Rozmowa "Press" z Jewhenem Małoletką, który odebrał Oscara. "Iryna zmarła"
Zdjęciem Roku 2023 World Press Photo – najbardziej prestiżowego konkursu fotografii prasowej na świecie – została fotografia "Mariupol Maternity Hospital Airstrike" autorstwa Jewhena Małoletki. Teraz Małoletka znalazł się w gronie odbierających nagrodę Oscara za film dokumentalny „20 dni w Mariupolu” (screen: YouTube/AP Archive)
Z Jewhenem Małoletką, autorem Zdjęcia Roku w konkursie World Press Photo 2023, laureatem WPP w kategorii Stories (Europa) oraz jurorem konkursu Grand Press Photo 2023, który znalazł się w gronie odbierających nagrodę Oscara za film dokumentalny „20 dni w Mariupolu”, rozmawiał Mariusz Kowalczyk.
***
Ta rozmowa Mariusza Kowalczyka z Jewhenem Małoletką pochodzi z magazynu "Press" – wydanie nr 05-06/2023. Teraz udostępniamy ją do przeczytania w całości dla najaktywniejszych Czytelników.
***
Jak reagujesz, gdy kolejna osoba, widząc Twoje ikoniczne zdjęcie ciężarnej wynoszonej ze szpitala w Mariupolu, pyta, co było dalej? I dopytuje, czy kobieta z tego zdjęcia i jej dziecko żyją?
Wiesz, ja sam patrzę na zdjęcia z Mariupola i odnoszę wrażenie, że to, co sfotografowałem, nie wydarzyło się naprawdę. Wydaje mi się, że to był sen. Oglądam te fotografie, które już tak wiele osób zna, i chcę zapomnieć o chwilach, w których je robiłem.
Czytaj też: Oscar dla filmu „20 dni w Mariupolu”. Juror Grand Press Photo na scenie oscarowej gali
Ranna kobieta w ciąży to Iryna Kalinina. Urodziła martwego chłopca, któremu nadano imię Myron (od ukraińskiego słowa myr, czyli pokój – przyp. red.). Pół godziny po porodzie Iryna zmarła.
Lekarze wykonali cesarskie cięcie, ale chłopiec był martwy. Iryna trafiła do szpitala 9 marca 2022 roku. Szpital został zbombardowany, zarządzona została jego ewakuacja. Wtedy zrobiłem jej zdjęcie. Potem z grupą reporterów odeszliśmy stamtąd. Ale ja musiałem naładować sprzęt. Wiedziałem, że powinienem jak najszybciej wysłać zdjęcia, bo informacja o bombardowaniu szpitala położniczego szybko się rozchodziła w mediach. Udało mi się znaleźć działający generator prądu. Do szpitala jednak nie mogliśmy od razu wrócić, bo w dzielnicy, w której się on znajduje, cały czas trwała kanonada. W pewnym momencie samolot zbombardował nawet pobliską jednostkę straży pożarnej. Do szpitala udało się nam ponownie dotrzeć 11 marca. Lekarze powiedzieli nam, że Iryna zmarła, a jej mąż zabrał ciała żony i dziecka.
Fotografowaliśmy jeszcze ewakuowane ze szpitala kobiety, rozmawialiśmy z nimi. Jedna z nich przy nas urodziła dziecko.
Nie czujesz dyskomfortu, odbierając najbardziej prestiżowe nagrody na świecie za zdjęcia pokazujące cierpienia swoich rodaków?
Nigdy nie było mi przyjemnie odbierać nagrody za takie materiały. Uważam, że nagroda World Press Photo jest za to, że za pośrednictwem fotografii udało mi się dotrzeć do wielu ludzi z informacjami o tym, co działo się w atakowanym przez Rosjan Mariupolu. Nie wpadłbym na to, żeby wykorzystywać cierpienie ludzi do budowania własnej kariery. Nasza praca polega na czym innym: pokazywaniu tego, co się dzieje. Zresztą ja sam nigdy nie zgłaszałem swoich prac na konkursy fotograficzne. Robiły to za mnie redakcje lub fundacje, z którymi współpracowałem.
Wierzysz, że zdjęcia mogą zmieniać świat? Czy są tylko dokumentacją, a Ty jedynie świadkiem historii?
