Umarła unia, niech żyje prasa!
(fot. Alexander Andrews/Unsplash.com)
Brytyjska telewizja próbowała zachować bezstronność w informacjach o Brexicie, bo tego oczekuje od niej prawo. "Niebezpieczeństwo takiego podejścia polega na tym, że wszystko sprowadza się do przerzucania się wystąpieniami i kontrwystąpieniami, roszczeniami i retorsjami, oskarżeniami i kontroskarżeniami, tak że słuchacz ostatecznie nie wie, w co wierzyć".
Tekst pochodzi z magazynu "Press" (07/2016)
Gdy w piątek 24 czerwca w Wielkiej Brytanii ogłoszono wyniki referendum w sprawie Brexitu i okazało się, że Brytyjczycy są zdumieni, bo jednak nie spodziewali się takiego obrotu wydarzeń – media solidarnie towarzyszyły im w tym szoku. W telewizji i serwisach społecznościowych zaroiło się od historii ludzi, którzy mniej lub bardziej spektakularnie wyrażali swą rozpacz z powodu rychłego wyjścia ich kraju z Unii Europejskiej. A także tych, którzy, ujawniwszy swoją dotychczasową niewiedzę, nadrabiali ją, po czym rozpoczęli walkę o powtórzenie referendum.
W newsach o wyniku referendum media chętnie podawały, że pytanie: „Co to jest Unia Europejska?” w pierwszych dniach po ogłoszeniu wyników wyskoczyło w brytyjskim Google na drugim miejscu wśród najczęściej wyszukiwanych kwestii. Lecz większości brytyjskich dziennikarzy umknęło, że konkurencją dla tego pytania nie były wszystkie wyszukiwania w Google w tych dniach, a tylko te dotyczące UE – co w liczbach bezwzględnych nie wygląda już tak szokująco.
Mimo tej polityki solidarności z zaskoczonymi obywatelami media nie uniknęły krytyki za to, że one same przyczyniły się do wyników referendum – bo nie spełniły swojego informacyjnego zadania i dały się ponieść emocjom narzuconym przez stawiających na populistyczne hasła polityków.
Dostało się nawet BBC, które – jak napisał w „The Guardian” Timothy Garton Ash – „stanęło wobec największego wyzwania od czasów wojny w Iraku”. Nadawca ten, starając się być bezstronnym do bólu, w efekcie niechcący wzmacniał emocjonalny przekaz płynący z obu stron sporu.
Polska jest depresyjna, w Rumunii grasują wampiry
Krótko przed referendum John Oliver, brytyjski komik i gwiazda amerykańskiej HBO, nie tylko tłumaczył Amerykanom, na czym polega idea Unii Europejskiej, ale też namawiał rodaków do zagłosowania za pozostaniem w Unii, puszczając im specjalną wersję „Ody do radości”. W pamflecie Olivera „iskrę bogów i kwiat elizejskich pól” zastąpiło „fuck you, European Union”, po którym następowała typowa lista powodów („prosto z każdego brytyjskiego serca”): „Polska jest depresyjna, w Rumunii grasują wampiry, Hiszpania to gorąc straszny i nikt nie wie, gdzie do cholery leży Litwa. Trzeba przyznać, że Słowenia jest urocza (to żart, tam też jest beznadziejnie)...” – wyliczał młody śpiewak, ale to wszystko kończyła konstatacja, że „bez tych krajów dopiero mamy przerąbane” i „będziemy kretynami, jeśli zagłosujemy za wyjściem”.
Piosenka zrobiła furorę w brytyjskich mediach społecznościowych, ale telewizje jej nie pokazały, choć brytyjska Sky Atlantic co poniedziałek, zaraz po „Grze o tron”, retransmituje „Last Week Tonight” Johna Olivera. Brytyjscy widzowie zobaczyli to nagranie dopiero o godzinie 22.10 w czwartek 23 czerwca, czyli zaraz po zamknięciu lokali do głosowania. Należąca do Ruperta Murdocha Sky nie chciała się bowiem narażać Ofcomowi (odpowiednik KRRiT) – wydany przez niego kodeks nakazuje brytyjskim nadawcom zachowanie bezstronności, a władze Ofcomu jeszcze w marcu przestrzegły, że przepisy te w przypadku referendum w sprawie Brexitu będą ściśle egzekwowane.
