Wydanie: PRESS 01/2006
Samotny olbrzym
Rok 1990. Do polskiej ambasady w Wiedniu przychodzi Konrad von Viereck, przedstawiciel międzyna-rodowej sieci reklamowej McCann Erickson. Pyta o namiar na jakąkolwiek firmę reklamową w Polsce. Dostaje adres ITI Video Service. Firma należy do Jana Wejcherta i Mariusza Waltera. Jej szefem jest Marek Janicki. Kilka dni potem Austriak siedzi już w samolocie do Warszawy. Konrad von Viereck proponuje Wejchertowi i Walterowi zorganizowanie w Polsce oddziału jego agencji. Tak powstaje ITI McCann Erickson. Janicki nie od razu wie, czy chce zostać jej szefem. Dzwoni do Marcina Mroszczaka, znajomego, który w Belgii prowadzi agencję reklamową. Do drugiej w nocy wypytuje go, na czym polega praca w reklamie i czy w ogóle warto wejść w ten biznes. Niedługo potem Janicki szkoli się już w oddziałach McCanna za granicą i jednocześnie rekrutuje zespół w Polsce. Agencja ITI McCann Erickson rozpoczyna działalność w Polsce w 1991 roku. Początki McCanna nie różnią się wiele od historii innych sieciowych agencji w Polsce. Tylko że szefowie tamtych agencji zdążyli się już niekiedy kilka razy zmienić, a Janicki kieruje McCann Erickson nieprzerwanie od 15 lat. Pewnie na innych, podobnych do naszego, rynkach byłby już mentorem branży. – Nie dziwi mnie, że z młodszymi, 30-letnimi szefami agencji nie znajduje wspólnego języka – uważa Paweł Kastory, prezes grupy reklamowej Corporate Profiles DDB. – Branża reklamowa to specyficzna grupa ludzi, nierzadko indywidualistów. Nie jestem przecież Davidem Ogilvym – mówi Marek Janicki. Handel drewnem – Marek w reklamie? To się na pewno nie śniło ani jemu, ani mnie, gdy na obozie w Rytrze siedzieliśmy na drewnianych balach nad rzeką Poprad, popijaliśmy tanie wino marki Poprad i śpiewaliśmy – śmieje się Krzysztof Felicki, przyjaciel Janickiego, którego poznał tam na obozie studenckim. Był rok 1974. Felicki pojechał tam jako student pierwszego roku socjologii Uniwersytetu Warszawskiego, Janicki był na tym samym kierunku cztery lata wyżej. – W tamtych czasach karierę można było zrobić na dwa sposoby: albo w państwowej firmie, zapisując się do partii, albo w polonijnej, jak nazywano wówczas firmy prywatne. To pierwsze w przypadku Marka nie wchodziło w grę. Dla ludzi z wykształceniem takim jak nasze, którzy chcieli się od polityki trzymać z daleka, niewiele było możliwości pracy. Mogliśmy co najwyżej marzyć o szarej posadzie w państwowej firmie – wspomina Felicki. Janicki zaraz po studiach rozpoczął pracę jako referent w firmie Poltel, w strukturach TVP. O tym, że szukają kogoś na tę posadę, dowiedział się od znajomej. Poltel był biurem handlu zagranicznego TVP: kupował produkcje zagraniczne dla telewizji, sprzedawał jej filmy stacjom w innych krajach, współorganizował międzynarodowe koprodukcje. Felicki, który do TVP dołączył później, pamięta, że za pierwsze większe zarobione pieniądze kupili na spółkę malucha. – Tydzień jeździłem ja, tydzień Marek – opowiada Felicki. Janicki, oprócz oszczędności z pensji, miał odłożone pieniądze, które jako student zarobił na saksach w Szwecji. Dla niego pierwsze lata pracy nie były stracone. – Dużo się nauczyłem. Prowadziłem negocjacje, pilnowałem terminów realizacji, uczestniczyłem w przygotowaniu koprodukcji. Wszystko przerwał stan wojenny. Urwał się kontakt z partnerami spoza kraju. TVP była bojkotowana za granicą, nie mieliśmy co robić – wspomina. Odszedł z telewizji. Z braku pomysłu, czym się zająć, na rok trafił do Scan Produkt, szwedzkiej firmy handlującej drewnem. Ciągnęło go jednak do tego, co robił wcześniej. Kiedy pod koniec 1983 roku usłyszał, że Mariusz Walter i Jan Wejchert zakładają firmę, która ma