Po publikacji zdjęć z Mariupola moja redakcja Associated Press otrzymała maila od władz Mariupola. Było w nim napisane, że te zdjęcia pomogły w osiągnięciu porozumienia z Rosjanami o otwarciu korytarzy humanitarnych, którymi ludzie mogli wyjeżdżać z oblężonego miasta. Rosjanie długo nie zgadzali się na korytarze. Zdjęcia z Mariupola wywołały poruszenie w wielu krajach. To uratowało życie wielu ludziom.
Tylko jednego dnia zdjęcie z ewakuacji szpitala opublikowały na jedynkach „The Guardian”, „Financial Times”, „The Times”, „Daily Mirror” i „Daily Mail”. Od razu po zobaczeniu tego zdjęcia poczułeś jego moc?
O takich zdjęciach wie się, że są mocne, już wtedy, gdy się je robi. Już sama ta fotografia była newsem. Ona rozbijała też rosyjską propagandę, że w szpitalu położniczym nie było ciężarnych kobiet, tylko bronili się w nim nazistowscy bojówkarze, jak oni nazywają ukraińskich żołnierzy. Na zdjęciach dokładnie widać, kto tam był, co się działo i że Rosjanie kłamali.
Już ponad 10 lat temu spędziłeś miesiąc w dziecięcym centrum onkologicznym w Kijowie, pracując nad projektem fotograficznym „Dom Nadziei”. To doświadczenie pomogło ci w fotografowaniu cierpienia rannych, w tym dzieci, w bombardowanych szpitalach w Mariupolu?
Przez ostatnie lata fotografowałem wiele tematów związanych z medycyną. Specjalizowałem się w tym. Zaczęło się od zdjęć, które robiłem przy okazji wprowadzania w Ukrainie reformy systemu ochrony zdrowia. Po wybuchu wojny w 2014 roku fotografowałem historie ludzi mieszkających w strefie działań wojennych, którzy z powodu wojny doznali urazów psychicznych. Takich ludzi w Ukrainie jest bardzo wielu. A przez ostatnie lata fotografowałem pandemię COVID-19. Te medyczne doświadczenia pomogły mi w pracy w szpitalach, wiedziałem, jak się tam poruszać, bo znałem specyfikę takich miejsc.
W Mariupolu było więcej osób rejestrujących to wydarzenie. Kręcono film. Koledzy nie zazdroszczą Ci, że to Ty odbierzesz nagrodę na World Press Photo za najlepsze story fotograficzne w Europie?
Byłem tam z grupą kilku fotoreporterów. W szpitalu położniczym pracowałem z operatorem kamery Associated Press Mstysławem Czernowem. Mstysław wysyłał wtedy informacyjne kroniki wideo o wydarzeniach w Mariupolu. To były krótkie dwu-, trzyminutowe materiały, bo dłuższe z powodu słabego połączenia z internetem trudno byłoby przesłać. Potem Mstysław ze wszystkich materiałów, które nagrywał w Mariupolu, zmontował film dokumentalny.
A teraz to Ty dostajesz World Press Photo. Powtórzę pytanie: koledzy nie zazdroszczą?
Nigdy mnie nie obchodziło, kto, komu i czego zazdrości. Wszyscy fotoreporterzy, których znam w Ukrainie, pracują, nie żałując zdrowia. A pracować trzeba czasami w bardzo niebezpiecznych miejscach i sytuacjach. W marcu 2022 roku niedaleko Kijowa zginął mój przyjaciel, fotoreporter Maksym Łewin. Z tego, co później udało się ustalić, wynika, że była to egzekucja. Ta wojna zabrała wielu dziennikarzy i fotoreporterów. Trudno tu czegoś komuś zazdrościć.
Gdy rozpoczęła się rosyjska inwazja na Ukrainę, w Mariupolu, godzinę drogi od Twojego rodzinnego Berdiańska nad Morzem Azowskim, Rosjanie bombami i rakietami równali miasto z ziemią. Ciała zabitych leżały na ulicach. Znam ludzi, w tym dziennikarzy, którzy stamtąd uciekli, żeby ratować życie, zanim Rosjanie domknęli okrążenie miasta. Dlaczego Ty się tam akurat pchałeś?
Żeby dokumentować początek wojny. Ale z kolegami od razu ustaliliśmy, że zostajemy w mieście tak długo, jak będziemy mogli tam pracować.
Znajomi opowiadali mi, że nawet przejście kilkudziesięciu metrów po wodę groziło tam śmiercią. Jak radziłeś sobie z przemieszczaniem się po mieście?
