Jak kameleon. "Do mikrofonu można mówić cicho" – warsztat radiowy Karoliny Głowackiej
"Radio, przynajmniej dla mnie, ma w sobie z teatru najwięcej. To występ, zwykle na żywo, w pewnej konwencji. Kluczowe, aby z niej korzystać, ale jej nie ulegać" – pisze Karolina Głowacka (screen: YouTube/ TVN Style)
„Czy była już pani w poradni patologii głosu?” – znany aktor siedział wśród kolegów za szerokim stołem komisji rekrutacyjnej jednej ze szkół teatralnych. Stałam naprzeciw niego, byłam tuż po maturze. Egzamin do szkoły aktorskiej zawaliłam. Trzy lata później prowadziłam program na antenie radia Tok FM.
Aktorowi nie mam za złe jego słów. Miał rację, choć mógłby być nieco delikatniejszy. Faktem jest, że w dorosłość wchodziłam ze słabym głosem. Szczególnie gdy trzeba było powiedzieć coś głośniej, piszczałam płasko i nieprzekonująco, co zaraz wyszło na egzaminie.
Zresztą do tej pory kłócę się – jeśli chodzi o brzmienie – brzydko, a psa wolę wołać gwizdkiem.
Ale do mikrofonu można mówić cicho, a i tak być słyszalną. To jest, moim zdaniem, jedna z przyczyn magii radia.
POCZĄTKI
Marzenia o aktorstwie były epizodem. Przez większą część bycia nastolatką widziałam siebie jako dziennikarkę. Ale nie w radiu.
Jadąc na studia do Warszawy, wyobrażałam sobie, że dziennikarstwo to tylko telewizja. W małym czarno-białym telewizorze, który mieliśmy w kuchni na lodówce, codziennie oglądałam „Wiadomości TVP”. Zagryzałam kanapki z masłem, pomidorem i cebulką albo placki ziemniaczane, najlepsze z żeliwnej patelni.
Czy to możliwe, że w jednym wydaniu prowadziła Jolanta Pieńkowska, łącząc się z Waldemarem Milewiczem? Tak to pamiętam. Chciałam być jednocześnie obojgiem.
Zawsze wiedziałam, kto jest premierem. Miałam siedem lat, kiedy oburzona siedziałam w kucki przed telewizorem w dużym pokoju (ten był kolorowy) w czasie wieczoru wyborczego. Na podzielonym na pół ekranie były zdjęcia Aleksandra Kwaśniewskiego i Lecha Wałęsy. Jak mogli wrócić do władzy komuniści?!
Pierwsze teksty drukowałam w „Tygodniu Skarżyskim”, a z dwiema przyjaciółkami prowadziłyśmy „Stronę Młodzieżową” biuletynu parafii Matki Boskiej Ostrobramskiej w Skarżysku-Kamiennej. Był to rodzaj nieporadnej młodzieżowej publicystyki teologicznej.
W Warszawie rozesłałam kilka maili do różnych redakcji o treści: nic nie umiem, chętnie się nauczę. Odezwały się trzy osoby, w tym jedna z Tok FM.
Z telewizji cisza, to niech będzie radio.
Ledwie pamiętam pierwszą wizytę na Czerskiej, wtedy jeszcze w tzw. baraku, pod numerem 14, obok głównego budynku Agory, który jawił mi się jak siedziba „The New York Times”.
Stażowałam (pracowałam) za darmo. Zajmowałam się researchem do jednej godzinnej audycji tygodniowo. To były prywatne rozmowy z politykami.
W Agorze działało jeszcze papierowe archiwum. Woziłam stamtąd do akademika teczki wypełnione wycinkami prasowymi. Wypisywałam najciekawsze informacje i tak przygotowany zestaw przekazywałam prowadzącemu. Najwięcej pracy było przy Andrzeju Lepperze. Wycinków było tak dużo, że byłam w stanie fizycznie przenieść jakąś jedną trzecią wszystkich teczek. Wybierałam losowo. Research udał się – ośmielę się twierdzić – świetnie. Pełen smaczków typu wyrzucenie ze szkoły za bójki. Rozmowa zaś – średnio. Prowadzący z tych wszystkich informacji nie skorzystał. Tak to przynajmniej wtedy odebrałam. Byłam oburzona, czemu dałam wyraz, oświadczając, że położył rozmowę i zmarnował moją pracę. Przyznał mi rację. Zdziwiłam się i ucieszyłam.
Program schodził z anteny z końcem lipca. Poczułam się odpowiedzialna za niego na tyle, że postanowiłam zostać do końca. W wakacje akademik był zamknięty, więc przeprowadziłam się do koleżanki, a żeby uzupełnić budżet, pracowałam w call center jako ankieterka. Wypytywałam, czy klientom podoba się nowy słoik „kociołka do syta”. Praca była okropna, szef głupi, a pytania nudne. Do dziś staram się być miła dla dzwoniących z call center.