Skarg na złamanie tych zasad przyszło w trakcie kampanii i krótko po niej tysiące. Na przykład na Simona Cowella, jurora brytyjskiego „Mam talent”, który komplementował jednego z finalistów programu, zachęcając do postawienia na wielokulturowość „w jednym z najważniejszych głosowań w tym kraju”, co zostało odebrane jako opowiedzenie się za pozostaniem w UE. W przypadku niektórych programów liczby skarg szły nawet w setki. Ponad 660 osób zirytowała debata 16 czerwca w ITV, gdy na żywo dyskutowali David Cameron z Nigelem Farage’em – skarżący uznali, że stacja sprzyjała ówczesnemu premierowi. Według nich zgromadzona w studiu widownia zadawała Farage’owi trudniejsze pytania niż Cameronowi, premier miał też dostać fory w drugiej części debaty, bo pozwolono mu odpowiedzieć na kwestie stawiane przez rywala. Ofcom uznał jednak, że program był bezstronny, bo „pan Farage miał możliwość swobodnej odpowiedzi i przerywano mu tylko wtedy, gdy nie odpowiadał na pytanie albo gdy przechodzono do następnego pytania”, a „prowadzący miał podobne podejście, przepytując Davida Camerona”.
Z kolei wielu brytyjskich widzów raziła... bezstronność BBC. Co prawda chwalono umieszczony na witrynie BBC Reality Check, gdzie sprawdzano i prostowano informacje, którymi przerzucały się obie strony, ale równocześnie zarzucano BBC brak analiz i wyjaśnień potrzebnych do tego, by przeciętny Brytyjczyk naprawdę zrozumiał, o co toczy się gra. „Eurosceptycy widzą w BBC tendencyjność proeuropejską” – pisał Timothy Garton Ash – „ale ja po wielu godzinach słuchania programów w publicznym radiu odnoszę wrażenie, że dziennikarze dwoją się i troją, by pozostać bezstronnymi, dając każdej ze stron tę samą ilość czasu i zderzając każdą z nich z argumentami przeciwnika. Niebezpieczeństwo takiego podejścia polega na tym, że wszystko sprowadza się do przerzucania się wystąpieniami i kontrwystąpieniami, roszczeniami i retorsjami, oskarżeniami i kontroskarżeniami, tak że słuchacz ostatecznie nie wie, w co wierzyć” – krytykował.
Gdy np. w programie „Today” Radio 4 francuski minister gospodarki Emmanuel Macron mówił, że jeśli Wielka Brytania wyjdzie z UE, uchodźcy nie będą dłużej zatrzymywani w Calais – stwierdzenie to zaraz równoważono wypowiedzią byłego burmistrza Londynu i jednego z głównych rozgrywających w obozie „leave” Borisa Johnsona, który przestrzegał przed sianiem paniki. Gdy zaś jeden z najwyższych rangą amerykańskich wojskowych stacjonujący w Europie sugerował, że dla bezpieczeństwa Zachodu ważne jest, by Wielka Brytania została w Unii – zaraz pojawiał się głos zwolenników Brexitu argumentujący, że bezpieczeństwo to kwestia obecności w NATO, a nie w UE.
„Podobnie jak było w przypadku dyskusji o zmianie klimatu albo o łączonej szczepionce przeciwko odrze, śwince i różyczce, BBC ulega czemuś, co amerykańska medioznawczyni Brooke Gladstone nazywa »stronniczą bezstronnością« (fairness bias). (…) Czasami, zamiast przedstawiać różne opinie, prowadzący mogliby równie dobrze ograniczać pilnowanie równowagi stanowisk do krótkiego »druga strona się nie zgadza«” – pisał Ash w tekście „BBC jest zbyt lękliwe” opublikowanym w kwietniu w „The Guardian”.
Głodni prawdziwej wiedzy
Po ogłoszeniu wyników referendum oskarżeń pod adresem BBC pojawiło się znacznie więcej. O „paraliżu” i „zaparciu informacyjnym” na falach BBC mówił np. wpływowy producent filmowy sir David Puttnam, a były dyrektor generalny BBC Greg Dyke przyznawał, że „podchodzenie do rozmówców ze stoperami i całą resztą spowodowało, że rezultat rzeczywiście był nieciekawy”.
