Wydanie: PRESS 06/2007
Spokój w sobie
Wśród swoich zawodowych autorytetów wymienia Pani Justynę Pochanke z TVN-u i Ryszarda Kapuścińskiego. Brzmi jak poprawność polityczna. Dlaczego? Ryszard Kapuściński towarzyszył mi od dziecka. Na jego książkach uczyłam się dziennikarstwa. A Justyna? Obserwuję ją każdego dnia i wiem, jak dużo pasji wkłada w to, co robi. Imponuje mi nie jako Dziennikarz Roku 2005, ale jako dziennikarz na co dzień. Ona wkłada w pracę całą siebie. A do tego ma w sobie ludzką dobroć. Pani zdaniem tylko ktoś po ludzku dobry może być dobrym dziennikarzem? Tak. Podpisałabym się pod tym, co kiedyś powiedział Ryszard Kapuściński – że dobrym dziennikarzem może być tylko dobry człowiek. Bo ktoś taki nie uprawia tego zawodu dla pieniędzy ani sławy. Każdy ma swoją receptę na ten zawód. Moja jest prosta: trzy razy P – prawda, pasja, pokora. Doskonale Pani wie, że wielu cyników, bufonów i zawistników jest w tym zawodzie znakomitymi fachowcami. Ale nie mają w sobie pokory i otwarcia na drugiego człowieka. Są przekonani o własnej nieomylności. I to dla mnie jest różnica między znakomitym fachowcem a dobrym dziennikarzem. Jest Pani jednym z nielicznych dziennikarzy, którym udało się przekonać do siebie kardynała Stanisława Dziwisza, znanego z niechętnego stosunku do mediów. Nie wiem, czy go do siebie przekonałam, ale wiem, że bardzo lubię z nim rozmawiać. Kardynał Dziwisz jest dla mnie ważnym autorytetem, a przy tym to dobry, ciepły człowiek. Gdy został metropolitą krakowskim, „Gazeta Wyborcza” wydrukowała zdjęcie, na którym kardynał trzymał mnie za rękę. Witaliśmy się. Opatrzono je podpisem: „Nowy metropolita krakowski oswaja dziennikarzy”. W rzeczywistości Stanisław Dziwisz jest bardzo otwarty, tyle że ma specyficzny sposób bycia. Złośliwi mówią, że kardynałowi Dziwiszowi nie grożą z Pani strony niewygodne pytania. Nie zgadzam się z tym. Niewygodne pytania padały, choćby o lustrację w Kościele. Przy okazji tej sprawy zrobiłam kilka materiałów, które pewnie mu się nie spodobały. Ale kiedy rozmawiamy na przykład o Janie Pawle II, trudno o styl dziennikarstwa śledczego. Wszystko, co kardynał mówi o papieżu, chłonę z pokorą. Nie drażni Panią protekcjonalny sposób traktowania dziennikarzy przez biskupów: „Przyszedł taki niedouczony i szuka sensacji”? Rzeczywiście, tak bywa, ale nie jesteśmy w stanie tego przeskoczyć. Musimy to zaakceptować. A to dlaczego? Czy nie jest Pani zbyt pokornym dziennikarzem, jeśli chodzi o politykę Kościoła wobec mediów? Nie jestem. Choć pokora w dziennikarstwie to, w moim przekonaniu, wartość nie do przecenienia. Ale jeśli pyta pan o taryfę ulgową dla duchownych, to dla mnie jako osoby wierzącej jest tam, gdzie nie ma kontrowersji. O problemach takich jak lustracja albo skrywane pedofilskie afery trudno rozmawiać na kolanach. O życiu po życiu, kryzysie wiary, tajemnicy Eucharystii, moim zdaniem, można. Po Pani relacjach spod krakowskiej kurii związanych z chorobą i śmiercią Jana Pawła II mówiono, że narodziła się nowa twarz TVN-u. Można powiedzieć, że narodziła się Brygida Grysiak. To był czas, w którym wielu ludzi przewartościowywało swoje życie. Ja także. Dzięki temu na nowo narodziłam się jako człowiek i jako dziennikarz. To była lekcja, której nie dostałabym w żadnym innym czasie. Na czym polega owo narodzenie jako dziennikarki? Uświadomiłam sobie, że są takie gesty, emocje, których nie