Wydanie: PRESS 01/2006
Kotwica
Michelle Pfeiffer w filmie „Namiętności” gra ambitną repor-terkę telewizyjną. Ale dopiero bunt w więzieniu, w którym ona akurat jest z kamerą i nadaje relację na żywo – powoduje, że zostaje zauważona i w końcu prowadzi główne wydanie wiadomości w największej telewizji. Chwila czyni gwiazdę? Gdyby nie 11 września 2001 roku, gdy musiała Pani na żywo relacjonować ze studia wydarzenia w Nowym Jorku, może wciąż prowadziłaby Pani magazyn w TVN 24 i nic by się nie zmieniło? Prawie na sto procent by tak było. I nie pomogłoby przeliczanie, ile lat przepracowałam wcześniej i wymienianie, ile już zrobiłam. Mam świadomość, że wielkie wydarzenia wynoszą ludzi na wysokość, na którą nigdy by się nie wdrapali – nie dlatego, że nie mieli sił czy talentu. Po prostu: wielkie wydarzenia skupiają na sobie oczy milionów ludzi. 11 września byłam na wizji non stop przez cały dzień. W dodatku po raz pierwszy na dużej antenie, bo nagle z TVN 24 przełączono nas na TVN. Wtedy wszyscy z telewizji chcieli się dowiedzieć, jak wygląda ta wojna. Mogę okrutnie powiedzieć: królowałam wszędzie – w domach, sklepach, biurach. Choroba i śmierć papieża w kwietniu ubiegłego roku – bo te dni również spędziła Pani w studiu – znowu Panią wyniosły. Kolejny egzamin dziennikarski? Po pierwsze, to są wydarzenia, do których dziennikarz nie jest w stanie się przygotować. Po drugie, one łamią pewne dziennikarskie zasady. Gdybym ludziom marzącym o uprawianiu zawodu dziennikarza miała pokazać, na czym on polega, musiałabym im opowiedzieć o takich dniach, jak 11 września, kiedy to przekracza się zawodowe reguły. Bo na wizji się nie szlocha. Czasami tonem, tekstem czy odrobiną mimiki można pokazać swój stosunek do tematu, ale szaleństwa emocji na wizji nie powinno być. Ma być podawanie na tacy informacji widzom. Natomiast dziennikarstwo uprawiane przeze mnie 11 września było w tym samym stopniu informacyjne co emocjonalne. Podobnie w dniach choroby i śmierci papieża. Ale to były inne emocje, nie wzdychałam, nie płynęły mi po policzkach łzy. No i byłam bardziej doświadczona niż cztery lata wcześniej, kiedy to miałam raptem dwa tygodnie doświadczenia na wizji. Pewna miękkość, emocje w głosie, przeżywanie wraz z relacjonującymi reporterami – zachowanie tak inne od wizerunku ostrej, konkretnej prowadzącej – czasem raziły. Ja nie gram na wizji. Choć w rzeczywistości nie jestem taką osobą, jaką mnie widzą w telewizji. Potrafię się zaśmiać i być złośliwa, zdenerwowana albo bardzo spokojna, potrafię mówić cicho i głośno. Mam cechy, których nie ma potrzeby pokazywać widzom. Choć czasem potrafię być inna, jak na przykład w programie „Mamy Cię!”