BBC było dumne ze swoich 14-stronicowych wytycznych, które mają gwarantować bezstronność podczas kampanii wyborczych i referendalnych – mowa jest w nich zarówno o „możliwie szerokim spektrum opinii”, jak i o tym, że sondaże nigdy nie mogą być newsem samym w sobie. Jednak po wyniku referendum kierownictwo stacji zdało sobie sprawę, że tego typu podejście do informacji nie zawsze gwarantuje, iż odbiorca poczuje się dokładnie poinformowany. „W ostatnim czasie ewidentnie się przekonaliśmy, jak bardzo odbiorcy są głodni prawdziwej wiedzy. Chcą iść dalej niż zestawianie stwierdzeń »za i przeciw« – tak, żeby rzeczywiście byli w stanie wypracować w sobie przekonanie, co jest prawdą, a co nie” – napisał w felietonie dla „Radio Times” Justin Webb, prezenter BBC z ponad 30-letnim stażem.
Z drugiej strony, antenom BBC zdarzały się w czasie kampanii i takie programy, w których trudno było o równowagę poglądów. Na przykład w jednym z odcinków „Question Time”, nadawanym w BBC One, czterech na pięciu dyskutantów było zwolennikami pozostania Wielkiej Brytanii w Unii.
News-Watch, czyli organizacja od 16 lat przyglądająca się BBC pod kątem bezstronności, przeanalizowała treści w 40 wydaniach flagowego programu informacyjnego „Newsnight” między 16 stycznia a 12 marca – i stwierdziła, że zwolennikom pozostania kraju w UE dano dwa razy więcej czasu niż przeciwnikom. W wywiadach jeden na jeden 12 gości było przeciwko Brexitowi, a tylko sześciu za. Spośród wszystkich osób wypowiadających się w analizowanych 40 wydaniach programu aż 25 było wyraźnie przeciwko, podczas gdy za wyjściem z UE wypowiadało się 14 osób. W dodatku goście opowiadający się za opcją „remain” byli zwykle wyżsi rangą niż ci od „leave”: do pozostania w UE przekonywali widzów BBC m.in. José Manuel Barroso i były szwedzki premier Carl Bildt.
Teraz zapewne brytyjscy medioznawcy będą analizowali, dlaczego mimo takiej bezpiecznej strategii najważniejszy nadawca w Wielkiej Brytanii okazał się mało przekonujący – czytaj: wpływowy – wśród odbiorców. I prawie na pewno będą w tych analizach padały takie hasła jak infotainment czy „wpływ mediów społecznościowych na dyskurs publiczny”.
Typowy czytelnik rules
I tu wkraczamy na rynek prasy, która w kampanii przedreferendalnej zdawała się odgrywać rolę nie mniejszą niż telewizja (choć pewnie nie większą niż Internet i social media). Jak wynika z raportów Centre for Research in Communication and Culture na Loughborough University, które przez całą kampanię (od 6 maja) regularnie prowadziło analizę treści w pięciu największych wieczornych programach informacyjnych w brytyjskiej telewizji i 10 ogólnobrytyjskich dziennikach, o ile większość programów newsowych (82 proc.) zdołała zachować neutralność, to większość gazet była wyraźnie za Brexitem. I choć liczba artykułów za i przeciw Brexitowi była niemal równa, to gdy porówna się nakłady gazet, przechył w kierunku antyunijnym był olbrzymi: przed pozostaniem w UE przestrzegano aż w 81 proc. dzienników sprzedawanych w kioskach (darmowych nie analizowano). W dodatku tytuły pro-Brexitowe były dużo bardziej wojownicze: tylko co trzeci tekst zawierał głosy reprezentujące różne punkty widzenia, a ponad połowa (55 proc.) ograniczała się do opinii antyunijnych.
Ciekawy jest przypadek „The Sun”. Ten tabloid bardzo długo nie opowiadał się oficjalnie po żadnej ze stron, choć oczywiście nie stronił od bardzo eurosceptycznych tekstów – np. pisząc, że „Królowa popiera Brexit” (miała się zwierzyć byłemu wicepremierowi Nickowi Cleggowi; pałac zaprzeczył) albo wyrokując nad porozumieniem załatwionym przez Camerona w Brukseli: „To śmierdzi”.