się zajmować produkcją wideo, zadeklarował, że chętnie do nich dołączy. Choć znali się z czasów pracy w telewizji (Walter był wówczas szefem Studia 2), Janicki zaznacza, że nie była to żadna zażyłość: – Byłem jednym z setki znajomych, których w tamtym czasie miał Mariusz Walter. Po dwóch, trzech spotkaniach dostałem posadę szefa ITI Video Service, prywatnej firmy produkującej i dystrybuującej produkcje wideo – opisuje Janicki. Syn dyplomaty McCann Erickson jest dziś jedną z największych grup reklamowych w Polsce. W jej skład, oprócz agencji, wchodzą domy mediowe Universal McCann i U2 Media, agencja marketingowa MRM Momentum, agencja PRisma Communications i agencja interaktywna Zentropy Partners. W 1998 roku, niedługo po tym, jak Grupa ITI uruchomiła TVN, odsprzedała sieci swoją połowę udziałów w agencji. Zespół na początku liczył do 10 osób, wśród nich byli m.in. Leszek Stafiej i Maciej Nowicki (pierwszy jest dziś właścicielem firmy Stafiej & Partnerzy, drugi dyrektorem kreatywnym Grey Worldwide Warszawa). Zorganizowali dział kreacji. Stafiej, który był dyrektorem kreatywnym, pamięta, że Janicki mocno angażował się w pracę agencji. – Nawiązywał kontakty i dbał o dobre relacje z klientami. Wprowadzaliśmy wówczas na polski rynek wszystkie największe marki: Gill- ette, Coca-Colę, General Motors, Brauna, Camela, Nescafé. Pracowaliśmy dla Baltony. Marek odziedziczył chyba zdolności do nawiązywania kontaktów po ojcu dyplomacie – uważa Stafiej. Ojciec Janickiego, Tadeusz, karierę w Minister- stwie Spraw Zagranicznych rozpoczął jako referent, a zakończył jako ambasador w Kenii. Dzięki niemu młody Janicki sporo podróżował i mieszkał za granicą. Chodził do szkół dla dzieci dyplomatów, m.in. w Moskwie i Indonezji. Dzięki tym doświadczeniom lepiej rozumiał mechanizmy rządzące biznesem. Zwany Papą Janickim Już na początku działalności zarysował się styl współpracy agencji z klientami. Stafiej mówi, że dziś o McCannie niektórzy żartują, że jest typem firmy „Yes, sir!”. – Uważana jest za agencję, która potakuje klientom i być może to słuszna opinia – wyjaśnia. – Jest prawdą, że już wówczas nie była jej ambicją sława z powodu mocnej kreacji. Od początku raczej szła na kompromis z klientem. Zespół świetnie panował nad relacjami z reklamodawcą. Przez lata McCann Erickson dawała klientom poczucie bezpieczeństwa i stabilny wzrost – dodaje. – Zawsze starałem się, by kreacja była skuteczna. Nigdy nie było naszym celem, by McCann zasłużyła sobie na miano agencji kontrowersyjnej tylko dla poklasku i zaistnienia na festiwalach reklamowych. Reklama to sztuka użytkowa – mówi Marek Janicki. W ciągu pierwszych trzech lat agencja zatrudniała 50 osób, ok. 1998 roku 100, a obecnie 150. Szacunek i lojalność wobec zatrudnionych to, zdaniem wielu, jedna z najważniejszych cech Janickiego, nazywanego przez podwładnych Papą Janickim. – Nie należy do młodych wilczków nafaszerowanych nowoczesnymi marketingowymi teoriami, dla których wymiana załogi to nie problem – ocenia Andrzej Muszyński, prezes Magna Global Polska, domu negocjacyjnego dla Universal McCann, U2 Media, Initiative Warszawa, PanMedia Western. – Stawia na długoterminowe relacje, nie jest technokratą – dodaje. Do dziś 15 proc. załogi to ludzie, którzy są z nim niemal od początku. – Zdarzało się, że stawał po stronie art directora czy accounta, kiedy ci pokłócili się z klientem i ten żądał ich zwolnienia – pamięta Leszek Wiśniewski, który 10 lat pracował w dziale kreacji McCanna (dziś w Locomotivie). Nie chce mówić o powodach swojego odejścia. – Dość długo firma nie traktowała ludzi jak niewolników. Jeśli zdarzało się, że musieli pracować po nocach, by zdążyć z przygotowaniem