Postraszyć redaktora
Doświadczeni dziennikarze śledczy wypracowali metody, by jak najbardziej minimalizować próby blokowania materiału przed publikacją (rys. Daniel Garcia)
Rzucić na żer prawnikom, odmówić informacji, wycofać reklamy, uprzedzić publikację na bliższych nam portalach lub opluć w internecie – tak dziś wywiera się presję na dziennikarzy.
Tekst pochodzi z magazynu "Press" 05-06/2020. Udostępniamy go bezpłatnie na tydzień.
Ostatnie lata to prawdziwy wysyp przedprocesowych pism z długą litanią paragrafów, które mogą być użyte przeciwko nam. Taki list zwykle dostaje dziennikarz i redaktor naczelny, ale wysyłany bywa do wydawcy, a czasem także do właściciela – wyjaśnia Zbigniew Bartuś, publicysta „Dziennika Polskiego” i innych mediów Polska Press Grupy. Po niektórych jego tekstach, publikowanych w kilkunastu tytułach grupy, pisma ostrzegawczo-zastraszające dostali wszyscy redaktorzy naczelni oraz zarząd PPG w Warszawie. – Zaś do właściciela w Passau wpływało coś na kształt – solidnie przetłumaczonej na niemiecki – skargi na autora i redakcję – dodaje Bartuś.
Pisma trafiają do redakcji nie tylko po ukazaniu się krytycznego materiału – co mogłoby być uprawnioną reakcją, jeśli ktoś poczuje się zniesławiony – ale także zanim jeszcze powstanie artykuł prasowy czy program telewizyjny.
– Mam całą teczkę z papierami, że ktoś mnie wzywa do zaprzestania naruszania dobrego imienia poprzez zadawanie pytań – przyznaje Wojciech Cieśla, reporter „Newsweek Polska”. Tego rodzaju pisma zwykle wysyłają w imieniu polityków czy biznesmenów znane kancelarie prawne. – Ostrzegają, co nam grozi, jeśli naruszymy czyjeś dobra osobiste. A przecież dziennikarze dobrze wiedzą, jakie są konsekwencje. Po co więc im przypominać? Odbieramy to jako rodzaj groźby – argumentuje Bianka Mikołajewska z OKO.press.
Tomasz Patora, dziennikarz śledczy TVN („Uwaga!” i „Superwizjer”), opisuje mechanizm zastraszania poprzez prawnika: – Często sekwencja jest taka: idziemy do bohatera planowanej publikacji, próbujemy rozmawiać, ale on w ogóle nie udziela informacji albo unika pełnych odpowiedzi na niewygodne pytania. Następnie dostajemy pismo: jeśli nie przestaniecie naruszać naszych dóbr osobistych i na dodatek wyemitujecie materiał, musicie się liczyć z pozwem. I tu pada jakaś gigantyczna kwota.
Bywa, że ostrzeżenie jest nie wprost. – Gdy chciałem robić materiał o łamaniu procedur przez jednego z ministrów z PO, ten wysłał mi list z wyjaśnieniami, ale do wiadomości mecenasa Romana Giertycha – opowiada anonimowo inny dziennikarz śledczy.
STRACHY NA LACHY
Gdy „Dziennik Gazeta Prawna” pierwszy raz użył określenia „mafia lekowa”, sugerując nieudolność działania śledczych w walce z przestępczością farmaceutyczną, reakcja Prokuratury Krajowej była natychmiastowa. – Zadzwonił prokurator odpowiedzialny wówczas za kontakty z mediami, ostrzegając, że kolejne teksty będą skutkowały oskarżeniem z art. 212 Kodeksu karnego – opowiada Patryk Słowik. Po kilku tygodniach jednak prokurator generalny przyznał, że były nieprawidłowości i przygotował projekt ustawy, która miała im zapobiegać.