Tradycję antyeuropejską „The Sun” ma zresztą długą, a jednym z jej najbardziej pamiętnych momentów był nagłówek dotyczący ustalonego przez Komisję Europejską pod przewodnictwem Jacques’a Delorsa prototypu wspólnej waluty, czyli ECU. 1 listopada 1990 roku – tej daty uczą się brytyjscy studenci kierunków dziennikarskich – z okładki „The Sun”, który sprzedawał się wtedy w 4 mln egz. dziennie, krzyczało wielkie: „Up Yours Delors” (dwa pierwsze wyrazy to odpowiednik polskiego ChwD). Lead zaś zachęcał czytelników, by powiedzieli „temu francuskiemu głupkowi, gdzie ma sobie wsadzić to swoje ECU”. Oficjalnie po stronie brexitowców tabloid (dziś 1,7 mln sprzedaży) opowiedział się dopiero dwa tygodnie przed referendum – nagłówkiem, który pewnie również przejdzie do historii prasy na Wyspach: „BeLEAVE in Britain”. To hasło było grą słów zachęcającą do uwierzenia (believe) w Wielką Brytanię i do bycia po stronie tych, którzy chcą wyjścia z UE (leave). „Musimy uwolnić się od dyktatu Brukseli” – głosił komentarz na jedynce „The Sun”, a bojących się skutków tej decyzji przekonywał, że „apokaliptyczne wieszczenia katastrofy gospodarczej” m.in. przez Bank Anglii to nonsens.
W brytyjskim Internecie zaroiło się od analiz, z których miało wynikać, że „The Sun” ma moc przewidywania wyników wyborów. Przekonywano, że „The Sun” wygrywał każde wybory od 1992 roku (w 1997 roku poparł Tony’ego Blaira). – Potęga prasy, która jest w stanie wpłynąć na wynik wyborów, to już pieśń przeszłości – uważa jednak Bob Satchwell, szef Society of Editors i wykładowca w Cambridge. – Dzisiejsze gazety znają swoich czytelników na wylot i po prostu dają im to, czego chcą, nawet jeśli redaktorzy mają czasem odmienną opinię. Wydawcy uważają, że w walce o odbiorcę nie warto wychodzić przed szereg czy próbować być mądrzejszym. Nie w warstwie informacyjnej, ale poglądowej. Dziś w gazetach rządzi profil typowego czytelnika – wyjaśnia Satchwell.
To samo dotyczy poważnych dzienników, które w tym kontekście trudno nazywać opiniotwórczymi. Według „Financial Times” większość z brytyjskich dzienników, zanim ogłosiła jasne deklaracje, przeprowadziła badania ankietowe wśród czytelników. 69 proc. prenumeratorów „The Daily Telegraph” oświadczyło, że chce Brexitu. Także „Daily Mail” i „Daily Express” nie miały wątpliwości, że UE to nie jest to, co lubią ich czytelnicy (obie gazety słyną m.in. z głębokiej niechęci do imigrantów), a „The Guardian” – że jego odbiorcy wręcz przeciwnie.
Lekki popłoch zapanował w tytułach Ruperta Murdocha i jeśli wierzyć plotkom, sam właściciel maczał palce w tym, by móc odtrąbić zwycięstwo – nieważne, jakie będzie. Mimo że „The Times” publikował wcześniej teksty mocno krytyczne względem Brukseli, z badań wyszło, że dwie trzecie wielkomiejskich czytelników gazety woli pozostać w UE – więc naczelny John Witherow postanowił nie serwować im zbytniego dysonansu poznawczego i gazeta przechyliła się ku opcji „remain”. Redakcja siostrzanego „The Sunday Times” zadecydowała jednak przeciwnie, więc nawet jeśli przez cały tydzień czytelnik „The Times” czytał informacje raczej prounijne, niedzielne wydanie przesuwało wektor w odwrotną stronę.
Bez bicia się w piersi
Gdy dominującą reakcją na wynik referendum był w Wielkiej Brytanii szok, a potem nastąpiły uliczne protesty zwolenników powtórzenia referendum, „The Sun” natychmiast zareagował.
Czytelnik tego tabloidu mógł się wtedy czuć jeszcze bardziej zdezorientowany. Bo przez ostatnie tygodnie kampanii gazeta nie ustawała w przekonywaniu go, że bez Brexitu spodziewać się może przynajmniej tuzina brukselskich plag, a tymczasem tuż po ogłoszeniu wyników publikował teksty typu „Pound-demonium”, z którego jednoznacznie wynikało, że teraz będzie już tylko gorzej. Tabloid przewidywał m.in. wzrost inflacji, pewny wzrost kosztów rodzinnych wakacji, koniec z tanim telefonowaniem do innych krajów UE, większe bezrobocie, wyższe ceny nieruchomości i droższe piwo.
