Wydanie: PRESS 03/2008

Korona i wychodzę

Pokazując rzeczy złe i głupie, uwrażliwiamy ludzi na nie Gdy gra Pani blondynkę prowadzącą program satyryczny „Ryż czy ziemniaki” – rolę typowej słodkiej idiotki – to wynik doświadczeń dziennikarskich czy oglądania telewizji śniadaniowych? Nie jestem zawodową aktorką. Jedyne, co umiem robić, to obserwować. Swoje obserwacje przekładam na działania sceniczne. Oczywiście, miałam parę pierwowzorów tej postaci. Domyśliły się i poobrażały. Nierozgarnięta prezenterka to stereotypowy obraz „pani z telewizora”. Nie lubię generalizowania. Uwielbiam na przykład Dorotę Wellman, która jest żywym zaprzeczeniem tezy, że jeśli ktoś prowadzi telewizję śniadaniową, musi być osobą niemyślącą. Historia mojej blond fryzury jest inna: gdy przygotowywałam tę postać jeszcze dla „Tygodnika Moralnego Niepokoju” w TVP 2, pracowałam jako dziennikarka w Telewizji Polonia. Sądziłam, że da się połączyć oba zajęcia. Mój pomysł był taki, żeby tylko zmienić wygląd i zaczęliśmy od blond peruki. Niezbyt się udał ten kamuflaż, bo uzębienie i tak mnie zdradzało. A kiedy sama Pani gości w takich programach, nie czuje się wówczas niezręcznie? Ja się czuję zręcznie, gorzej z prowadzącym... Naprawdę, bardzo lubię telewizję śniadaniową. Kiedy córkę wysyłam rano do przedszkola, mam wolną chwilę i wtedy oglądam. Usłyszę jakiegoś newsa i to mnie inspiruje. Zresztą moje pierwsze kroki dziennikarskie stawiałam w „Kawie czy herbacie” w Programie 1. Od razu trafiłam na mocarza dziennikarstwa – Rafała Ziemkiewicza, czyli mówiąc krótko, był to od razu skok na głęboką wodę. Byłam pełna entuzjazmu do tej pracy: wstawałam o 4.30 rano, jechałam do TVP, a ludzie, z którymi się spotykałam w pracy, pytali: „Pani chyba coś piła?”. Dementuję – niczego nie piłam, cieszyłam się po prostu. Zaczynając pracę w telewizji, występowała już Pani w kabarecie. Nie było obaw, że odbierze to wiarygodność Pani jako dziennikarce? Dziś już wiem, że nie można być wiarygodną dziennikarką i stać na estradzie. Kabaretem zajęłam się jeszcze w czasach studenckich i nigdy nie przypuszczaliśmy, że będziemy się tym parać przez tyle lat. Moją siłą jest działanie w grupie, a w dziennikarstwie tego nie odnalazłam. Lepiej się czuję, gdy obok siebie mam przyjaciół. Wtedy mam coś do powiedzenia, do przekazania, coś mi świta w głowie. Poczułam, że dziennikarką byłabym bardzo przeciętną, jeżeli nie złą. Co tak zniechęciło Panią do tego zawodu? Mogę zadać ostre pytanie przyjacielowi, ale jako dziennikarka jestem za łagodna, za mało dociekliwa. Nie umiem, nie lubię robić ludziom przykrości, a często pytania dziennikarzy do tego prowadzą. Przecież złośliwość jest wpisana również w zawód satyryka. Owszem, tylko że ja bardzo lubię ludzi. Kiedy pracowałam w Telewizji Polonia, chciałam, żeby moje rozmowy były miłe i przyjemne. Żeby gość, który przyjdzie na rozmowę, wyszedł zadowolony i uśmiechnięty. Było to, oczywiście, często ze szkodą dla rozmowy. Ale ja wolałam, żeby zadowolona była osoba obok mnie, a nie anonimowe miliony. Poza tym pochodzę z rodziny oficerskiej. Jak ktoś mi mówi nie, to nie – korona na głowę i wychodzę. Nie pukam w szybę „otwórz, otwórz”. Nie lubię włażenia na siłę. To chyba to coś, co zniechęciło mnie do bycia dziennikarką. A może miałam zły początek w tym zawodzie? A jak Pani zaczynała? Nie dostałam się za pierwszym razem na studia i nie chciałam stracić roku. Zatrudniłam się jako pracownik uniwersytecki, w charakterze woźnej. Ja, która ukończyłam liceum plastyczne i miałam ilustrować książki dla dzieci, nagle musiałam założyć chustkę i o piątej rano myć okna na polonistyce na Uniwersytecie Warszawskim. Okupiłam to pokorą wobec każdego zawodu. Wreszcie zaczęłam studiować filologię polską. Moim autorytetem dziennikarskim, i nie tylko, jest Stefania