Zbigniew Bartuś, publicysta krakowskiego „Dziennika Polskiego”, mówi: – Z mojego doświadczenia wynika, że połowa pism kancelarii prawnych nie ma żadnych dalszych konsekwencji. Od początku służyły tylko postraszeniu dziennikarza przed publikacją. Albo już po druku tekstu prawnicy przekonali swych mocodawców, że nie mają żadnych szans na wygranie w sądzie.
Jednak w pozostałych przypadkach bohaterowie dziennikarskich publikacji prasowych i programów telewizyjnych decydują się dochodzić sądownie swoich racji – na drodze cywilnej lub karnej. I w ruch idą znów sążniste pisma z kancelarii adwokackich. – Część pozywających żąda w sądzie zabezpieczenia powództwa przez zakaz publikacji o nich przez kilka miesięcy lub nawet rok oraz usunięcia kwestionowanych tekstów ze stron internetowych redakcji – podkreśla Zbigniew Bartuś.
O próbach takiej cenzury było głośno w przypadku „Gazety Wyborczej” i „Newsweeka” opisujących aferę Komisji Nadzoru Finansowego. Znana później jako niefortunna szefowa sztabu Andrzeja Dudy mecenas Jolanta Turczynowicz-Kieryłło w imieniu Narodowego Banku Polskiego wystąpiła do sądu, by nakazał obu pismom usunięcie z sieci i wydań papierowych tekstów o związkach prezesa Adama Glapińskiego z aferą korupcyjną KNF. Łącznie pełnomocniczka NBP wysłała sześć wniosków o zabezpieczenie przed wszczęciem postępowania. Sąd odrzucił wszystkie.
Podobne przygody miał ostatnio „Tygodnik Zamojski”, któremu sąd pierwszej instancji zakazał publikacji o lokalnej firmie przez 11 miesięcy, ale w drugiej instancji to postanowienie zostało uchylone. Straszenie dziennikarzy taką sądową cenzurą okazuje się mało skuteczne, bo jeśli nie od razu, to w trybie odwoławczym sędziowie zwykle takie żądania odrzucają.
Zdarza się, że jeśli prawnicy nie widzą możliwości wygrania sprawy, szukają możliwości odgryzienia się na innym polu. – Mamy taki przypadek – mówi Andrzej Andrysiak, wydawca „Gazety Radomszczańskiej”. Pismo to ujawniło, że po ostatnich zmianach władz miejskich jedna z kancelarii adwokackich zmonopolizowała obsługę prawną lokalnego samorządu. Sprawa stała się głośna, na konferencji prasowej urzędnicy dowodzili, że to nieprawda. Zanosiło się na pozew przeciwko redakcji. – Jednak dane, które podaliśmy, pochodziły z informacji publicznej i kancelarii trudno byłoby wygrać z nami. Dostaliśmy więc pozew o ochronę dóbr osobistych tej kancelarii, ale za inny tekst, sprzed pół roku – tłumaczy Andrysiak. Rzecz dotyczyła wywiadu posłanki PiS, która, opowiadając o sytuacji wymiaru sprawiedliwości, podała krytyczny przykład kancelarii obsługującej obecnie urząd miejski, choć jej nazwa w tekście nie padła. – Kancelaria dowodzi w pozwie, że powinniśmy tę wypowiedź ocenzurować. Ciekawe, jakie będzie zdanie sądu w tej sprawie? – stwierdza Andrzej Andrysiak.
SIŁA RAŻENIA
Dziennikarze śledczy szacują, że z metody zastraszania przy użyciu kancelarii prawnych częściej korzystają duże korporacje i bogaci biznesmeni niż instytucje publiczne. – Myślę, że chyba z tego powodu reporterzy rzadziej biorą się za opisywanie trudnych spraw mobbingu w prywatnych firmach, więcej tekstów na ten temat dotyczy samorządów, urzędów czy organizacji społecznych – opowiada Janusz Schwertner z Onetu, publikujący tego typu teksty, m.in. o stosunkach w znanej na rynku żywnościowym firmie Sante i w Stowarzyszeniu Wiosna prowadzącym akcję Szlachetna Paczka. – Gdy pisałem o mobbingu, dostałem mnóstwo listów z całej Polski z przykładami takich zachowań. Podejrzewam więc, że lokalni dziennikarze o tym wiedzą, ale powstrzymują się z publikacjami. Boją się, że zostaną wystawieni na żer prawników wynajętych przez bogatych i mobbingujących przedsiębiorców – twierdzi Janusz Schwertner i dodaje: – Choć od tej reguły jest wiele chlubnych wyjątków, choćby dziennikarze lokalni opisujący sytuację w firmie Amica czy autorzy licznych tekstów śledczych ukazujących się w „Tygodniku Podhalańskim”.