Jak to możliwe, że redakcja „The Sun” zmieniła zdanie tak szybko? Po prostu szybko wyczuła panikę, która w „czarny piątek” 24 czerwca ogarnęła Brytyjczyków. – „Współczesne gazety nie kreują opinii publicznej, tylko podążają za nią” – tłumaczył na łamach „Financial Times” Tim Luckhurst, profesor dziennikarstwa z Uniwersytetu w Kent. I dodał: „Gazety nie mówią ludziom, co myśleć. Teraz mówią, o czym myśleć”.
Główny temat: imigranci
Tematy do myślenia zostały skatalogowane przez medioznawców z Loughborough University. Kwestią numer jeden podejmowaną w tekstach okołobrexitowych był „poziom meta”, czyli sprawy związane z samym referendum i sposobem prowadzenia kampanii – pojawiały się w co trzecim materiale dziennikarskim. Z początku tematem numer dwa były kwestie związane z gospodarką – czyli te wszystkie dyskusje, czy i ile budżet zyska na wyjściu z UE (głośno było np. o 350 mln funtów, które brexitowcy przez całą kampanię obiecywali przekazywać po wyjściu z UE na brytyjską służbę zdrowia, a w ciągu 48 godzin od ogłoszenia wyników referendum odcięli się od tej obietnicy), na co idzie brytyjska składka (UK jest płatnikiem netto) i w jaki sposób unijne pieniądze wracają na Wyspy.
W miarę upływu czasu popularność tematów gospodarczych w dyskusji publicznej malała, coraz częściej natomiast mówiło się o imigracji i kontroli granic. Po dwóch tygodniach kampanii częstotliwość newsów na ten temat wzrosła o ponad jedną trzecią. Na przełomie maja i czerwca ustalił się sposób przekonywania wyborców: bremainowcy, którym bardziej na rękę były tematy ekonomiczne, przegrali z brexitowcami, którzy odwoływali się do antyimigranckich lęków w społeczeństwie, a nawet je podsycali.
Przełomowym newsem na Wyspach podczas dwóch kluczowych tygodni kampanii okazało się wylansowanie wśród zwolenników wyjścia z UE zaostrzenia polityki imigracyjnej na wzór australijski, której już wcześniej domagał się nacjonalistyczny UKIP. Wymaganie od przybyszów dobrej znajomości angielskiego oraz przyznawanie wizy według kryteriów wieku i umiejętności poparł m.in. główny bohater brexitowców Boris Johnson (bywały tygodnie, gdy wypowiadał się w mediach częściej niż premier Cameron) i Michael Gove – i to na tę informację rzuciły się media, ostatecznie wyznaczając w ten sposób kierunek dyskusji.
Kwestie imigracyjne i ekonomiczne tak bardzo zdominowały dyskusję, że na inne tematy właściwie zabrakło miejsca. Ani kwestie ustrojowo-prawne, ani bezpieczeństwo narodowe nie przekroczyły 7-procentowego poziomu zainteresowania dziennikarzy (i odbiorców), a sprawy takie jak: służba zdrowia, zatrudnienie, kwestie historyczno-ideowe czy przestrzeganie standardów i walka z korupcją zepchnięto na zupełny margines (2–3-procentowe zainteresowanie).
W mediach tematykę „do myślenia” dyktowali oczywiście w dużym stopniu goście występujący w programach i bohaterowie materiałów newsowych – a tu przekrój był mały. Większość bywalców łamów poświęconych Brexitowi stanowili konserwatyści i to oni zdominowali debatę. Pojawiali się częściej niż laburzyści nawet w prounijnych, a więc bardziej lewicowych mediach.