. Oj, tam z kolei nie ukryła Pani swego zdenerwowania. Zastanawiałam się: z powodu fatalnego tłumacza czy dlatego, że musiała Pani zrobić mistyfikowany wywiad z jakimś szejkiem, na którym zależało szefom? Byłam zdenerwowana tym, jaka odpowiedzialność na mnie ciąży. Wkręcono mnie w ten wywiad, mówiąc, że od tego zależy kontrakt ITI z Legią Warszawa. To był wywiad w interesie szefów firmy, na ich zamówienie. Czekałam, aż przerwie Pani tę rozmowę. Byłam maksymalnie wkurzona. W pierwszym odruchu nie zgodziłam się. Gdy zadzwonił do mnie Mariusz Walter i powiedział, że trzeba się zaopiekować ważnym gościem i zrobić z nim wywiad, powiedziałam, że nie jestem hostessą i nie robię takich rzeczy. Gdy wyjaśniałam, że po takim wywiadzie nie mogłabym usiąść do rozmowy z poważnym politykiem, usłyszałam, że wywiad nigdzie nie będzie emitowany. To miał być tylko prezent dla tego szejka, który on zabierze do swojego kraju. Gadżet. Nie pomyślała Pani, że kiedyś poproszą, by zrobić coś takiego naprawdę? Może, ale do tej pory się nie zdarzyło. Niedługo po 11 września stwierdziła Pani, że właściwie mogłaby na przykład urodzić drugie dziecko, bo w zawodzie zrobiła już wszystko. Nie powiedziałam tego w znaczeniu, że jestem już świetna. Tylko że mam już pewność siebie, która pozwala mi usiąść do rozmowy na przykład o katastrofie „Kurska” – jestem w stanie na tyle się przygotować, by służyć za przewodnika, który pytaniami pozwala przekazać widzom wiedzę. To jest pewność siebie dopingująca, lecz niepętająca nóg. Po śmierci papieża natomiast naszła mnie myśl, że najważniejsze rzeczy w tym zawodzie już zrobiłam. Że zadania, które zesłał mi los, wykonałam. To tak, jakby pisarz obwieścił, że tę najlepszą książkę już napisał. To coś innego. Chodzi mi o to, że zasmakowałam w zawodzie dziennikarza dobrych i ważnych rzeczy. Mam kompletny tort, wszystkie składniki. Kiedyś Bożena Walter powiedziała mi: „Doszłam do takiego momentu, że mogę to robić całe życie i mogę tego nie robić. Wtedy odeszłam”. Bożena Walter była prezenterką. Czy w dziennikarstwie można mieć taką pewność? Nie, ale jest coś takiego jak bilans życiowy. Przez wiele lat miałam spore wyrzuty sumienia wobec własnego domu, który był porozbijany, niekompletny, w którym czekało moje dziecko. Poświęcałam mu cały wolny czas – lecz zostawało go tak niewiele, że córka ma uraz do telewizji jako miejsca pracy. Z drugiej strony, ona wie, że lubię swoją pracę. I gdy wraca Pani do domu, włącza CNN. Dziennikarstwo to profesja, której nie da się wykonywać na pół etatu. Miałam szczęście w życiu, że trafiłam na swój zawód. Mogę wstawać o czwartej, piątej rano i pracować kilkanaście godzin tylko dlatego, że to lubię. Lecz przychodzi moment, gdy człowiek myśli: „Kiedy uporządkuję moje sprawy życiowe? Kiedy się nimi nacieszę? Kiedy pomogę mojemu dziecku odrabiać lekcje?”. Jest strach, że przegapię coś ważniejszego niż praca. Ta myśl i właśnie bilans życiowy dają wewnętrzny komfort, że gdybym nagle miała odejść z dziennikarstwa – dla domu – mam poczucie, że poznałam ten zawód od najtrudniejszej strony. Jednak nie była Pani reporterem ani w Radiu Zet, ani w TVN 24. Nie czuła nerwów i podniecenia, gdy trafia się na newsa, walczy o fajną setkę, montuje materiał. To prawda. Jedynie kilka razy w życiu zasmakowałam prawdziwej reporterki. Między innymi dlatego pojechałam 11 września, rok później, do Nowego Jorku, by nie opowiadać o tym zza stołu prezenterskiego. Wtedy przekonałam się o kolosalnej różnicy między