Jaka jest więc siła rażenia pism prawniczych kancelarii? Zdecydowanie bardziej odporni na naciski są dziennikarze z dużych gazet oraz silnych prywatnych stacji radiowych i telewizyjnych. Zazwyczaj twardo stoją za nimi szefowie, właściciel i zatrudniony przez firmę dobry prawnik. – U nas zasada jest prosta: jeśli materiał jest udokumentowany, idzie na antenę i cześć! Nikt nas nie powstrzyma od robienia materiałów piętnujących zło – zapewnia Marek Balawajder z RMF FM.
Szymon Jadczak, dziennikarz śledczy z TVN, podkreśla, że listy z groźbami działają na niego jak płachta na byka, dodatkowo dopingują do badania sprawy, zwłaszcza że wspierają go szefowie stacji. – Wiem jednak, że na mniej doświadczonych dziennikarzy, za którymi nie stoi murem redakcja, najgłupsze wezwania przedprocesowe wpływają mrożąco – mówi Jadczak. Tym mocniej, jeśli w pismach tych straszy się samych dziennikarzy kwotą od kilkudziesięciu tysięcy do kilku milionów złotych. – Gdy w „Dzienniku Gazecie Prawnej” pisałem o infoaferze, czyli korupcyjnych relacjach między państwem a prywatnymi firmami, w pozwach grożono mi około czterema milionami oraz drugie tyle za sprostowania w różnych mediach. Zastanawiałem się wtedy, czy nie lepszy dla dziennikarza jest rygor karny z artykułu 212 kk niż widmo zapłacenia ośmiu milionów? – wyznaje Robert Zieliński, dziś dziennikarz śledczy w redakcji TVN. – Na szczęście udało się wygrać w sądzie, a pozywający mnie właściciele wrocławskiej firmy poszli za kratki.
Bezpieczeństwo dziennikarzy jest większe, jeśli mają za sobą dobrych prawników obsługujących redakcje. – Są tacy, jak choćby mecenas Piotr Rogowski z Agory czy Piotr Kulczycki pracujący między innymi dla TVN, którzy rozumieją media i starają się balansować między bezpieczeństwem prawnym a istotą i powinnościami zawodu dziennikarza. Oni dbają, aby prawo nie zniszczyło materiału, który mamy opublikować. Ale są i tacy, którzy chcą tylko mieć święty spokój i idą na kompromisy, bo z tego na koniec rozlicza ich korporacja – ocenia Tomasz Patora.
– U nas groźby mogą mieć tylko jeden skutek: staramy się bardzo dokładnie wszystko sprawdzać i weryfikować. Bo co mogą nam zrobić, skoro jesteśmy medium prywatnym i nie publikujemy reklam? Inaczej niż w mediach publicznych, gdzie dziennikarze spotykają się z bezpośrednimi groźbami, że za jakiś materiał wylecą z pracy – mówi Bianka Mikołajewska z OKO.press. I przypomina historię, gdy w poznańskim publicznym Radiu Mercury prominentny działacz PiS Ryszard Czarnecki tłumaczył dziennikarzowi, że jego pytanie to „niewłaściwy temat”. Wkrótce ów reporter stracił pracę.