Grodzieńska... Marek Przybylik miał z nami zajęcia fakultatywne z dziennikarstwa. Po napisaniu przeze mnie pierwszej pracy stwierdził, że piszę fajne, krótkie zdania z męską puentą. Miałam 20 lat, kiedy trafiłam do telewizji. Był to wynik kursu dla prezenterów telewizyjnych organizowanego przez TVP. Zakwalifikowano mnie do świetnej grupy: Kraśko, Rusin, Smoktunowicz, Konecki... Nigdy nie zapomnę cudnych zajęć z profesorem Aleksandrem Bardinim i tego, że zwracał się do mnie per pensjonarka z Krakowa, choć absolutnie z Krakowa się nie wywodzę. Gdybym wtedy zaczęła przygodę z dziennikarstwem od pisania, od wgryzania się, od przysłowiowej redakcji miejskiej, może zostałabym w tym zawodzie. Albo gdybym zaczęła od dziennikarstwa radiowego! Uwielbiam radio, intymność, którą daje. Po dawnym zawodzie zostało Pani tylko pisanie felietonów? Piszę po cichutku do kolorowego pisma „Na żywo”. Mam dowolność wyboru tematu i pisania własnym językiem. Czytelnicy dają znać, że gdy czytają moje felietony, nie muszą mnie widzieć, a i tak jest im wesoło. Kabaret jednak Pani zawodowo nie wystarcza – robi Pani konferansjerkę, występuje na wybiegu, w filmach, serialach... Liczba mnoga dotyczy jedynie konferansjerki, która jest naturalnie wpisana w zawód satyryka estradowego, a za takiego się uważam. Reszta to takie drobne, babskie frajdy. Pokaz mody organizowała moja przyjaciółka, która jest projektantką. Na widowni było pełno moich znajomych, wszyscy potraktowali to raczej jako występ kabaretowy. A ja mogłam spełnić moje małe marzenie, by choć raz znaleźć się na wybiegu. W ogóle prowadzę podwójne życie. Jedna jego część jest tutaj, w Polsce, a druga w Tbilisi w Gruzji. Spędzam tam co miesiąc tydzień, uczę w polskiej szkole i tańczę w renomowanym zespole folklorystycznym jako jedyna Polka w jego historii. Robię też drobne rzeczy dla tamtejszej telewizji. Nie ma Pani poczucia, że się rozmieni na drobne? Nie. Sądzę, że uda mi się pozostać identyfikowaną z kabaretem. W 1995 roku, kiedy zdawałam do szkoły teatralnej w Warszawie, pokazywałam się w filmie i w Teatrze Telewizji. Teraz absolutnie już nie, z wyjątkiem serialu „Niania” w TVN-ie, ale to był epizod i wyzwanie. Miałam zagrać psychoterapeutkę, która się ani nie odzywa, ani nie uśmiecha. Absolutnie wbrew moim warunkom. Jako psychoterapeutka wystąpiła Pani również w programie Jerzego Kryszaka „Mój pierwszy raz”. Tylko że pacjentami byli autentyczni pensjonariusze izby wytrzeźwień. Trochę zostali oszukani. O rany, nie! Staram się nikogo nie krzywdzić. W pierwszym momencie był element zaskoczenia z ich strony, ale po trzech minutach nawiązali fantastyczny kontakt. Wszystko skończyło się z klasą. Powiedzieliśmy im, że to nagranie na potrzeby programu. Jeden z panów, przedstawiający się „Wiesiek jestem”, chciał się ze mną naprawdę umówić. Powiedział, że żona wyjechała i on ma teraz trochę czasu. Na stronie internetowej Kabaretu Moralnego Niepokoju przy Pani nazwisku widnieje dopisek „wdzięk”. Przy kolegach z zespołu – „teksty”. Rafał Zbieć ma dopisek „głupie odzywki”. Mam nadzieję, że się nie pomylili i nie chodziło im o mnie. Oczywiście, mogłabym zrobić im za to dziką awanturę, ale ćwiczę dystans. Na początku w kabarecie było mi trudno, kiedy utożsamiano mnie głównie z naiwnością. Jednak dzięki paru chwilom uwierzyłam, że nasza praca ma sens. Jedna z tych chwil była w Skarżysku-Kamiennej, tam wciąż jest bardzo biednie. Po występie podeszła do mnie starsza pani, pocałowała w rękę i powiedziała, że bardzo dziękuje za to, że przywiozłam im uśmiech. To może brzmi banalnie, ale dla mnie było jedną z ważniejszych chwil w życiu zawodowym. Nasz kabaret to nie jest puste pajacowanie. Pokazując rzeczy złe i głupie, uwrażliwiamy ludzi na nie. To dlaczego za cel bierzecie właśnie takich ludzi, a nie