pracą za stołem prezentera a pracą reportera w terenie. Jednak przez prawie całe zawodowe życie byłam łącznikiem, który zbierał relacje innych i je przekazywał. Amerykanie mają na to dobre określenie: „człowiek kotwica” (ang. anchorman). Tak się ułożyło. Taką rolę – rolę głosu – przydzielił mi w Radiu Zet Andrzej Woyciechowski. Nie cofnę już czasu, nie obsadzę się w roli reportera. Dziś byłoby to sztuczne. W Pani programach dominują rozmowy z politykami. Czy to jest najważniejsze dla Polaków? Pracuje u nas w redakcji i jest moim przełożonym w „Magazynie 24 godziny” Maciej Wierzyński – były wydawca nowojorskiego „Nowego Dziennika”, wieloletni dziennikarz opozycyjny, radiowy i prasowy. Wrócił do Polski po blisko dwudziestu latach spędzonych w Stanach. Co jakiś czas pyta nas, dlaczego wciąż zapraszamy tych samych gości. Czemu ta ławka jest taka krótka i ograniczona do polityki. Zrozumiał dopiero, gdy porozmawiał ze swoimi znajomymi i zobaczył, że ich ta polityka bardzo kręci. Pod tym względem jesteśmy inni od Amerykanów. Zbiera Pani jeszcze wycinki z gazet lokalnych na temat wizytujących tam polityków? Zbierałam bardzo długo, nie tylko na temat polityków. Wzięło się to stąd, że w 2002 roku, przed wyborami samorządowymi, robiliśmy w TVN 24 z Andrzejem Morozowskim tour po kraju. Jeździliśmy od miasta do miasta i robiliśmy rozmowy dwóch głównych kandydatów na prezydentów. To były ciekawe, lokalne pojedynki. I lokalne tematy. To uświadamia człowiekowi, że jest tylko kilka naprawdę ważnych tematów, o których można mówić z perspektywy ulicy Wiejskiej czy Pałacu Prezydenckiego. Dlatego jednym z najważniejszych punktów w TVN 24, gdy zaczynamy rano dzień, jest przegląd prasy lokalnej. Jako źródło informacji dla reporterów TVN 24 i dla mnie przed kolegium „Faktów”. Kto gratulował Pani tytułu Dziennikarza Roku? Wszyscy. Politycy też, ale zdecydowanie więcej gratulowało mi dziennikarzy. Gdy wyszłam z gali Grand Press, miałam 78 wiadomości w telefonie komórkowym. Pierwsze spostrzeżenie: odezwali się do mnie wszyscy ludzie z dawnej ekipy i obecnie pracujący w Radiu Zet, z całego kraju. Radio Zet to początek Pani kariery i ważny okres pracy z Andrzejem Woyciechowskim. Podpatrywała Pani, jak pracuje? Miałam okazję podpatrywać go wcześniej. Gdy na początku lat 90. pracowałam w telewizji Top Canal, która potem nie dostała koncesji, transmitowaliśmy porannego i popołudniowego „Gościa Radia Zet”. Wtedy osłuchałam się ze sposobem, w który Andrzej Woyciechowski prowadził rozmowy. Ogromna klasa, ogromny spokój, prawie żadnych emocji w głosie. Potrafił zadawać ciosy w białych rękawiczkach, a po rozmowie nikt nie miał wrażenia niepotrzebnych nerwów, pyskówki, nachalności. Nie ponosiło go, ale dostawał, co chciał. Poza cechami charakteru decydowało o tym ogromne doświadczenie życiowe. Wtedy pomyślałam, że do takich rozmów usiądę dopiero za 20–25 lat. Usiadłam znacznie wcześniej, lecz mam świadomość, że w taki sposób prowadzić rozmowę można dopiero, gdy ma się plecak wypakowany własnymi doświadczeniami życiowymi. Od Woyciechowskiego można się