Wydanie: PRESS 10/2004
Po kaszubsku
Jak wymyślić, zaplanować i przeprowadzić trafioną, skuteczną, zakończoną sukce- sem, a na dodatek powszechnie znaną i popieraną akcję obywatelską? Gdy takie pytania zadała mi redakcja „Press”, natychmiast skojarzyłem je z anegdotą o Angliku, którego poproszono o receptę na nieskazitelny trawnik. To proste – odpowiedział – wystarczy go regularnie strzyc przez dwieście lat. Z autostradą było tak samo – uparcie, konsekwentnie i codziennie. Fatalne pytanie Przede wszystkim dobrze wybraliśmy trawnik. Temat autostrady A-1 na Pomorzu irytował wszystkie środowiska. Minęło siedem lat od chwili udzielenia koncesji przyszłemu wykonawcy i nic. Strona rządowa miała sześć miesięcy na wydanie decyzji, ale pomnożyła to przez czternaście i wyszło tyleż półroczy bezwładu. Bezwład był wspólny: lewicowo-prawicowy, więc obie flanki sceny politycznej nie kwapiły się z remanentem i publikowaniem białej księgi autostradowych zaniedbań. Prawica co prawda uznała, że to rządy postkomunistów skazały Gdańsk na podróżowanie w dół kraju wąską drogą po wybojach – w odwecie za Grudzień ’70, „Solidarność” i natrętne zwycięstwa Platformy Obywatelskiej w wyborach lokalnych. Lewica stwierdziła zaś, że gdyby nie rząd Buzka, mielibyśmy zamiast wąskich wybojów z szesnaście pasów autostrady przynajmniej do Cieszyna. Gazeta słuchała tych opinii ze sterylną obojętnością, starannie je notowała, po czym... ich nie publikowała. Jedyne pytanie, jakie mieliśmy do polityków wszelkiej maści, brzmiało: Co pan(i) zrobił(a) dla autostrady A-1? To było fatalne pytanie. Dla odpowiadających rzecz jasna, bo „Dziennik Bałtycki” przez kilka tygodni publikował pyszny serial wykrętów, pustosłowia i zapewnień, ile to razy politycy interweniowali, zasiadali w gremiach, podpisywali petycje, zabierali głos z trybuny i angażowali się w temat tak mocno, że byli bliscy samopodpalenia przed sejmem. Tylko Donald Tusk zdobył się na szczerość, oświadczając gazecie, że dla autostrady nie zrobił niczego, i ta szczerość wywołała najwięcej pozytywnych reakcji czytelników. W efekcie ogłoszoną przez „Dziennik” proklamację Ruchu Społecznego Akcja A-1 sygnowały jednakowym charakterem pisma LPR i PO, PiS i SLD, Samoobrona i posłowie niezależni. O tym, że gazeta wprowadziła jakobiński terror i że brak poparcia dla akcji jest równoznaczny z politycznym samobójstwem, szeptano tylko na ucho i to pod koniec bankietów. Gazeta – nie bez satysfakcji – udawała, że nie słyszy. Kaszubskie dzyn w dzyn Kaszubi – nasi najwierniejsi czytelnicy i najbardziej uparci ludzie na tej planecie – gdy chcą coś osiągnąć, pracują nad tym „dzyn w dzyn”. Zatem dzyn w dzyn na czwartej kolumnie „Dziennika Bałtyckiego” widniał specjalny stempel „Po pierwsze A-1”, a obok tekst. To było najgorsze. Najtrudniej było uniknąć monotonii, choć Tomasz Falba – dziennikarz oddelegowany do obsługi tematu – najwięcej przyjemności czerpał z monotonnych właśnie, codziennych telefonów do Ministerstwa Infrastruktury z pytaniem, czy danego dnia nie zrobiono przypadkiem czegoś dla A-1, a jeśli nie, to kiedy, a jeśli wtedy, to co? Kable telefoniczne drżały od skrywanej irytacji, a z poufnych źródeł wiemy, że ciskano „Dziennikiem” o parkiet – dając początek nowatorskiej formie promocji prasy. Od początku też do deptania naszego trawnika zaprosiliśmy czytelników. Drukowaliśmy kupony, które ludzie z nieprzymuszonej woli wypełniali, podpisywali i dostarczali do redakcji. Kiedy kuponów były już tysiące, zrobiliśmy im sesję fotograficzną, żeby wyglądało na jeszcze więcej, a potem wysłaliśmy wszystkie do premiera Millera. Od tej chwili jego służby były codziennie nękane telefonami z pytaniem, co pan premier zamierza uczynić z wolą tysięcy mieszkańców Pomorza. Gdy zaczęto nas zbywać, wynajęty przez redakcję prawnik – o starannie wyselekcjonowanej, zaczepnej osobowości – straszył urzędników kodeksem postępowania administracyjnego. Kiedy przestali się bać, „Dziennik Bałtycki” zawiadomił prokuraturę o przestępstwie zaniechania budowy autostrady i niepowetowanych stratach z tego tytułu. Kiedy sprawa ugrzęzła (nie wyjaśniono jej do dziś), powiadomiliśmy prokuraturę o umyślnym spowodowaniu śmierci 135 osób, które – zdaniem ekspertów – w ciągu siedmiu lat zginęły na pomorskich drogach z powodu braku autostrady. To było mocne uderzenie, ale jeszcze mocniej odczuliśmy radość z faktu, że prokuratura zajęła się sprawą. Między okręgówką a prokuratorami rejonowymi zaczęły wędrować oficjalne pisma, które w końcu dotarły do Warszawy. Wiedzieliśmy, że nic z tego nie będzie, ale wraz z czytelnikami, którzy dzwonili i mailowali jak najęci, mieliśmy olbrzymią satysfakcję: prokuratury usiłowały skierować sprawę do tej, na terenie której mogą się znajdować podejrzani. Stanęło na warszawskiej prokuraturze rejonowej, obejmującej zakresem terytorialnym ulicę Chałubińskiego. Przy Chałubińskiego mieści się Ministerstwo Infrastruktury. Poczytaj sobie, Leszku Reporterzy „Dziennika” przejechali cały pas niedoszłej autostrady i napisali, co by było gdyby. Gdyby wjechały koparki i walce, gdyby ruszyły roboty, gdyby powstawały stacje benzynowe, węzły obsługi podróżnych, motele i parkingi. Wszystko zgodnie z planem budowy. Nietrudno wyobrazić sobie emocje setek bezrobotnych. Kilkunastu z nich oddaliśmy głos w gazecie i nie cenzurowaliśmy wypowiedzi. Te artykuły również trafiły na biurko premiera. Jeden z nich nosił tytuł podpowiedziany bodaj przez bezrobotnego traktorzystę z autostradowej pustyni gdzieś za Pelplinem: „Poczytaj sobie, Leszku”. Leszek czytał i wysyłał do Gdańska wicepremiera Marka Pola. Ów przyjeżdżał (był raz, samolotem), plótł i opuszczał Pomorze z asfaltową miną. To było takie gdańskie oblicze wicepremiera, trochę zatroskane, trochę stęsknione za kompetencją, mocno maskujące wybuch w stylu: Czego wy ode mnie chcecie? Martwiliśmy się o to oblicze, więc kiedyś poprosiliśmy kolegów z Poznania o zdjęcia Marka Pola z czasów budowy autostrady A-2 i opublikowaliśmy je dla porównania: u nas był Pol asfaltowy, tam promienny, uśmiechnięty i zadowolony, jakby cieszyły go tylko autostrady powstające w poprzek polskiej mapy komunikacyjnej. Panu Polowi (dla własnego dobra czym prędzej zapomnijmy, że był wicepremierem) dostało się od „Dziennika” najdotkliwiej. Był rozliczany przez naszych publicystów gospodarczych i politycznych, chłostany przez felietonistów i nękany przez reporterów. Oszczędził go bodaj tylko dział sportowy, choć głowy nie dam. I chociaż to bardzo nieeleganckie – używaliśmy nazwiska tego pana w tytułach autostradowych publikacji: „Teraz Pol i S-ka” oraz „Cel – Pol”. Dotyczyły go również teksty „Biedny i obijany”, „Wstydu pan nie ma?” i rysunek Henryka Sawki, na którym dwie jawnogrzesznice dzielą się pod latarnią wiedzą technologiczną i stwierdzają, że „ten Pol to nawet winiety nie umie zrobić”. Był też inny – tego samego autora – na którym dwaj chłopi w beretach siedzą na furmance zaparkowanej na ściernisku i jeden tłumaczy drugiemu: „Nie mamy dróg, bo mamy POLA”. Wiosną tego roku na porośniętym trawą i chwastami terenie budowy „Dziennik Bałtycki” zamierzał rozpocząć wielką akcję sypania Kopca Niekompetencji imienia Marka Pola. Akcja była ze wszech miar pożyteczna: do budowy autostrady brakuje 12 mln metrów sześciennych ziemi, więc obiecaliśmy ją dostarczyć. Może nie aż 12 milionów kubików, ale ile się da. Zaprzyjaźnione firmy już deklarowały po kilka, kilkanaście wywrotek, czytelnicy dzwonili i zapewniali, że przyjdą z wiadrami i reklamówkami. Mieliśmy już inżynierów od szalunków i niezłą strategię: kopiec wstydu wicepremiera Pola w dniu podpisania umowy miał się zamienić w kopiec pożytku. Koniec rządowej kariery wicepremiera wszystko zepsuł. Zanim do tego doszło, Marek Pol najchętniej chował się za gabaryty Dariusza Skowrońskiego, wiceministra infrastruktury i szefa Generalnej Dyrekcji Dróg Krajowych i Autostrad, który docierał do Gdańska częściej, a jeszcze częściej podawał nieprawdziwe terminy podpisania umowy. Wreszcie przecięliśmy zakład: o kolumnę w „Dzienniku Bałtyckim”. Jeśli pan minister dotrzyma kolejnego, październikowego terminu – dostanie całą kolumnę w gazecie i będzie mógł sobie tam zamieścić, co