kampanii na czas, dostawali wysokie premie. O Janickim wielu mówi: dobry człowiek. – Ma serce, trudno znaleźć w tej branży faceta, który jest tak lojalny – uważa Felicki. – Jest nie do kupienia. W reklamie to rzadkość. Utrzymuje się tak długo, bo traktuje firmę jak swoją. Sieć mu ufa, wie, że jej nie oszuka. W przeciwieństwie do innych, którzy kombinowali, jak pójść gdzie indziej za lepsze pieniądze, założyć własną agencję czy butik i wyciągnąć klientów ze starej firmy. Inni dodają: – Mówi, jak jest, nie czaruje ani ludzi, których zatrudnia, ani klientów, dla których pracuje. Od fajerwerków, robienia dobrego wrażenia byli w tej agencji inni. Na przykład Chris Dorsey. Firma – nie przyjaźń Chętnych do wygryzienia Janickiego jednak nie brakowało. Ambicji bycia szefem McCanna w Polsce nie krył pracujący w drugiej połowie lat 90. na stanowisku szefa działu obsługi klienta Francuz Richard Ihuel. – Pisał donosy na Marka i na mnie do centrali w Londynie – opowiada Leszek Stafiej. – Bardzo nie lubiłem Ihuela, byliśmy skonfliktowani. Z jego powodu w 1996 roku odszedłem z agencji. Marek wybrał Ihuela, bo był dla firmy ważniejszy. Proszę go o to zapytać. Na pewno wiedział o donosach – kończy. Janicki przyznaje, że wiedział, ale nie chce komentować tej sprawy. Podobne do Ihuela zakusy miał Chris Dorsey, dyrektor generalny agencji McCann Erickson w latach 2001–2003 (Janicki w czerwcu 2001 roku został szefem grupy), który zdaniem wielu zbyt się w firmie szarogęsił. Sposób zarządzania był przyczyną pierwszego poważnego kryzysu agencji. Za czasów Dorseya odeszli z niej bowiem kluczowi ludzie, m.in. z działu kreacji Jarosław Wiewiórski, Józef Dutkiewicz, Piotr Alchimowicz, a z obsługi klienta jego szefowie: Filip Wołowski, Agnieszka Grzymkowska. Nikt nie chciał przyjść na ich miejsce z powodu opowieści o stylu pracy Dorseya, które krążyły na mieście. – Uważał się za nieomylnego i tym potrafił zabić kreatywność zespołu. Z tego powodu dochodziło do spięć – mówi Filip Wołowski, w latach 1999–2002 szef działu obsługi klienta (dziś w dziale marketingu Polpharmy). Dla wielu poparcie Janickiego dla Dorseya do dziś jest zastanawiające. Janicki przyznaje, że Dorsey był zbyt autorytarny, nie potrafił wsłuchać się w argumenty zespołu. – Zanim jednak to dostrzegłem, uważałem, że skoro powierzyłem mu odpowiedzialne stanowisko szefa agencji, muszę też dać mu czas. Oczywiście odejście tych ludzi było stratą dla agencji. Ale firma to biznes, nie przyjaźń. Z większością tych, którzy odeszli, jestem w dobrych stosunkach i nadal utrzymujemy kontakty – mówi Marek Janicki. Wołowski dziś ocenia, że z punktu widzenia Janickiego trzymanie Dorseya miało sens. – Do pewnego czasu to było korzystne dla agencji. Dorsey miał bardzo duże doświadczenie w obsłudze międzynarodowych klientów – mówi Wołowski. Janicki ceni doświadczenie ekspatów (czyli obcokrajowców w polskich agencjach), których podsyła mu centrala, ale nie jest wobec nich bezkrytyczny. Gdy podczas burzy mózgów w agencji spostrzegł, że jeden z ekspatów góruje nad resztą zespołu, bo po angielsku łatwiej wyraża myśli niż Polacy, przerwał dyskusję. Nakazał rozmawiać po polsku. Dla kolegów sprzed lat również bywa wymagający. Piotr Łukasiewicz, były szef resortu kultury w rządzie Hanny Suchockiej i znajomy Janickiego ze studiów, jest w firmie dyrektorem strategii. Jedni mają go za osobę o mentalności urzędnika, drudzy za dobrego specjalistę. – Trudno powiedzieć, że to mój dobry kolega ze studiów, znaliśmy się po prostu z uczelnianego korytarza. Nigdy nie kierowałem się sympatiami. Zatrudniam ludzi, oceniając ich przygotowanie, nierzadko polegam w tym względzie na headhunterach – twierdzi Janicki. O ile współpraca z Łukasiewiczem trwa od lat, o tyle z niektórymi dawnymi znajomymi ze studiów nie zawsze Krzysztof Felicki przyznaje, że przyjaźń z Janickim przechodziła kryzys w czasach, gdy pracował w McCann jako account: – W końcu dałem sobie spokój. Nie czuję reklamy, ku oburzeniu wszystkich wychodziłem z agencji o 17. Zrezygnowałem z własnej woli – mówi Felicki. Spotkania z Indianami Nie epatuje pieniędzmi, choć je ma. Pracownicy i znajomi zwracają uwagę, że Marek Janicki pięć lat jeździł „takim sobie samochodem” – pięcioletnim oplem omegą kombi. Trzy miesiące temu zamienił go na cadillaca. Mieszka w domu w Willanowie. O bogatych kolegach z Polskiej Konfederacji Pracodawców Prywatnych Lewiatan, której jest wiceprezydentem, wyraża się z przekąsem: „tłuste koty”. Słabością Janickiego są camele. Znajomi przywożą mu je z zagranicy, odkąd papierosy wycofano z polskiego rynku. No i dobra whisky. Hobby to łowienie ryb. Jeśli jednak ktoś wyobraża sobie Janickiego moczącego kij w mazurskich jeziorach, jest w błędzie. Połowy, w których uczestniczy, to męskie wyprawy na Syberię, do Ameryki Południowej, dżungli Amazonii. Takie podróże odbywa raz w roku z trzy-, czteroosobową grupą przyjaciół. Są wśród nich m.in. Lech Kaczoń, prezes Izby Reklamy Zewnętrznej. Śpią na kamieniach i myją się wodą o temperaturze 5°C, spotykają prawdziwych Indian i oglądają kopalnie diamentów. – Oprócz odreagowania pracy, wolę po prostu taki wypoczynek niż opalanie na plaży na Malediwach – opowiada o swojej pasji Marek Janicki. – Lubię harcerską przygodę, dziką naturę, kontakt z pierwotnością. Jest już niewiele miejsc na ziemi, gdzie człowiek może być sam i w promieniu 500 kilometrów nie będzie żywej duszy – opowiada. Samotność w sieci Branża w stosunku do Janickiego jest podzielona. – Nie jest typowym człowiekiem reklamy – stwierdza Leszek Wiśniewski. Niektórzy mówią o nim z estymą, jak o seniorze reklamy. Pamiętają, że budował jej fundamenty w Polsce – był założycielem Stowarzyszenia Agencji Reklamowych i Międzynarodowego Stowarzyszenia Reklamy. Dodają jednak, że dziś sprawia wrażenie wycofanego. Większość menedżerów obsadzanych przez Janickiego przyznaje, że niewtrącanie się przez niego w wiele spraw ma swoje plusy. Nie czują bowiem, że chce mieć wpływ na każdą decyzję w firmie. Poza tym Janickiego otacza pewna aura tajemniczości: – Czuje się jego obecność, choć go nie ma w firmie. Trzyma rękę na pulsie – twierdzi Filip Wołowski. – Samotny olbrzym – tak postrzega Marka Janickiego Jacek Olechowski, dyrektor zarządzający agencji DougFaberFamily. – Nie walczy na froncie, pilnuje interesu sieci. Może dlatego, że jest średnio o dziesięć, dwadzieścia lat starszy od większości szefów agencji? Nie jesteśmy z tego samego pokolenia – dodaje. – Trudno być autorytetem. Być może na emeryturze, jak się wycofam, ale na to jeszcze nie czas. Wtedy będę mógł być im pomocny. Teraz traktują mnie jak rywala. W Polsce reklama nie dochowała się jeszcze emerytów – mówi Janicki. – W miarę możliwości staram się natomiast mieć udział w budowaniu branży. Wyszkoliłem sporą grupę specjalistów, którzy dobrze sobie radzą na tym rynku. – Wcale mnie to zdystansowanie nie dziwi – kwituje Jacek Stalewski, dyrektor generalny grupy reklamowej Lowe. – W tej branży już wystarczy wciąż młodych i wciąż ambitnych, którzy lubią się pokłócić tylko po to, by błysnąć na forum towarzyskim. Jeśli miałbym stworzyć listę agencji, które grają nie fair w przetargach, agencja Janickiego by się na niej nie znalazła – mówi Stalewski. Pawła Kastorego z Corporate Profiles DDB postawa Janickiego też nie zaskakuje. – Marek jest ode mnie starszy o kilka lat i