było nauczyć świetnej szkoły dziennikarstwa radiowego, przekazywanej w pigułce. Dziś patrzę na młodych dziennikarzy i widzę – jak kiedyś widział to u nas Woyciechowski – kiedy ktoś pisze strasznym, koturnowym językiem, dostrzegam tę nowomowę: barok połączony z obco brzmiącymi wyrazami. Woyciechowski powtarzał: „Proszę mówić prostym językiem. Proszę nie czytać PAP-u”. Za jego czasów w Radiu Zet była kara finansowa za przepisanie i przeczytanie na antenie więcej niż trzech z rzędu słów z depeszy PAP-owskiej. Ponadto Woyciechowski miał syntetyczny sposób przekazywania uwag. Potrafił powiedzieć: „Stary, masz głos do dupy” – i człowiek miał prawo się załamać – ale też potrafił podpowiedzieć: „Może nie walcz z głosem, tylko rób w radiu coś innego. Albo zacznij pisać”. I jeszcze jedna żelazna zasada dziennikarstwa newsowego z czasów Woyciechowskiego. Uczył nas: „Nie możecie powiedzieć słuchaczom, że 60 lat temu wybuchła wojna – bo to jest old news. Możecie powiedzieć, że dziś jest sześćdziesiąta rocznica wybuchu wojny”. Nie można zacząć informacji od backgroundu. Woyciechowski był moim mistrzem, a po nim Krzysiek Skowroński. Jednak nie było Pani na spotkaniu w 10-lecie śmierci Woyciechowskiego, zorganizowanym przez byłych pracowników Radia Zet, ani też na oficjalnej uroczystości, połączonej z przyznaniem nagrody imienia Woyciechowskiego. Proszę nie doszukiwać się żadnej teorii. Poza pracą jestem w zasadzie odcięta od świata. W grudniu obchodziliśmy w firmie trzytysięczne wydanie „Faktów”, była impreza. Nie poszłam. Gdy byłam już ubrana, dziecku polały się łzy i powiedziało: „Nawet w sobotę będę zasypiała sama”. Zostałam w domu. Nie powiedziała Pani tego ludziom z „Faktów”. Niektórzy odebrali to jako swoistą demonstrację – nie jest tajemnicą, że nie ma Pani z nimi wszystkimi dobrych kontaktów. Tak to odebrali? Pani mąż przyszedł. Bo mąż jest ich szefem, musiał być. Ja zasadniczo nie chodzę na imprezy – wiedzą o tym wszyscy, którzy mnie znają. Mnóstwo osób z mojej firmy, z TVN 24, opowiadało mi, jak się cieszyli, gdy robili relację z Grand Press – z tego, że wygrałam. Oni rozumieją, że gdy nie ma mnie na oficjalnym firmowym balu, nie jest to żadna demonstracja. Są momenty, których w życiu nie omijam. Gdy miesiąc wcześniej u Tomka Sianeckiego było spotkanie w rocznicę śmierci Marcina Pawłowskiego – przyszłam. Mówi Pani: „z mojej firmy” – wciąż czuje się Pani bardziej związana z TVN 24 niż z „Faktami”? To naturalne – TVN 24 robiłam wspólnie z grupą ludzi, gdy ta telewizja istniała jeszcze w laptopie. To tak jak „Fakty” zawsze będą bardziej Tomka Lisa niż moje, bo to on je stworzył. Gdy została Pani Dziennikarzem Roku, rozesłała e-maila, w którym podziękowała „zespołowi »Faktów«” i ludziom z TVN 24 – tych wymieniając z imienia i nazwiska. Tymczasem to „Fakty” dały Pani popularność. Tylko że ja jej nie chciałam za wszelką cenę. Dostałam zadanie: weź „Fakty” i rób tak, by nie spadła oglądalność. Robimy konkretną robotę. Nie raz zaciskałam zęby na kolegium, myśląc w duchu: „Ludzie, o co chodzi? Ratujemy razem ten sam program! Możecie się na mnie obrażać, ale to są wasze »Fakty«!”