chce: własny portret, utwór na temat pożyteczności swojego ministerstwa, a nawet zostawić pustą stronę. Jeśli natomiast przegra, wtedy zechce po męsku przyjąć kilka słów prawdy i zapomni w tym jednym przypadku o istnieniu prawa prasowego. Przegrał. Skończyło się na tytule „Minister bez twarzy”. Zabawne odsłony Żeby nie zanudzić czytelnika heroizmem i patetyzmem walki o najważniejszą arterię komunikacyjną regionu oraz – co tu kryć – żeby mieć okazję do złośliwości, strzygliśmy nasz trawnik z humorem. Kiedy zbliżała się apetyczna kumulacja Lotto, postanowiliśmy zagrać o pieniądze dla autostrady. Sześć liczb wytypowało sześciu urzędników (także minister Skowroński), którzy otrzymali przywilej sfinansowania zabawy. Honorowo przysłali po 100–200 zł (redakcja nie sugerowała sum) z prywatnych kieszeni, za co kupiliśmy kilkaset kuponów. Czytelnicy mieli zdecydować, co zrobimy z ewentualną wygraną: a) zbudujemy za nią kawałek autostrady, b) przeznaczymy ją na „środki perswazji skłaniające decydentów do działań pomyślnych dla A-1”, c) wejdziemy z tym kapitałem w spółkę z panem Kulczykiem, namawiając go, żeby na Pomorzu był choć w połowie tak skuteczny, jak w Wielkopolsce. Było kilka trójek, jakieś sto złotych z groszami, za to sporo radości, kiedy wysłaliśmy tę sumę jako „środki na budowę A-1” do wicepremiera Pola. Zwrócił je nam bowiem w asyście korespondencji, z której dało się wyczytać oczekiwaną przez nas irytację. W zabawie najtrafniej obstawiał wojewoda pomorski Jan Ryszard Kurylczyk, który kilka miesięcy później został wiceministrem infrastruktury i w gdańskim Dworze Artusa w imieniu rządu podpisał umowę o budowie autostrady A-1. Zabawnych odsłon akcji było jeszcze kilka. Zimą, kiedy wicepremier Pol znów obiecał, że zbuduje nam autostradę – ogłosiliśmy go bohaterem Pomorza, a że bohater bezwzględnie powinien mieć pomnik – ogłosiliśmy konkurs dla czytelników na wykonanie projektu takiego pomnika – najlepiej ze śniegu, bo tanio i pod dostatkiem. Makietę należało wykonać własnoręcznie, sfotografować i wysłać do redakcji. Niestety, jury miało kłopot z oceną oryginalności projektów, bo wszystkie przedstawiały dość pospolitą kompozycję śniegowych kul z nosem z marchewki. Lato nasze A po zimie przyszła wiosna i na Pomorzu rozkwitła pewność, że do budowy autostrady nie dojdzie. Desperacja redakcji sięgnęła tak daleko, że zaproponowaliśmy Leszkowi Millerowi, żeby podpisał umowę na budowę autostrady, a ogłosimy go (lewicowego premiera!) bohaterem prawicowego Gdańska. Nigdy się nie dowiemy, czy nasza oferta trafiła do kosza, czy do lodówki, bo pod koniec lipca nowy premier Marek Belka nieoczekiwanie wyraził zgodę na udzielenie „Dziennikowi Bałtyckiemu” wywiadu. Stwierdził, że decyzja o budowie to kwestia odwagi i zapowiedział podpisanie umowy najpóźniej do końca następnego miesiąca. W nagrodę za skuteczną akcję „Dziennik” miał prawo jako pierwszy ogłosić to światu. 31 sierpnia 2004 roku – w rok po rozpoczęciu akcji gazety – gdy upływał obiecany termin, rząd podpisał z wykonawcą umowę na budowę autostrady. „Dziennik” w związku z tym, że rząd zareagował pozytywnie na jego działania, miał wybić monetę z wizerunkiem nowego ministra infrastruktury Krzysztofa Opawskiego, a Ministerstwo Infrastruktury miało nagrodzić „DB” Złotą odznaką „za Zasługi dla Budownictwa”. Akcja „Po pierwsze A-1” od 1 sierpnia 2003 do 1 września 2004 roku objęła 450 artykułów, informacji, wywiadów, relacji i komentarzy. W sumie 160 kolumn gazety, czyli 2 080 000 znaków. Akcję obsługiwało 22 dziennikarzy z gdańskiej centrali gazety oraz z oddziałów terenowych. 75 proc. Wszystkich tekstów napisał Tomasz Falba – nagrodzony przez Oddział Morski Stowarzyszenia Dziennikarzy RP Złotym Notesem i tytułem Dziennikarza Roku. Codzienna akcja społeczna „Po pierwsze A-1” skończyła się po roku i miesiącu, choć – niczym strzyżenie angielskiego trawnika – zapowiadała się na dwieście lat. Maciej Siembieda „Dziennik Bałtycki”
Aby przeczytać cały artykuł:
Zapisz się na nasz newsletter i bądź na bieżąco z najświeższymi informacjami ze świata mediów i reklamy. Pressletter