To był chaotyczny ostrzał miasta. Nie można było przewidzieć, gdzie za chwilę spadną i wybuchną pociski. Gdy chodziłem fotografować, czasami pociski waliły 100 metrów ode mnie. A pod koniec mojego pobytu w Mariupolu miasto niemal bez przerwy atakowały samoloty.
Mieszkańcy ukrywali się w schronach i piwnicach. Gdzie mieszkałeś?
Przez tydzień spaliśmy w szpitalu, na podłodze w korytarzu. Potem w schronie, w którym było około dwóch tysięcy osób, wśród nich dużo dzieci. Przez dwie czy trzy noce spaliśmy też w siedzibie pogotowia ratunkowego.
Gdzie ładowałeś aparat, przecież tam był nawet problem z naładowaniem telefonu?
Kłopoty z prądem zaczęły się po kilku dniach ataków. Ładowaliśmy sprzęt generatorem w szpitalu. Z prądem pomagali nam też w siedzibie Ukraińskiego Czerwonego Krzyża. Od nich dostawaliśmy wodę stopioną ze śniegu.
W mieście szybko zaczęło brakować żywności.
Na początku można było dostać coś w jednym z hoteli, gdzie gotowali dania z mrożonek. W szpitalu ratowały nas pielęgniarki, które podrzucały nam coś do szybkiego zjedzenia. Mieliśmy też trochę własnych zapasów.
Przesyłanie zdjęć zapewne też nie było łatwe, bo dostęp do internetu tylko bywał, i to tylko w nielicznych miejscach.
Z internetem bardzo pomogli nam policjanci, którzy mieli do niego dostęp, aż do chwili, gdy Rosjanie nie zniszczyli ostatnich urządzeń łączących miasto z siecią. Ale jakość połączenia była tak słaba, że musiałem mocno zmniejszać rozmiar zdjęć, żeby je wysłać. Najtrudniej było przesyłać wideo. Większe pliki dzieliliśmy nawet na 20 części i po kolei wysyłaliśmy podpisane: „nr 1”, „nr 2” i tak dalej. To czasami trwało nawet pół dnia. W redakcji sklejali te kawałki w jeden plik.
Kiedy zrozumieliście, że trzeba się ewakuować?
Gdy straciliśmy samochód, a rosyjskie wojska weszły do miasta i kontrolowały już sporą jego część. 14 marca dowiedzieliśmy się, że został otwarty korytarz humanitarny, przez który można wyjechać z Mariupola do Zaporoża. Znajomi z międzynarodowych organizacji poinformowali nas, że będą próbowali opuścić miasto następnego dnia. Spakowaliśmy się i ruszyliśmy z nimi.
Miałeś ze sobą sprzęt fotograficzny? Słyszałem, że rosyjscy żołdacy z kałasznikowami w rękach zatrzymywali każdego, kogo tylko podejrzewali, że pracuje dla mediów.
Zabrałem ze sobą cały sprzęt, ale nawet nie zastanawiałem się, czy może mi to zaszkodzić. Gdy wyjeżdżałem z Mariupola, nie wiedziałem, gdzie są rosyjskie punkty kontrolne. Jak dojechaliśmy na pierwszy z nich, w Manguszu, siedziałem w kamizelce kuloodpornej, obłożony torbami. Nasz samochód cały był podziurawiony odłamkami, nie było w nim ani jednej całej szyby. Mieliśmy na nim napis „dzieci”, bo wśród sześciu osób, z którymi jechałem, były dzieci. Nie wiem, może to pomogło, że Ruscy szybko nas skontrolowali i przeskoczyliśmy bez większych problemów. Potem zatrzymaliśmy się we wsi, gdzie wszystko przepakowaliśmy tak, żeby ukryć kamizelki kuloodporne i sprzęt fotograficzny. Na kolejnych rosyjskich punktach kontrolnych zaglądali do wnętrza samochodu, patrzyli, kto jedzie, kazali otwierać bagażnik, ale nie sprawdzali dokładnie, co wieziemy. To była jedna z pierwszych dużych fal ewakuacji ludzi z Mariupola i Rosjanie chyba jeszcze nie mieli polecenia, żeby wszystko dokładnie sprawdzać.
Twoje rodzinne miasto Berdiańsk jest okupowane przez Rosjan. Masz kontakt z rodziną?
Rodzicom powiedziałem, żeby stamtąd wyjechali. Udało się im ewakuować z okupowanych terytoriów.