Doświadczeni dziennikarze śledczy wypracowali metody, by jak najbardziej minimalizować próby blokowania materiału przed publikacją. – Trzeba umieć tak zadawać przemyślane pytania, aby rozmówca nie domyślił się, jaką w rzeczywistości mamy wiedzę – tłumaczy Bertold Kittel, Dziennikarz Roku 2018.
BICZ REKLAMOWY
Najtrudniej jest dowiedzieć się czegoś o metodzie „na reklamę”. Redaktorzy nie chcą rozmawiać o szantażach, w których słyszą, że albo opublikują kontrowersyjny temat, albo ich media nie będą dalej dostawać reklamy od zainteresowanej firmy.
– Wiadomo, część redakcji bez reklam sobie nie poradzi i jest zakładnikiem dużych ogłoszeniodawców – mówi anonimowo jeden z dziennikarzy śledczych. – Pokusa jest duża, gdy bogata spółka skarbu państwa może sowicie opłacić dodatek na przykład na temat stulecia odzyskania niepodległości – dodaje. – Gdy pracowałam w tytułach lifestylowych i chcieliśmy wydrukować krytyczny tekst o reklamujących się u nas firmach, przychodziła pani z marketingu, pytając: „Chcecie mieć pensje czy nie?” – opowiada Karolina Korwin Piotrowska, dziś dziennikarka Antyradia i Canal+. Dotyczy to zwłaszcza kosmetyków, suplementów, artykułów spożywczych wytwarzanych przez wielkie koncerny. – Portale plotkarskie są wręcz uzależnione od reklamodawców. Na publikowanych tam zdjęciach celebrytki na przykład w kieckach z sieciówki są słupami reklamowymi, a tekst linkuje się z portalami zakupowymi. Oczywiście nie ma informacji, że to reklama. To o czym tu mówić! – irytuje się Korwin Piotrowska.
– Nieraz podhalańscy biznesmeni, których opisaliśmy negatywnie, wycofywali swoje ogłoszenia i rezygnowali ze sprzedaży naszej gazety w swoich sklepach – przyznaje Beata Zalot z „Tygodnika Podhalańskiego” i zaraz dorzuca: – Ale mówi się trudno, trzeba z tym żyć. Nigdy nie wstrzymujemy krytycznych tekstów z powodu finansowych nacisków.
Nie tylko biznes potrafi grać reklamami. – Gdy w maju 2018 roku wydrukowaliśmy tekst ujawniający tajemnice kampanii wyborczej prezydenta Radomska, przez bodaj dziesięć miesięcy nasza gazeta nie dostała ani jednego ogłoszenia z urzędu miasta i ze spółek miejskich. Teraz pojawiają się sporadycznie – opowiada Andrzej Andrysiak, wydawca „Gazety Radomszczańskiej”.
SZCZUCIE W NECIE
Często przeciwnicy dziennikarza sięgają po nacisk w internecie. – Social media wykorzystywał szeroko ksiądz Jacek Stryczek, gdy zbierałem materiały o mobbingu w Szlachetnej Paczce – opowiada Janusz Schwertner, reporter Onetu. Ksiądz i jego ludzie posługiwali się presją psychiczną, w mailach zastraszali swoich podwładnych, starali się zdyskredytować dziennikarza w innych mediach i u szefów portalu. – Posunęli się nawet do szantażu, że jeśli napiszemy o mobbingu, to oni ujawnią coś o nas – mówi Schwertner i pokazuje e-mail wysłany do władz Onetu z taką oto uwagą współpracownika ks. Stryczka: „Notabene, wiecie, ile osób co roku opowiada mi historie o tym, co dzieje się w Waszej firmie? O poziomie dziennikarstwa, o obietnicach, o standardach u Was panujących?”. Onet, mimo że przez lata był partnerem akcji Szlachetna Paczka, zdecydował się opublikować tekst Janusza Schwertnera.