czuję jego wsparcie, ale podejrzewam, że z młodszymi, 30-letnimi szefami, nie znajduje wspólnego języka. Jest trochę jak starszy brat. Od lat pracuje na rzecz branżowych instytucji, ale nie tylko. Jest członkiem Polskiej Rady Biznesu, PKPP Lewiatan – zauważa Kastory. Henryka Bochniarz, prezydent PKPP Lewiatan, o Marku Janickim: – Od początku, czyli od sześciu lat, bardzo angażuje się w nasze projekty, uczestniczy nawet w kilkugodzinnych posiedzeniach zarządu. O ile oczywiście nie jest w tym czasie na swoich ukochanych rybach. Wszyscy są w układach Nie wszyscy są przekonani o szlachetności Janickiego. – To człowiek, który zawsze jest blisko układu trzymającego władzę. Do McCanna dosyć często trafiali klienci, tacy jak Polkomtel czy PZU, o których powszechnie wiadomo, że są upolitycznieni – mówi jeden z szefów dużej agencji, ale boi się wystąpić pod nazwiskiem. Stanisław Plakwicz, były dyrektor zarządzający ds. marketingu PZU SA (dziś prowadzi firmę marketingową Mensa i jest prezesem Fundacji Gdańskiej), zaprzecza, że kilka lat temu podjął decyzję o współpracy z McCannem pod wpływem osobistej sympatii (przyjaźni się z Janickim). Sam Marek Janicki na uwagę, że jego firmę ludzie z branży nazywali wówczas „czerwoną agencją”, reaguje: – Te pogłoski wzięły się stąd, że był okres, kiedy równocześnie pracowaliśmy dla powiązanych z sektorem państwowym spó- łek PZU, PKO BP i Polkomtelu, którego obsługujemy po przerwie też dziś. To dla konkurencji było nie do zniesienia. Tak skutecznie zabiegali o naszych klientów, że wkrótce straciliśmy PZU i PKO BP. Chociaż jest mi miło, że nasze hasło „PKO BP – blisko ciebie” jest nadal używane przez konkurencję. – Janicki studiował z Pawłem Śpiewakiem i wieloma innymi znanymi dziś ludźmi – dodaje Leszek Stafiej. Helenę Łuczywo (wiceszefowa „GW”) Janicki poznał w czasie stanu wojennego, kiedy przez pół roku „przechowywał” w swoim mieszkaniu redakcję „Tygodnika Mazowsze”. – Przez pewien czas w tym kraju wszyscy funkcjonowali w jakimś układzie politycznym, a te układy przekładały się na rynek mediów i reklamy. Notes z dobrymi adresami to podstawa w działaniu nie tylko Marka Janickiego. W ten sposób buduje się każdy biznes. Nie demonizowałbym politycznego aspektu znajomości Janickiego – uważa Andrzej Muszyński z Magna Global. Opalenizna drażni Jeśli Marek Janicki nie wybiera się na emeryturę, musi w najbliższym czasie rozwiązać kilka problemów. Od kwietnia 2005 roku nie znalazł nowego dyrektora agencji McCann Erickson po odejściu Wojciecha Borowskiego. Sam przejął te obowiązki i przyznaje, że znalezienie kolejnego szefa to duży kłopot. Od kilku miesięcy firma nie pozyskała dużego nowego klienta, a lokalni się wysypują. Agencja straciła m.in. Gymnasion, Redan, Kotlin, a wcześniej część budżetu Polkomtelu. Nawet ta część zespołu, która murem stoi za Janickim, czuje z tego powodu niepokój: – Co z tego, że nas nie będzie chciał zwolnić, skoro decyzje mogą zapaść nad jego głową, jeśli nadal będziemy tracić klientów – mówi jeden z pracowników. Nie wspominając tych, którzy są poirytowani częstą nieobecnością Janickiego w firmie i tym, że po kolejnej egzotycznej wyprawie wraca opalony: – Prezesa albo nie ma, albo siedzi zamk- nięty w swoim gabinecie – mówi jedna z osób, która do niedawna pracowała w dziale kreacji. – Nie czuje, jakie są relacje między pracownikami, nie rozmawia z nimi. Choćby o odejściu Borowskiego dowiedzieliśmy się z prasy. Zapewne to wszystko Janicki musi przemyśleć podczas kolejnej wyprawy na ryby. Magdalena Łukasiuk
Aby przeczytać cały artykuł:
Zapisz się na nasz newsletter i bądź na bieżąco z najświeższymi informacjami ze świata mediów i reklamy. Pressletter