nasze celebrities? Nie zgadzam się z tym. W naszej Telewizji Kolacyjnej pokazujemy przecież ten niby-blask osób medialnych. I słynne pytanie: „Pan jest gwiazdą z jakiego powodu?” daje do myślenia, prawda? Ponadto wyżywam się w felietonach. Koledzy z kabaretu mówią: „Pakosa, chyba wszystkich chcesz poobrażać!” Pisze Pani krytyczne felietony o gwiazdach do pisma, które z nich żyje... W tym jest moja mała przewrotność. ...a ponadto stała się Pani sama częścią tego świata. Czy ja wiem? Ludzie na ulicy się do mnie uśmiechają, a jak wejdę do sklepu, pani za ladą mówi, że może mi sprzedać lepszy kawałek mięsa. Dziennikarze mnie nie śledzą, paparazzi nie robią zdjęć z ukrycia. Nie mam ani za dużo, ani za mało popularności. Pani jednak dziennikarzy i paparazzich prowokuje. Nie tylko zgodziła się na opisanie prywatności, ale wręcz była współautorką reportażu o sobie w „Wysokich Obcasach”. Przygoda z artykułem „Znajdę Cię” zaczęła się od tego, że z moją koleżanką dziennikarką „Gazety” Anią Dziewit i Marcinem Mellerem polecieliśmy do Gruzji. Byłam tam pierwszy raz w 1987 roku na tournée z zespołem folklorystycznym, w którym tańczyłam. Powrót po latach był dla mnie ratunkiem po ogromnym kryzysie w moim domu. Nie jechaliśmy z myślą o napisaniu reportażu. Historia, która zdarzyła się na miejscu, czyli odnalezienie po latach mojej dawnej miłości, okazała się bardzo romantyczna. Po powrocie do kraju Ania powiedziała: „Kasiu, to jest taka bajkowa historia, że warto ją opisać”. Minął prawie rok od tego wydarzenia. Teraz przyznaję, że było w tym dużo mojego egoizmu. Nie myślałam o drugiej stronie, o tym Gruzinie, którego odnalazłam, i że dla niego mogło się to skończyć tragicznie – chociażby rozbiciem rodziny. Na szczęście stało się odwrotnie – chłopak stanął na nogi, znalazł pracę. Nasze spotkanie dało mu nadzieję, że jest lepszy świat. Przyznaję jednak, że rok temu ratowałam siebie. Co jeśli „Fakt” albo „Super Express” uznają ten reportaż za przyzwolenie na dalszą ingerencję w prywatność? Miałam już takie ostrzeżenie, kiedy byłam gościem programu „Zacisze gwiazd” w TVP 2. Wystąpiłam z babcią, mamą i córką. Ktoś rozszyfrował miejsce i odnalazł mnie w moim domu w Milanówku. To było ostrzeżenie: „Oj, Kaśka, uważaj! Jest fajnie, bawisz się, wnosisz uśmiech do domów widzów. Ale teraz ktoś może wejść do twojego zamku”. Trochę się tego przestraszyłam. Nie miałam świadomości, czym to grozi. I dlatego wpuściła Pani fotoreporterów do swojego domu? I pokazuje go w dodatku „Polski”? Dlatego jest Pani na okładce magazynu „Zbuduj dom”, a w portalu Motofakty.pl opowiada Pani, jakim autem jeździ i jak kieruje? To wszystko miało miejsce przed tym incydentem. Szkopuł w tym, że nie potrafię do końca być asertywna. Na przykład dzwonią z TVP i proszą, żebym wystąpiła. Wykręcam się. Za dwa dni dzwoni koleżanka z „Kawy czy herbaty”: „Kasia! To ja robię ten program, proszę cię! Strasznie mi zależy!”. I ja od razu pytam: „No dobrze. Kiedy?”. A nie jest to pośrednio promowanie swojego kabaretu? Moi koledzy nie lubią jakichkolwiek spotkań medialnych, są leniwi i wysyłają mnie: „Pakosa, idź, będziemy mieli z głowy”. Potem się okazuje, że miał być wywiad prasowy i zrobione w trakcie rozmowy zdjęcie trafia na okładkę. W telewizji pojawia się reklama z okładką tego czasopisma, z której wychodzi wycięta nożyczkami postać Pakosińskiej. W ten sposób bez naszej zgody moja twarz reklamuje owo pismo. Rozmawialiśmy o tym z prawnikami i tylko przez moje zaniechanie ta sprawa nie została pociągnięta. Natłok kabareciarzy w telewizjach to skutek ich popularności czy braku prawdziwych gwiazd telewizji? Jest głód świeżej krwi. Skończyły się seriale, a kabarety stały się medialne i rozpoznawalne. Zaczynaliśmy naszą pracę w 1995 roku. Po latach obserwujemy, że młodsi koledzy