Nierzadko zdarza się, że polemikę z dziennikarzami korporacje, ministerstwa lub organizacje publikują na własnych internetowych stronach i w wydawanych oświadczeniach. – Taką taktykę stosował regularnie były prezydent Oświęcimia Janusz Marszałek, obwieszczając w lokalnych komunikatach i w biuletynie miejskim trafiającym w 15 tysiącach egzemplarzy do wszystkich domów w mieście, że piszemy nieprawdę, ba, jawnie kłamiąc na nasz temat. Gdy próbowaliśmy reagować na insynuacje, wynajęci przez urząd prawnicy twierdzili, że urzędowe publikacje nie podlegają prawu prasowemu. I odmawiali sprostowań czy odpowiedzi – opowiada Zbigniew Bartuś.
NA OSTRO
Niekiedy szczucie przyjmuje postać realnych gróźb pod adresem dziennikarza lub jego rodziny. Dla przykładu: poseł PiS Dominik Tarczyński napisał na Twitterze do Janusza Schwertnera z Onetu: „Wstydu przy ludziach mam Ci narobić?”, a potem stwierdził, że chciałby dowiedzieć się, co robili i z jakiego środowiska wywodzili się dziadek i ojciec dziennikarza.
Tomasz Ławnicki z portalu NaTemat.pl przypomina ataki hejtera (jak się okazało, był nim radca prawny). – Nie tylko wyzywał od idiotów i popaprańców, ale wysyłał też maile z groźbami karalnymi, żebym się oglądał za siebie, jak wychodzę ciemną porą, bo mogę dostać w głowę.
Czasem dochodzi do fizycznego ataku. Gdy operator Polsat News nagrywał materiał o wycince drzew i protestach ekologów w Puszczy Białowieskiej, napadli go dwaj pracownicy jednej z firm leśnych. Jeden z mężczyzn uderzył w wizjer kamery, a potem zadał operatorowi cios pięścią w głowę. Gdy ten zaczął uciekać, napastnicy ruszyli za nim samochodem. Operator wskoczył do rowu, by uniknąć potrącenia. Jednak drugi z mężczyzn powalił go na ziemię, przygniótł kolanem głowę i wykręcił ręce. Napastnicy zabrali kamerę, którą znaleziono później w innym miejscu, zniszczoną, bez kart pamięci i baterii. Operator trafił do szpitala, a potem długo był na zwolnieniu lekarskim. Policja zatrzymała dwóch napastników jeszcze tego samego dnia, kiedy pobili operatora – to syn i ojciec. Sąd skazał ich na rok więzienia. Od wyroku odwołały się obie strony.
Z kolei ekipa TVN doświadczyła próby odebrania kamery i wypchnięcia z terenu jednej z firm podczas nagrywania materiału o tzw. aferze solnej (sprzedawanie soli przeznaczonej do posypywania dróg jako spożywczej). Zaś Maciej Grzechnik, prezes państwowej stadniny koni w Michałowie, odepchnął i kopnął operatora TVN 24 próbującego nagrywać jego rozmowę z reporterem tej stacji na temat aukcji koni Pride of Poland.
Mniejsze lub większe szykany dotykają niejednego reportera. W Oświęcimiu jeden z prezydentów doprowadził do zwolnienia z funkcji skarbnika miasta matki dziennikarza „Dziennika Polskiego” Pawła Plinty, który sumiennie patrzył mu na ręce. Na wniosek burmistrza radni z Kalwarii Zebrzydowskiej uchwalili, że krytycznie piszący dziennikarz z tej samej redakcji jest uznany za persona non grata w ich mieście. Zakaz obowiązywał do czasu, aż burmistrz przegrał wybory. Szymon Jadczak w swojej książce „Wisła w ogniu” opisuje, jakie metody stosowały wobec niepokornego dziennikarza władze klubu: „(…) Uaktywnił się ktoś, kogo działania nazwalibyśmy czarnym PR: rozpytywał wśród moich znajomych, szukał na mnie haków z życia prywatnego, rozpuszczał w internecie plotki o jakimś przegranym przeze mnie procesie, próbował też dotrzeć do moich przełożonych w TVN, żeby powstrzymać emisję reportażu” – pisze Jadczak i dodaje sarkastycznie: „Oczywiście to kompletny zbieg okoliczności i na pewno nie ma żadnego związku z umową Wisły Kraków z warszawską agencją PR”. Dziennikarz nie podał w książce nazwy agencji.