. Szanowałam ich żale i uczucia, ale czasem czułam, że dostaję poniżej pasa. Wciąż czuje Pani podział między sobą a starym zespołem „Faktów”? Na pewno jest podział na dziennikarzy bardziej doświadczonych i mniej. Stara ekipa „Faktów” to ci bardziej doświadczeni. Próbują Pani udowodnić, że lepiej się znają na telewizji i lepiej ją czują? Teraz już chyba nie. Choć przećwiczyli mnie. Komentarze na Pani propozycje podczas kolegium: „Świetny temat, tylko jak pokazać to zdjęciami?” – to nie jest sprawdzanie? Jest. Także reagowanie na moje propozycje na kolegium albo złośliwym komentarzem, albo wzruszeniem ramionami. Nigdy nie mówiłam, że krzesło prowadzącego „Fakty” to wygodny szezlong. Ten program stworzył Lis, więc ekipa ludzi, do których przyszłam, to byli faceci Lisa – ze zbiorem własnych talentów, cech, z silnymi osobowościami. Z drugiej strony: to od nich dostałam propozycję prowadzenia „Faktów” i od nich ją przyjęłam. Narażając się na porównania typu: „Lis powiedział, k... mać, masz zrobić ten materiał i już, a Pochanke można przekonać, że nie ma tematu na zdjęcia”. Dopóki jesteśmy w stanie usiąść razem i zrobić dobry program, warto, byśmy razem pracowali. Usiadłam na tym fotelu nie dlatego, że było to marzenie mojego życia, ale dlatego, że kilku świetnych dziennikarzy przyjechało do mnie z bukietem słoneczników i powiedziało: „Pracuj z nami”. Dlatego podjęłam decyzję o prowadzeniu „Faktów” rok później, niż kierownictwo złożyło mi tę propozycję. Odmawiała Pani szefom kilkakrotnie. Już po 11 września 2001 roku przebąkiwano, że powinna Pani prowadzić „Fakty”, ale tam był Tomasz Lis. Nie jest tajemnicą, że nie przepadaliście za sobą. Mało się znamy. I nie było żadnej niechęci między nami. To skąd się brała niechęć ludzi Lisa, żal i złość, które Pani przecież odczuwała? Bo to była wyjątkowa sytuacja, którą uszanowałam. Moment dramatycznego rozwodu w tym zespole. Wtedy czułam się tam niechciana. Lecz dużo wcześniej, gdy Lisa ściągnięto z prowadzenia „Faktów” w piątki, wielu myślało, że poprowadzi je Pani. Tymczasem pozostała Pani przy „Faktach” wieczornych. Myślę, że ktoś na górze pomyślał, że nie złoży mi tej propozycji, by mnie nie spalić. W TVN 24 była Pani postrzegana jako ta faworyzowana przez Mariusza Waltera. To przeszkadzało? Ani sympatia Mariusza Waltera nie ułatwiła mi pracy w tej stacji, ani wyjście za mąż za Adama Pieczyńskiego. Wiedziałam, że kto mnie nie lubi, ten aż zapiszczy z zachwytu, iż wychodzę za mąż za szefa. Nie mogę się jednak dać zwariować. Adam Pieczyński nigdy nie siadł za mnie na fotelu prezentera, nigdy nie siedział w reżyserce, gdy prowadziłam program, a poznał mnie w dziewiątym roku mojej pracy zawodowej. Więc pomyślałam: „Albo się obronię tym, co robię i co umiem, albo zawiść spowoduje, że nie będzie mi się chciało tego robić”. Bardziej niż miliony widzów cenię sobie poczucie, że robię coś zespołowo z fajnymi ludźmi i że to jest naprawdę zespół. Stąd tak kurczowo trzymałam się TVN 24. Tam miałam swoje bezpieczne, w sensie emocjonalnym, miejsce. Nie