warto chować do kieszeni. Że w tym zawodzie jest się najpierw człowiekiem, a dopiero potem dziennikarzem. I nikt już mnie nie przekona, że jest inaczej. Choroba i śmierć papieża to był czas, w którym widzowie nie oczekiwali od nas suchych, dziennikarskich relacji. Szukali wytłumaczenia i wskazówek. Dlatego stojąc przed krakowską kurią, zapraszałam do rozmowy gości, którzy tłumaczyli i wskazywali. Widzom. I mnie. Potem słyszałam: „Pani była taka prawdziwa”. A ja byłam taka, jaka jestem zawsze. Od tamtej pory mam w sobie absolutny spokój. Po przeniesieniu się z Krakowa do centrali TVN-u ten spokój był potrzebny? Jestem osobą, która wierzy, że ludzie są dobrzy. Nie przeprowadzałam się do stolicy z założeniem, że zostanę zmiażdżona. Wszyscy w Krakowie ostrzegali mnie, żebym była ostrożna i uzbroiła się w solidny pancerz, bo w Warszawie może być ciężko. Tymczasem zespół przyjął mnie po przyjacielsku. I, czego się nie spodziewałam, zaledwie po kilku dniach pracy w Warszawie trafiłam do Sejmu. I zostałam. Widzi Pani różnicę między pracą dziennikarza w terenie i w Warszawie? W terenie jest trudniej, bo pracuje się więcej. W stolicy większy jest tematyczny kaliber. Ale warsztat i zaangażowanie, mam wrażenie, są na tym samym poziomie. Mnie było trudniej w Krakowie, bo był taki czas, kiedy jako jedyna w redakcji robiłam lajfy. Musiałam być dyspozycyjna każdego dnia i o każdej porze. Dyżury w Warszawie są bardziej uporządkowane, co nie oznacza, że nie pracujemy po kilkanaście godzin na dobę. Dziennikarze z Warszawy są bardziej pewni siebie, mają większą siłę przebicia. Dziennikarze z terenu mają więcej pokory. Próbowała Pani tłumaczyć kolegom w centrali, że dziennikarze w innych miastach mają o wiele trudniej – bez Sejmu i polityków pod nosem? Zdarzały się sytuacje, gdy występowałam w roli rzecznika dziennikarzy z regionów, bo koledzy z centrali nie zawsze zdają sobie sprawę z tego, jak dużo pracy jest w terenie przy ograniczonych możliwościach, choćby technicznych. Co z pracy w terenie przeniosła Pani do centrali? Nie chciałabym, żeby zabrzmiało to patetycznie, ale przede wszystkim dbałość o szczegół, o człowieka. I o to, żeby w dużych sprawach szukać tych małych historii. Małych tylko pozornie. Poza tym praca w terenie, robienie materiałów o dziurach w jezdni pozwala zachować dystans do wielkiej polityki. Udaje się to jeszcze Pani? Czy też przesiąkła już Pani duchem warszawki i tutejszych dziennikarzy? Mentalność mam niezmiennie krakowską. Pracę w TVN-ie zaczynała Pani tak naprawdę jako researcher. Dobra szkoła zawodu czy zmarnowany czas? Zdecydowanie to pierwsze. Jako researcher nauczyłam się dziennikarstwa od A do Z. Przyszłam do pracy z pakietem dziennikarskiej, teoretycznej wiedzy, po pierwszym roku studiów, gdzieś tam po drodze pracowałam w gazecie, trochę w radiu, ale dopiero w TVN-ie nauczyłam się, czym jest prawdziwe dziennikarskie, telewizyjne życie. Jako researcher nauczyłam się wszystkiego – dokumentowania tematu, szukania rozmówców, rozmowy z nimi. To jak plac manewrowy podczas egzaminu na prawo jazdy. Nie zaliczysz, nie wyjedziesz na miasto. Byłam tak zwanym Rysiem. To człowiek cienia od czarnej roboty. Robi materiał, pod którym później nie jest nawet podpisany. To uczy pokory. Pamiętam sytuację, gdy robiłam tak zwaną surówkę o rolnikach, którzy czekają na unijne dotacje. Przeprowadziłam rozmowę z rolnikiem. Szła