi. SDP dwukrotnie, w 2004 i 2005 roku, przyznało „Faktowi” tytuł Hieny Roku. – Wszyscy się na to powołują, ale mało kto się tym przejmuje – ubolewa Mokrosińska. Przydałaby się też edukacja w mediach na temat ich manipulacji. Mokrosińska nie widzi tu jednak roli dla SDP. – W jaki sposób mamy zmusić prasę, radio i telewizję, by zajęły się tym problemem? – pyta. Wyrozumiałości wobec kłamstw w mediach nie wykazuje Mariusz Szmidke, zastępca redaktora naczelnego „Dziennika Bałtyckiego”: – To szkodzi całemu środowisku, bo ludzie przestają nam wierzyć. Dziennikarz ma obowiązek informować, a nie dezinformować czytelnika. Nam wszystko wolno Piotr Najsztub, redaktor naczelny „Przekroju”, wątpi, czy zwykli czytelnicy łatwo odróżniają prawdę od fikcji. On sam o mało co nie uwierzył w historię z wielorybem. Ale jego redaktorzy okazali się czujni i 20 kwietnia tygodnik obśmiał rewelacje „Faktu”, informując, że nie napisał „...o tym, co faktycznie znaczy słowo »fakt« w »Fakcie«. Gazeta (?) ta przez wiele dni wmawiała czytelnikom, że w górę Wisły płynie wieloryb, cytowała świadków, którzy widzieli humbaka »na własne oczy« i pokazywała zdjęcia z Warszawy, gdzie jakoby miał dopłynąć, niepostrzeżenie pokonując tamę we Włocławku. Bo znaczy dokładnie to samo co w języku nowoczesnej polityki: fakt to użyteczne w danej chwili kłamstwo”. Piotr Najsztub sądzi, że niekiedy nawet najgłupsze teksty mogą się okazać groźne. Choćby opisana w „Fakcie” historia zazdrosnego męża, który wyjeżdżając w delegację, zakuwa żonę w pas cnoty. A jeśli komuś przyjdzie do głowy, żeby się na nim wzorować? Grzegorz Gauden, redaktor naczelny „Rzeczpospolitej”, zaznacza, że nie traktuje tabloidów poważnie. Nie ma jednak wątpliwości, że istnieją granice, których przekraczać nie wolno. – Takie publikacje jak ta, całkowicie zmyślona w „Fakcie” o wielorybie w Wiśle czy wielu innych pism bazujących na plotkach i pomówieniach o popularnych postaciach, rzutują na opinię o mediach w ogóle. Opinia publiczna nabiera przekonania, że mediom wolno wszystko, a to podnoszone jest następnie jako zarzut przez polityków – mówi. Gauden przypomina, że „Rzeczpospolita” zareagowała już kiedyś na publikacje „Faktu”, który zamieścił zdjęcie rodziny żyjącej rzekomo w skrajnej biedzie. Bohaterowie tekstu nie zgodzili się na publikację i poczuli się nią upokorzeni. „Rz” udostępniła im swoje łamy. Czy jednak bulwarówki należy mierzyć tą samą miarą co poważne gazety? Jacek Żakowski, komentator „Polityki”, uważa, że nie. – Zamiast oburzać się, że piszą nieprawdę, trzeba zarysować wyraźną granicę między dziennikarstwem a mediami rozrywkowymi. Pracownicy mediów rozrywkowych nie powinni być traktowani jak dziennikarze, lecz jak autorzy utworów rozrywkowych – piosenek, skeczy kabaretowych, scenariuszy telenowel. Wówczas ich inwencja nie byłaby ograniczana na przykład przez kodeksy dziennikarskie – mówi Żakowski, zaznaczając, że ustanowienie takiej normy będzie wymagało od środowiska odwagi. Ale według niego obecny brak takiego rozróżnienia jest groźny: – Czytelnicy bulwarówek czują się poinformowani, a tymczasem są tylko oczytani i rozerwani. Na podstawie zamieszczanych tam informacji nie mogą podejmować świadomych decyzji – mówi Żakowski. Piotr Najsztub uważa, że problem muszą rozwiązać sami dziennikarze. – Środowisko powinno wymóc na redakcjach, żeby wymyślone historie były zamieszczane na specjalnie oznaczonych stronach, na przykład w działach przeznaczonych na rozrywkę – proponuje. Rewelacjami bez pokrycia w rzeczywistości nie zajęła się dotąd nawet Rada Etyki Mediów. – Nie pomyślałam o tym – przyznaje Magdalena Bajer, przewodnicząca REM, usprawiedliwiając się, że tabloidów nie czyta. Małgorzata Wyszyńska
Aby przeczytać cały artykuł:
Zapisz się na nasz newsletter i bądź na bieżąco z najświeższymi informacjami ze świata mediów i reklamy. Pressletter