płakałam, gdy wracałam do domu, nie zastanawiałam się, kto mnie lubi, a kto nienawidzi. Po „Faktach” Pani płakała? Nie, bo rzadko płaczę. Lecz wiele razy, gdy wracałam, powtarzałam sobie: „Do końca miesiąca, dłużej już nie”. Jak Adam Pieczyński postrzega Pani sytuację w redakcji „Faktów”? Mój mąż uważa, że jestem twardsza. Poza tym: jest wiele dziennikarskich małżeństw, z prostego powodu – gdy ludzie spędzają w pracy po dwanaście, czternaście godzin, nie mają ani czasu, ani gdzie szukać tej drugiej połówki. To zrozumiałe. Lecz kwestia podwładności może sprowokować sytuację, że mąż będzie musiał wybrać między żoną a podwładną. Sercem będzie z żoną, a poczucie posłuszeństwa każe mu słuchać szefów. Może, ale to sytuacja czysto teoretyczna. Jeżeli czegoś nie będę chciała wykonać, nie wykonam. Myślę, że oboje zdajemy sobie sprawę z tego, iż nie ma takiej możliwości, że Adam Pieczyński – szef narzuci coś Justynie Pochanke – podwładnej, czego ona, jako niezależny dziennikarz, nie chciałaby zrobić. Gdy Tomasz Lis odszedł z TVN-u, obawiała się Pani, że środowisko odbierze Panią jako tę, która wykorzystała sytuację, by zająć jeszcze ciepłe krzesło i nie poszła od razu do „Faktów”? To prawda. Na pogrzebie się nie tańczy, żałobę trzeba uszanować. Tego być może nie zawiera kodeks etyki dziennikarskiej, ale to wynika z wnętrza. Jacek Żakowski swoje wejście do Radia Zet na miejsce Krzysztofa Skowrońskiego tłumaczył mniej więcej tak: „Taki jest rynek. Dostałem dobrą propozycję i dobre pieniądze, więc przyszedłem, bo potrzebowałem pracy”. Miał prawo do takiej argumentacji. Może to jest kwestia silniejszego pancerza? Z drugiej strony, gdybym była samotną matką bez pracy i akurat dostała propozycję prowadzenia „Faktów”, spojrzałabym na to inaczej. Jednak gdy Lis odchodził, nie miałam życiowej potrzeby, która by usprawiedliwiała moje przejście do „Faktów”. Gdy obserwowała Pani moment odejścia Tomasza Lisa i dziennikarzy, jak to przeżywali, przypomniał się Pani Wasz exodus z Radia Zet? Tak, to była ich rewolucja. My mieliśmy swoją w 2000 roku. Wiedziałam, że każdy musi przeżyć to na swój sposób. Że nie należy wchodzić z butami, z dobrymi radami, nie należy się wtrącać. Tak jak nasze – moje, Krzyśka Skowrońskiego, Pauliny Stolarek czy Andrzeja Morozowskiego – było wtedy Radio Zet, tak jak przeżywaliśmy ten dramat po swojemu, nie przyjmując argumentów z zewnątrz, tak i ludzie w „Faktach” musieli ten moment przeżyć po swojemu. Radziła im Pani w duszy odejść czy nie? Zostać! Świat jest okrutny, nie lubi pustki, wypełnia ją błyskawicznie, a dziennikarzy jest sporo. Lecz naprawdę dobrych, i to zebranych w jednym zespole – już nie tak dużo. Szczerze mówiąc, na tyle świeżo miałam w głowie rewolucję w Radiu Zet, że wierzyłam, iż to się wszystko odwróci – że obie strony się rozmyślą i dojdą do wniosku: „Ludzie, co my tak naprawdę robimy? Rozwalamy superprojekt, który idzie jak burza”. Może to zabrzmi fałszywie, ale żałuję, że Tomasz Lis odszedł. Co musiałoby się stać, żeby zgodziła się Pani przejść do Telewizji Polskiej? Kilka razy