Ale są i inne metody uprzykrzania pracy. – Ot, choćby zarzucanie dziennikarza papierami. Zadaję pytanie i dostaję na przykład półtora tysiąca stron, które powinienem przynajmniej przejrzeć. To zniechęca. Podobnie jak permanentne nieodpowiadanie na maile wysłane głównie do instytucji publicznych – wylicza Patryk Słowik z „Dziennika Gazety Prawnej” i dodaje: – Nie dość, że nie odpowiadają, to stosują tak zwane wodowanie.
Praktyka ta polega na tym, że wkrótce po wysłaniu pytań trafiają one do zaprzyjaźnionych mediów, które starają się rozbroić przygotowaną przez pytającego publikację. – Piszą, że „to żadna sensacja”, „tekst pisany na zlecenie”, a nie efekt własnego śledztwa – opowiada Bianka Mikołajewska. W takich praktykach przoduje sprzyjający władzy PiS portal wPolityce.pl.
– Wodowanie tematów było codzienną praktyką w MON za czasów ministra Macierewicza – przypomina Patryk Słowik.
NA MIĘKKO
Niekiedy naciski przyjmują formę „przyjacielskich” sugestii. Oto kilka przykładów: – Może byś już nie pisał o tej Białowieży. Mógłbyś w zamian wyjechać na dobre stypendium do USA – usłyszał kiedyś Adam Wajrak z „GW”, nie wprost od władzy, ale od jej wiarygodnego wysłannika. – No, panie redaktorze, tyle panu dałem informacji, a teraz chce mnie pan uderzyć? – mówił z wyrzutem Michałowi Szułdrzyńskiemu z „Rzeczpospolitej” polityk, który dotychczas był dla niego cennym źródłem informacji, ale palnął głupstwo, więc dziennikarz postanowił to opisać. – Czy ten pana reporter musi nas tak krytykować? – słyszy naczelny lokalnego pisma zaproszony na ognisko z pieczonym dzikiem. Ale zdarza się to też na bankietach w którejś z ambasad.
– Pana ojciec był ze mną w jednej klasie, bardzo mu pomagałem, a pan chce mnie opisać – wysłuchuje redaktor powiatowego tygodnika. – Miejscowy biznesmen, gdy dowiedział się, że piszemy o nieprawidłowościach przy jego inwestycji, zaproponował spotkanie. Podkreślał, że wszystkich tu zna, a burmistrz to jego kolega. Powiedział, że wolałby, aby artykuł nie powstał. Chciał nam wręczyć alkohol z wytwórni, w której jest członkiem zarządu – opowiada Milena Celińska z „Tygodnika Siedleckiego”.
Albo taka sugestia: – Słyszę w ministerstwach, że jeżeli „będę się czepiał”, to mogę zapomnieć o możliwości porozmawiania z kimś z kierownictwa resortu – mówi Patryk Słowik.
– A ja doświadczyłam aż trzystopniowych nacisków – wyznaje Beata Zalot, dziennikarka „Tygodnika Podhalańskiego”. W czerwcu ub.r. przygotowywała tekst „Rektor kopiuj wklej” o plagiacie w pracy habilitacyjnej rektora Podhalańskiej Wyższej Szkoły Zawodowej w Nowym Targu ks. Stanisława Gulaka (w marcu br. usunięty z funkcji). – Najpierw do redakcji dzwonili różni politycy, żeby nas zniechęcić do publikacji, później rektor straszył sądem. A na dzień przed drukiem napisał w e-mailu, że jeśli zrezygnuję z tekstu o nim, to ma dla mnie… „atrakcyjny temat zastępczy”! – opowiada Beata Zalot. – Jaki? Nie ujawnił, bo nie byłam ciekawa.
Jerzy Sadecki