Do radia wróciłam w październiku, zaproszona do dalszego stażu przy innych audycjach. Pierwsze pieniądze dostałam po roku. To nie jest opowieść w stylu „było nas szesnaścioro, spaliśmy w jeziorze…”; rozumiem, dlaczego tak było, ale to nie było dobre. Praca za darmo nie powinna być standardem.
Potem poszło szybko. Zostałam wydawczynią wieczornego pasma, później dość przypadkowo trafiłam do audycji satyrycznej, by po jakimś czasie dostać do poprowadzenia swój własny „Wieczór radia Tok FM”. Czwartkowy. Przy pierwszej w pełni własnej godzinie… poprosiłam o wsparcie koleżanki. Stres był tak potężny, że miałam mroczki przed oczami.
CICHO A MOCNO
Czy to słowa znanego aktora sprawiły, że zawzięłam się i postanowiłam pracować głosem na antenie? Nie sądzę, choć byłaby to ładna puenta. Scenkę z aktorem przytoczyłam, by dodać odwagi tym, którzy sądzą, że nie mają warunków do wymarzonej pracy. A po drugie, bo nie jest przypadkiem, że tak wielu dziennikarzy myślało o aktorstwie, a tylu wykształconych aktorów pracuje w mediach.
Radio, przynajmniej dla mnie, ma w sobie z teatru najwięcej. To występ, zwykle na żywo, w pewnej konwencji. Kluczowe, aby z niej korzystać, ale jej nie ulegać.
Przykładem dobrej konwencji jest to, kiedy dziennikarz pyta, choć całkiem dobrze zna odpowiedź. Jest przygotowany, ale woli, żeby słuchacze usłyszeli wyjaśnienie z ust eksperta. Pyta przecież nie tylko dla siebie.
Głupia konwencja jest taka, gdy dziennikarz zadaje pytanie, polityk odpowiada na zupełnie inne, przekazem dnia czy innym diablim wynalazkiem, a dziennikarz nic z tym nie robi.
Ja zwykle przeczekuję, a na koniec wypowiedzi rzucam „Teraz odpowiedział/a pan/i na »takie i takie pytanie«, a ja poproszę o odpowiedź na moje”. I tak do skutku. Zwykle działa.
Z politykami rozmawiam zresztą tylko w zakresie ich kompetencji – rzeczywistych bądź formalnych. Przyzwyczajona do rozmów z ekspertami i naukowcami, jestem stale zdziwiona, gdy pytam o propozycję własnych rozwiązań, a słyszę wyłącznie, dajmy na to, że „PiS jest zły”.
Irytuję się, bo nie ma we mnie zgody na ten rodzaj teatru.
NIE IRYTUJ SIĘ? PRZECIWNIE
Przez lata zadawałam sobie samej wiele pytań. Co mnie, jako dziennikarce pracującej w radiu informacyjnym, wolno? Czy wolno, właśnie, irytować się w studiu? Uznałam, że jak najbardziej. Szczególnie gdy ktoś wprost kłamie, kluczy czy obraża intele
Czy muszę być przezroczysta w poglądach? To utopia. Jestem wierna swoim wartościom, nie będę udawać, że np. łamanie praw człowieka mnie nie porusza, a zwierzęta można traktować jak przedmioty.
Przy czym dziennikarz ma być bezdyskusyjnie apartyjny, a obozowizm („naszych nie krytykujemy”) jest nieuczciwy, szkodliwy i intelektualnie miałki. I nawet jeśli się z kimś zgadzam, to staram się go/ją skonfrontować z innymi poglądami na sprawę.
Czy jestem zobowiązana do rozmawiania z przedstawicielami tzw. obu stron? Nie zawsze te strony realnie istnieją. M.in. przez tak źle pojmowany obiektywizm w siłę rósł irracjonalny ruch antyszczepionkowy. Dlatego wrzuciłam kiedyś tweet: „Dziennikarstwo nie polega na zadawaniu komu popadnie byle jakich pytań”.
Jesteśmy odpowiedzialni za to, kogo zapraszamy i jak przeprowadzamy rozmowę. Fałszywie pojmowana wolność słowa bywa używana jako pałka usprawiedliwiająca szerzenie nienawiści i głupoty.
Ja się na to nie zgadzam.
***
To tylko fragment tekstu Karoliny Głowackiej. Pochodzi on z „Press” – nr 11-12/2022. Przeczytaj go w całości w magazynie.
„Press” do nabycia w dobrych salonach prasowych lub online (wydanie drukowane lub e-wydanie) na e-sklep.press.pl. A najnowszy numer już na początku stycznia.
Czytaj też: Nowy „Press”: Jacoń mówi o walce, Manowska koloryzuje, Lis milczy, a Świrski tropi zdrajców
Karolina Głowacka