Wojnę w swoim kraju fotografuje się trudniej niż konflikty w innych miejscach na świecie?
Fotografuję ludzi, których ból doskonale rozumiem, bo czuję dokładnie to samo co oni. Wiele razy po tym, jak media opublikowały moje zdjęcie, ludzie przysyłali mi pytania, czy nie wiem, co się stało z kimś, kto był na tym zdjęciu, bo to bliska im osoba i nie wiedzą, gdzie jej szukać. Po opublikowaniu prawie każdego zdjęcia, na którym widać było ludzi, odzywali się do mnie ich krewni. Ale dziennikarze i fotoreporterzy z innych krajów też wykonują bardzo ważną pracę w Ukrainie. Już samo to, że decydują się ryzykować swoje zdrowie i życie, żeby dotrzeć do swoich odbiorców z informacjami o tym, co się u nas dzieje, zasługuje na szacunek. A dzieje się tyle, że sami ukraińscy fotoreporterzy nie daliby rady wszędzie dotrzeć i wszystkiego pokazać.
Wojnę w Ukrainie fotografujesz od jej początku w 2014 roku. Co najbardziej Cię zaskoczyło po 24 lutego, gdy Rosja rozpoczęła pełnowymiarową inwazję?
Tyle śmierci, ile widziałem, w tym dzieci, pozostawi we mnie ślad do końca życia. Ta wojna wszystkich nas zmienia. Nigdy nie przypuszczałem, że moje miasto będzie okupowane. Co prawda nie mieszkam w nim od 2004 roku, ale jeździłem tam, najczęściej w lecie. Tam się urodziłem, wychowałem, chodziłem tam do szkoły, znam każdą ulicę. Czuję ból, gdy słyszę, co się tam teraz dzieje. Jak w innych miejscach, gdzie weszli Rosjanie, znikają ludzie, dochodzi do tortur.
Profesjonalnym fotoreporterem jesteś od 2009 roku. Ale tylko na początku swojej kariery pracowałeś dla ukraińskich mediów, między innymi agencji UNIAN. Potem je porzuciłeś i nawiązałeś współpracę z zachodnimi agencjami, w tym Associated Press, z którą związany jesteś obecnie. Co oprócz wynagrodzenia jest najistotniejsze w tym wyborze?
Od samego początku chciałem pracować dla mediów na międzynarodowym poziomie. I wcale nie pieniądze były dla mnie najważniejsze. Na początku, gdy tylko trochę nauczyłem się robić zdjęcia, kompletnie nie miałem pojęcia, jak działa biznes medialny. Zacząłem się tym interesować, bo chciałem wiedzieć, jak to wygląda na Zachodzie, jakie standardy tam obowiązują, jak się pracuje. Im więcej się dowiadywałem, tym bardziej mnie to pociągało. Fascynowało mnie, że są to media, które zasięgiem obejmują nie tylko Ukrainę. O wiele przyjemniej się angażuje, gdy wiesz, że twoje zdjęcia zostaną opublikowane nie tylko w krajowych mediach, ale zobaczą je ludzie na całym świecie.
Ostatnio sporo jeździłem po Ukrainie. Spotkałem wielu świetnych ukraińskich fotoreporterów. Wszyscy pracowali dla największych światowych mediów, nikt dla ukraińskich.
Ukraińskim fotoreporterom trudno jest pracować dla ukraińskich mediów, bo ich budżety są mocno ograniczone. Ukraińskie redakcje nie mają pieniędzy nawet na to, żeby wysłać fotoreportera na zdjęcia poza granice Kijowa. Gdy pracowałem w ukraińskiej agencji informacyjnej UNIAN, sam musiałem ponosić koszty wyjazdów, jeżeli chciałem coś fotografować poza Kijowem. Dla nich priorytetem były tematy związane z ukraińską polityką, która rozgrywa się w Kijowie, a ja chciałem od czasu do czasu wyrwać się z Kijowa i fotografować życie też poza stolicą.
Associated Press zwraca Ci wszystkie koszty?
Przez rok pracowałem dla nich jako freelancer i dopiero niedawno dostałem etat. Ale na stałe zatrudnili mnie, zanim ogłoszono, że dostanę World Press Photo. Prowadziliśmy rozmowy na ten temat już od pewnego czasu, a że AP nie jest organizacją, która szybko działa w takich sprawach, bo ma przecież wielu współpracowników, więc trochę to zajęło. Jednak przez cały ten okres, również wtedy, gdy pracowałem dla nich jako freelancer, zwracali mi wszystkie wydatki związane z wyjazdami na zdjęcia.