wyjątkowo opornie, bo rozmówcę sparaliżowała obecność kamery. W efekcie wyszedł 20-minutowy wywiad, który pocięłam i z drżeniem rąk wysłałam do Tomka Sianeckiego. Tomek zadzwonił i powiedział: „Dzięki, że chciało ci się z nim pogadać”. Podobno nie znosi Pani rutyny. A praca reportera sejmowego to prosta droga do niej: łapanie na korytarzach tych samych posłów i prośba o komentarz na temat tego, co inny polityk powiedział. Rutyna to przede wszystkim sposób podejścia do pracy. Dla mnie każdy dzień w Sejmie jest inny. Martwi mnie co innego. Niedługo przed śmiercią Ryszard Kapuściński ubolewał nad stanem naszych mediów, które coraz bardziej się tabloidyzują. Szybko, krótko, bez litości, bez namysłu. Mam podobne zdanie na ten temat. Nie rozumiem, co to ma wspólnego ze sprawozdaniami z Sejmu. Boję się, że pewnego dnia nie będzie można kupić innych gazet niż kolorowe, a relacje z Sejmu zdominują newsy i sensacje typu seksafera w Samoobronie, zgolone wąsy wicemarszałka Putry albo dobijanie się przez posłów do hotelowego pokoju pewnej posłanki. Powinniśmy o tym informować, ale z umiarem. Na razie czerwona lampka jeszcze się nie pali, ale jesteśmy coraz bliżej tej chwili. Może więc wolałaby Pani wrócić do źródeł, do pracy reporterskiej poza Sejmem? Czasami to robię. Jeśli czegoś mi dziś brakuje, to dłuższych form reportażowych. Takich, które idą dalej i głębiej, w których jest czas na refleksję. Może w przyszłości powinnam pójść właśnie w tym kierunku. Na świecie panuje przekonanie, że w mediach można zarobić duże pieniądze, wystarczy tylko wyjść naprzeciw oczekiwaniom czytelników lub telewidzów. Ja mam z tym problem. Nie jestem przekonana, czy należy ślepo podążać za badaniami czytelnictwa i słupkami oglądalności. „Bad news is good news”. Maltretowane dzieci, zabójstwa, wypadki na drodze – jeśli widzowie tego chcą, to im to dajemy. Jeśli nie zaryzykujemy i nie damy im zobaczyć czegoś innego, nie będą wcale wiedzieli, czy chcą oglądać tylko to. Wysokie słupki oglądalności powstają dzięki masom widzów. Stacja, w której Pani pracuje, to wie. Polityka TVN-u i Pani odczucia są rozbieżne. Jak to Pani w sobie godzi? TVN 24 może z dumą patrzeć na słupki, ale to nie pokłosie tabloidyzacji. Mówię tylko, że bardzo bym chciała, żeby tego, co widzimy na antenie, nie determinowały wyłącznie słupki, ale również nasza dziennikarska intuicja. By to, co robimy, nie było lustrzanym odbiciem oczekiwań widza, ale także naszą propozycją, która może na te słupki wpłynąć. Pani program publicystyczny „Sondaż” zniknął z anteny po dwóch miesiącach. O najważniejszych wydarzeniach tygodnia rozmawiała w nim Pani ze zwykłymi ludźmi. Zwykli ludzie nie chcieli oglądać w telewizji zwykłych ludzi? „Sondaż” zniknął z anteny, bo zmieniła się ramówka. Ale prawda jest też taka, że program był niedopracowany. Nadawaliśmy ze studia ekonomicznego, którego scenografia okazała się złym tłem dla ludzkich tematów. Moi rozmówcy wyglądali jak eksperci. „Sondaż” był robiony na szybko, przy okazji „Poranka TVN 24”, co nie wychodziło mu na dobre. Mimo to – jak na program weekendowy – i tak miał wysoką oglądalność, bo nawet 400 tysięcy. Czyli zwykli ludzie jednak chcieli oglądać zwykłych ludzi. Rozmawiał Grzegorz Rzeczkowski, „Przekrój”
...
Aby przeczytać cały artykuł:
Zapisz się na nasz newsletter i bądź na bieżąco z najświeższymi informacjami ze świata mediów i reklamy. Pressletter