Brexit boom w prasie
Kto się spodziewał, że po ogłoszeniu wyników referendum brytyjskie media uderzą się w piersi i – przynajmniej niektóre – przyznają, że uległy nastrojowi emocji, były w błędzie. Jak podkreśla Bob Satchwell z Society of Editors, nic z tego, co się działo po 24 czerwca, nie wpłynęło na zmianę poglądów poszczególnych mediów. Te, które dotychczas udowadniały, że Brexit będzie szansą, skupiały się na celebrowaniu sukcesu, pacyfikowaniu głosów sceptyków i urządzaniu nowej, lepszej „niepodległej” Wielkiej Brytanii. (Związane jest to z tradycyjnie wyraźną linią polityczną każdego z dzienników – w Wielkiej Brytanii tylko „The Independent” próbuje być bezstronny, inne tytuły nigdy się na bezstronność nie siliły).
Na początku sierpnia „The Sun” rozpoczął kampanię nawołującą już do wymiany bordowych unijnych paszportów na dawne granatowe. Te media, które namawiały do głosowania za pozostaniem w UE i wieszczyły klęskę, gdyby nie udało się Wielkiej Brytanii w niej zostać, po referendum zaczęły wcześniejsze dość mgliste proroctwa coraz bardziej krystalizować.
Medioznawcy na Wyspach obserwują jednak nowe zjawisko: powrót zainteresowania Brytyjczyków mediami informacyjnymi. Strona internetowa „The Guardian”, która w dniu ogłoszenia wyników referendum odnotowała największy ruch w historii (17,2 mln unikalnych użytkowników, o 3 mln więcej, niż wynosił poprzedni rekord), wykorzystała moment do rozpropagowania oferty „Klubu Guardiana”. Ponieważ sprzedaż drukowanej wersji jest mniejsza niż 200 tys. egz., a gazecie bardzo zależy, by jej ciesząca się ogromną popularnością na całym świecie strona internetowa pozostała darmowa, ci, którym zależy na jakościowym dziennikarstwie, mogą płacić 49 funtów (lub euro) rocznie za przynależność do elitarnego grona wiernych czytelników (przy większej opłacie członkowskiej zyskuje się m.in. zaproszenia na zamknięte wydarzenia organizowane przez redakcję).
„The Economist” pochwalił się z kolei, że ze swoimi materiałami dotyczącymi referendum dotarł poprzez media społecznościowe do 60 mln ludzi.
W dodatku rośnie zainteresowanie prasą drukowaną. W czerwcu Brytyjczycy kupowali średnio każdego dnia o 90 tys. egz. gazet więcej niż w maju, a niektóre tytuły zanotowały skoki wręcz legendarne. „The Economist” co tydzień przyciąga ok. 10 tys. nowych prenumeratorów, czytelnictwo elektronicznej wersji tygodnika wzrosło o 80 proc., a w referendalnym tygodniu jego strona internetowa przyciągnęła cztery razy więcej ludzi.
Jak wynika z danych przedstawionych w połowie sierpnia przez Audit Bureau of Circulations (odpowiednik ZKDP), „The Spectator” po referendum zanotował największą sprzedaż w historii: prawie 65 tys. egz. – o blisko 50 proc. wyższą niż rok wcześniej, zaś stronę internetową tygodnika odwiedziło 4 mln unikalnych użytkowników.
Wykorzystując wracające zaufanie do prasy, wydawnictwo Archant wypuściło na rynek w czerwcu tygodnik „The New European” skierowany do zwolenników pozostania Wielkiej Brytanii w Unii. Kosztujący 2 funty magazyn jest dystrybuowany w Londynie, Manchesterze, Liverpoolu i w miastach na południu kraju, czyli tam, gdzie jest najwięcej przeciwników Brexitu. Ze 100 tys. egz. nakładu pierwszego numeru sprzedało się ok. 40 tys., kolejne też nie gorzej i wydawca, który planował tylko cztery edycje magazynu, widząc te pozytywne dane, w sierpniu nie wykluczał kontynuacji projektu.
Brytyjscy wydawcy prasy zaczęli już mówić o Brexit boom czy efekcie Brexitu – optymistycznym tym bardziej, że wielu nowych czytelników zadeklarowało prenumeratę, a więc związanie się z danym tytułem na stałe. „Brexit to początek nowej rzeczywistości w Wielkiej Brytanii i dopiero pierwszy rozdział nowej historii, która ciągnąć się będzie teraz przez lata” – mówił w serwisie Politico John Micklethwait, redaktor naczelny Bloomberga. Brytyjskie media już szykują się do odpowiedniego jej relacjonowania.
Ostatnie miesiące to była dopiero przymiarka.
Milena Rachid Chehab, Londyn