Nie masz poczucia absurdu, że w najgorszej sytuacji dla swojego kraju ukraińscy fotoreporterzy, dziennikarze i fikserzy – owszem ryzykując życiem – zarabiają pewnie najlepiej w życiu?
Jeżeli pracują z poczuciem obowiązku i z potrzeby serca, to kwestie związane z pieniędzmi nie mają znaczenia. Kasa schodzi na drugi plan. Pracując w Ukrainie, sporo ryzykujemy. I nie robimy tego dla pieniędzy. Nikt nie myśli o nich, gdy siedzi na pierwszej linii frontu, a wokół wybuchają pociski i latają odłamki. Zależy nam wtedy na tym, żeby zrobić zdjęcia, które pokażą, jak ta wojna naprawdę wygląda. Nie wiem, może jesteśmy idiotami. W IT można zarobić o wiele więcej, pracując w wygodnym bezpiecznym biurze. Tylko że do dziennikarstwa nie idzie się dla pieniędzy.
Wielkie światowe korporacje medialne też mają swoje za uszami. Redakcja jednej z największych amerykańskich gazet nagle i bez powodu zwolniła mojego kolegę fotoreportera, który pracuje w Ukrainie. Byłem świadkiem, jak po tygodniu zadzwonili do niego z pytaniem, dlaczego nie przysyła zdjęć. Zapomnieli, że go zwolnili.
Bałagan zdarza się też w zachodnich agencjach i wydawnictwach, ale ja staram się nie zwracać uwagi na korporacyjne gierki. Ważniejsze dla mnie jest, żeby zdążyć dojechać na miejsce, gdzie coś się dzieje, i wykonać tam swoją robotę.
W AP przy relacjonowaniu wojny pracujecie jak w wielu innych zachodnich agencjach, czyli na zmiany: kilka tygodni pracy, a potem przerwa?
To system, który został opracowany w Stanach Zjednoczonych z myślą o żołnierzach w strefach działań wojennych. W AP obowiązuje zasada, że fotoreporter nie powinien przebywać w niebezpiecznych miejscach dłużej niż półtora miesiąca. Potem musi zrobić sobie przerwę i dopiero po niej może wrócić do pracy w najgorętszych punktach. Chodzi o to, że przebywając przez dłuższy czas w strefie działań wojennych, można nadwyrężyć psychikę i stracić poczucie strachu, które jest bardzo ważne, bo pomaga we właściwy sposób reagować na niebezpieczeństwo.
Koledzy z USA i Niemiec opowiadali mi, że zmorą są ludzie w ich firmach odpowiedzialni za bezpieczeństwo dziennikarzy relacjonujących wojnę. Oni chcieliby, żeby reporterzy siedzieli daleko od frontu i nie wyściubiali nosa ze starannie dobranych pod względem bezpieczeństwa hoteli w Kijowie czy Lwowie. A jeżeli już będą chcieli wyjść na kawę, to w hełmie i kamizelce kuloodpornej. Też masz takich „bezpieczniaków”?
W AP do tematu bezpieczeństwa podchodzi się z powagą. Gdy planujemy wyjazd, zgłaszamy nasze plany redakcji, która przekazuje je ludziom odpowiadającym za bezpieczeństwo. Oni analizują dane dotyczące zagrożeń w danym regionie i odpowiadają, czy możemy jechać, ewentualnie którymi drogami możemy się przemieszczać, a których mamy unikać.
I często dostajesz szlaban na wyjazd?
Zdarza się, ale ja to rozumiem. W Ukrainie toczy się prawdziwa wojna, na której strzelają, żeby zabić. Bardzo łatwo dostać się pod ostrzał. A my przecież nie jesteśmy wojskowymi tylko cywilami. Ludzie odpowiadający za bezpieczeństwo nie chcą ryzykować, że coś się nam stanie. Zagrożenie jest na tyle poważne, że wolę ufać swojej redakcji w kwestiach dotyczących bezpieczeństwa.
Zbrojne Siły Ukrainy też potrafią utrudnić pracę reporterom. Trzeba dobrze żyć z oficerami prasowymi, żeby pozwolili na wjazd na pierwsze linie frontu. A tam nie można kroku zrobić bez ich opieki. Jak się z nimi dogadujesz?