próbowali Panią wyciągnąć. Musiałabym umierać z głodu. Nie umiem pracować w państwowej firmie. Justyna Pochanke za 10 lat? Gdy w rocznicę 11 września byłam w Nowym Jorku, nadawałam relację z jednego z budynków sąsiadujących ze strefą zero. Na dwóch piętrach były stanowiska poszczególnych redakcji, moje było na tym samym piętrze co CNN. W całym szeregu dziennikarzy byłam chyba najmłodsza. Dwójka prowadzących z CNN mogła być spokojnie moimi rodzicami. Pomyślałam wtedy, że zupełnie inaczej pewne historie brzmią, gdy je opowiada ojciec, a inaczej, gdy je opowiada syn. Mam nadzieję, że za dziesięć lat wyrośnie prawdziwe pokolenie anchormanów. Marzę o tym, by w naszych redakcjach dziennikarze nie byli co pięć lat wymiatani przez młode ładne twarze. Czuje Pani na plecach oddech tych młodych, pięknych, znających języki i szkolonych już w profesjonalnej telewizji? Widzę obok świetną, świeżą dziewczynę, jaką jest na przykład Brygida Grysiak, lecz zupełnie nie czuję, że ona czy inni jej podobni dyszą mi na karku. Choć wielu młodym, poza doświadczeniem, niczego już nie brakuje. Będą się zamordowywać w pracy, zwłaszcza w tym zawodzie. Rośnie kolejne pokolenie dziennikarzy nastawionych na to, że trzeba dać z siebie wszystko. Rozmawiała Renata Gluza POCHANKE RADZI, JAK: Nie rozstrzeliwać widzów głosem Gdy odbierałam telefon jako kilkuletnia dziewczynka, słyszałam w słuchawce: „Chłopczyku, poproś mamę”. Głos zawsze miałam niski i silny, mówiono, że metaliczny. W Radiu Zet czytałam poranne newsy, zwykle szybko, i kiedyś marszałek Marek Borowski w czasie „Śniadania z Radiem Zet” podszedł do mnie po serwisie i powiedział z udawaną zadyszką: „Ledwo za panią nadążałem”. Próba przerobienia mojego głosu na łagodny, miękki i ciepły skończyła się katastrofą. Mój antenowy partner, Michał Kowalewski, pękał ze śmiechu, kiedy wracałam po lekcjach u fachowców i melorecytowałam serwisy. Gdy byłam już w telewizji, od profesora Stanisława Młynarczyka usłyszałam, że zmiana głosu czy nawet tonu to zmiana osobowości. On nie chciał zmieniać – prosił tylko, żebym się wreszcie nauczyła stawiać kropkę, czyli nie kończyła zdań na wysokim tonie. W telewizji mówię wolniej niż w radiu, ale nadal mocno i stanowczo, lubię nacisk na najważniejsze słowa. Pamiętam jednak, że łatwo z fazy zdecydowanej przejść do krzyku i wystraszyć widzów, dlatego zawsze w słuchawce, którą mam w uchu, słyszę samą siebie z dodatkowymi decybelami. To mi uświadamia, co mogą słyszeć widzowie, którzy mają głośno ustawiony telewizor. Szyć na wizji bez podkładki i się nie wyłożyć Trzeba czytać, wiedzieć, słuchać, oglądać, pytać... jednym słowem: siadać przy prezenterskim stole z tzw. własnym maksymalnym zabezpieczeniem w postaci przytomnej głowy i pewnej wiedzy. W sytuacjach nieprzewidzianych najbardziej liczy się właśnie przytomność. 