uważają, iż robienie kabaretu jest czymś prostym i lukratywnym – można się pokazać w telewizji, a za tym od razu idą reklamy, wywiady, talk-show. W tym roku na przeglądzie kabaretów w Krakowie było ponad sto nowych grup kabaretowych! Tymczasem zrobienie kabaretu nie jest łatwe. Dla mnie guru pozostaje Jerzy Kryszak, który na moich oczach bierze gazetę, czyta tekst, potem wychodzi na estradę i godzinę o tym gada, a na koniec daje puentę. Uwielbiam go, wiele się od niego nauczyłam. Nie baliście się wystąpić w reklamie? Możecie być na zawsze łączeni z Cisowianką. Było takie niebezpieczeństwo. Kilka razy zdarzyło się, że gdy przyjeżdżaliśmy na występ, w garderobie stała Cisowianka, a organizator obok z charakterystycznym wyrazem twarzy. Skusiła nas praca z reżyserem Maciejem Dejczerem i muzyka Włodzimierza Korcza, z którym się przyjaźnimy. Chcieliśmy sprawdzić, jak to jest. I nie chodziło o pieniądze. Jesteśmy chyba najliczniejszym kabaretem w Polsce, więc u nas wszystko dzieli się przez dziesięć. Przykładem pułapki reklamowej dla kabaretu jest Mumio. Od lat nie zrobili nowego programu, a jedynie nowe spoty Plusa. Bronią się, bo to, co robią w reklamie, ma dokładnie ten sam charakter jak to, co robią na scenie. Spotkałam się z ocenami osób, które były na ich występie, bo podobały się im reklamy Plusa. Jednak po spektaklu okazywało się, że to był dla tych widzów ogromny dysonans – nie potrafili już odnaleźć tej grupy, którą widzieli na ekranie. To jest moment, w którym Mumio coś stracił. Odmówiła Pani występu w programie Kuby Wojewódzkiego. Odmówiłam. A do programu Szymona Majewskiego Pani poszła. Poszłam, bo bardzo go lubię. Mam takie samo poczucie humoru jak Szymon, chociaż on w programie, tak jak Wojewódzki, jedzie po bandzie. Ale to naprawdę różnica klas. Jednak jechanie po bandzie u Wojewódzkiego Pani przeszkadza. Przeszkadza mi takie ślizganie się na granicy, że nigdy nie wiadomo, czy ktoś mnie już obraża, czy zaraz zacznie. Za każdym razem, kiedy oglądałam ten program, miałam wrażenie, że gość wychodzi na matoła. Wojewódzki zadaje takie pytania, że wydaje się, iż jego rozmówca albo nie myśli, albo nie potrafi błyskotliwie się odciąć. Tylko Jan Nowicki sobie z nim poradził. Ja jestem na to za grzeczna, niestety. Czuję na plecach oddech wychowania przez babcię, która by się nie pozbierała, gdyby jej wnuczka odpowiedziała w stylu tego programu. U Majewskiego tego nie ma, chociaż gdy byłam gościem jego programu, do przekroczenia granicy było blisko – kiedy kazał mi czytać apteczne nazwy ewidentnie kojarzące się z seksem. Jesteście od lat związani z TVP 2, ale TVN kusi? Wiem, że w Internecie pojawiła się informacja, jakobym otrzymała propozycję prowadzenia „Szkła kontaktowego”. To nieprawda, lecz gdyby padła i miałabym czas, to z Markiem Przybylikiem chętnie. Lecz na pewno czuję lojalność wobec Dwójki. Zawsze podkreślam, że to nasza macierzysta stacja. Jednak uważam, że teraz Dwójka nie ma takiego wyraźnego charakteru jak dawniej, kiedy kojarzyła się przede wszystkim z rozrywką w dobrym tego słowa znaczeniu. Zaproszenia do Szymona Majewskiego albo „Dzień dobry TVN” to drobiazgi. Zresztą, jestem tam traktowana jak z innego świata. Przychodzą gwiazdy „Tańca z gwiazdami” lub TVN-owskich seriali i czują się jak w rodzinie. A ja jestem „gość z public tv”. Niby swoja, a jednak nie.

...

Aby przeczytać cały artykuł:

Zapisz się na nasz newsletter i bądź na bieżąco z najświeższymi informacjami ze świata mediów i reklamy. Pressletter

Press logo
Ta strona korzysta z plików cookies. Korzystając ze strony bez zmiany ustawień dotyczących cookies w przeglądarce zgadzasz się na zapisywanie ich w pamięci urządzenia. Dodatkowo, korzystając ze strony, akceptujesz klauzulę przetwarzania danych osobowych. Więcej informacji w Regulaminie.