Te zasady zostały wprowadzone już w 2015 roku i do każdej brygady oddelegowano oficera prasowego, który zajmuje się współpracą z mediami. Najczęściej kontaktować się z nimi muszą ekipy telewizyjne, które chcą przyjechać na pierwszą linię frontu i nagrać rozmowy z żołnierzami. Udaje się z nimi dogadywać, oni wbrew pozorom na wiele pozwalają. Oczywiście nie wszyscy są zadowoleni z ograniczeń w dostępie do każdego miejsca i każdego żołnierza, ale to najczęściej wynika z zagrożeń, jakie akurat występują w danym miejscu. Żaden dowódca nie chce, żeby na jego odcinku zginęli dziennikarze. A i tak oficerowie prasowi razem z dziennikarzami wpadali pod ostrzały, w tym artyleryjskie. Nie zauważyłem, żeby wojsko na tyle blokowało dziennikarzy, żeby ci nie mogli przekazać prawdziwych informacji.
Obserwujesz dziennikarzy i fotoreporterów, którzy zjechali do Ukrainy z całego świata. To młodziaki bez doświadczeń czy wyjadacze?
Trudno mi to oceniać, bo nie mam zbyt wiele czasu na spotykanie się z dziennikarzami. Ale widzę, że różni przyjeżdżają. Są i tacy, którzy brak doświadczenia próbują nadrobić brawurą i łamią podstawowe zasady bezpieczeństwa. Szybko jednak na własnej skórze przekonują się, że robią błąd, który może ich drogo kosztować.
Nie irytuje Cię, że oni często nie znają języka, nie mają pojęcia o realiach, polityce czy historii kraju, do którego przyjechali?
Zdarzają się ludzie, którzy nie mają żadnego doświadczenia w pracy w wojennych warunkach, ale takich nie jest dużo. Większość reporterów, których poznałem, była już na niejednej wojnie.
Fotoreporterzy wciąż muszą się uczyć czegoś nowego. Dziś umiejętność robienia zdjęć z drona to oczywistość. Ale oprócz zdjęć coraz częściej nagrywacie też materiały wideo. Długo musiałeś uczyć się fachu operatora kamery, żeby Twoje materiały wyemitowały BBC, Euronews, NBC?
Pracy z wideo uczyłem się przez dwa lata, w 2015 i 2016 roku. Potem zacząłem się tym zajmować profesjonalnie. Było mi o tyle łatwiej, że znałem już reguły kompozycji kadru i zasady storytellingu. Największa różnica między fotografowaniem a kręceniem wideo polega na tym, że robiąc zdjęcia, nie musisz cały czas myśleć o budowaniu opowieści, bo potem możesz ją złożyć z wybranych zdjęć. Natomiast przy wideo musisz cały czas mieć w głowie, co i jak chcesz pokazać w swoim materiale lub filmie.
Skąd już w 2015 roku wiedziałeś, że warto nauczyć się kręcenia wideo?
Życie mi to podpowiedziało. Gdy działania wojenne na froncie osłabły, zmniejszył się popyt na zdjęcia. Natomiast agencje i media coraz bardziej były zainteresowane materiałami wideo. W ostatnich latach kręciłem ich dużo, bo dzięki temu miałem za co żyć.
Po rozpoczęciu inwazji Rosji na Ukrainę fotografia wróciła do łask?
Dobra fotografia, ilustrująca wydarzenia w historycznym momencie, żyje o wiele dłużej niż wideo. Krótki materiał filmowy najczęściej emitowany jest raz i wszyscy o nim zapominają. Fotografia natomiast może stać się dokumentem zaświadczającym o tym, co się działo w danym okresie. Potem zdjęcie może zostać opublikowane w wysokiej jakości albumie fotograficznym lub pokazywane na wystawach. Fotografia wciąż jest doskonałym sposobem przekazywania informacji w formie wizualnej.
Ludzie z całego świata pytają, czy Iryna Kalinina żyje?
Pytają i będą pytać, mimo że w podpisach pod zdjęciem wszystko jest napisane. Ale są takie fotografie, które nie potrzebują podpisów.
***
„Press” do nabycia w dobrych salonach prasowych lub online (wydanie drukowane lub e-wydanie) na e-sklep.press.pl.
Czytaj też: Nowy "Press": Chrabota o redakcji i muzyce, maestro Kącki, sylwetka Pacewicza i transkrypcja
Mariusz Kowalczyk