11 września 2001 roku nie miałam wiedzy o pilotowaniu boeinga ani o konstrukcji nośnej obu wież World Trade Center, lecz konfliktem na Bliskim Wschodzie interesowałam się od dawna, więc np. reakcje świata arabskiego mnie nie zaskakiwały. Dostawałam jednocześnie na biurko kolejne depesze agencyjne oraz do ucha informacje z reżyserki. Ze strzępków zdań budowałam pytania: jeżeli w samochodzie był porzucony Koran, czy to już wojna światów islamskiego z naszym? Jeśli zaatakowano Pentagon – jaka organizacja islamska dysponuje taką potęgą, wiedzą i możliwościami? Jeżeli wieża ma 110 pięter, a samolot wbił się na wysokości 80., czy konstrukcja wytrzyma? Jaki jest system wind, ile osób mogło zostać uwięzionych? Co pewien czas słyszałam w słuchawce komendę: „Przypomnij najważniejsze fakty, powtórz najważniejsze pytania” – i pytałam, łapczywie słuchając odpowiedzi, bo tego dnia każda była na wagę złota. Żeby szyć, trzeba mieć nie tylko bazę w głowie, lecz także grono świetnych współpracowników – by móc pytać, rozumieć odpowiedzi i szybko wyciągać wnioski na wizji. Radzić sobie, gdy gość się spóźnia bądź odmawia wystąpienia z innym Kiedy spóźnia się bardzo ważny gość, warto to komentować, mówiąc: „Czekamy, wiemy, że jedzie, za moment będzie i wtedy spytam go o...”. Tak przytrzymuje się widza, obiecując coś ekstra. Najtrudniej jest, gdy w słuchawce słyszę od gościa: „Z panem X nie wystąpię”. Wtedy walczę i przekonuję. Kiedyś udałam, że mi nie zależy, mówiąc: „Będzie mi brakowało pana opinii i komentarza w tej sprawie, szkoda, że jedyny będzie należał do politycznej konkurencji; to pańska decyzja, panie pośle” – no i poseł przyszedł. Lecz nie udawajmy, nie na każdego to działa. Kiedyś tuż przed programem w charakteryzatorni spotkali się Ludwik Dorn i Tomasz Nałęcz – gorący moment kampanii prezydenckiej, tak zwana sprawa Anny Jaruckiej w toku, Cimoszewicz jeszcze w grze – no i Dorn z Nałęczem nie chce. Mówi – że nie wiedział, ja – że nikt mnie o to nie pytał, on – że chyba nie wystąpi, ja – że trudno, ale będę musiała powiedzieć widzom, którym obiecałam Dorna z Nałęczem, że poseł Dorn był, ale wyszedł. No i został. Robić dobre białe „Biała” to wszystko, co prowadząc program, mówię widzom. Każdą białą piszę sama. Sugeruję swoim wstępem, co w materiale najciekawsze i najważniejsze, wybijam smaczki. Jako lektor mogłabym przeczytać wszystko, jako dziennikarz – wyłącznie to, co sama napiszę. Prowadzący „Fakty” to nie głos plus twarz i niezła marynarka, to osobowość. A ta musi być własna. Czasem godzinę piszę jedno zdanie – zwykle pierwsze, bo jest najważniejsze i uruchamia kolejne. Potrafię siedzieć i kilka godzin słuchać, co się dzieje w służbie zdrowia, czytać artykuły o spotkaniach lekarzy z NFZ-em, po czym usiąść i napisać: „Fakty, Justyna Pochanke, witam państwa. Polityczne pogotowie w służbie zdrowia. Zamiast porozumienia lekarzy z NFZ-em jest pat i pytanie, czy za pata zapłacą pacjenci, pukając do zamkniętych przychodni 2 stycznia. Cena porozumienia to symboliczna złotówka – złotówka na wagę zdrowia. Marek Nowicki…”. W tym miejscu ja znikam, Marek zaczyna autorski materiał. Pozbyć się nawyków dziennikarza radiowego Radiowcy często świetnie sprawdzają się na wizji. Monika Olejnik, Krzysztof Skowroński, Bogdan Rymanowski, Andrzej Morozowski – to radiowcy. Głosy, które zyskały, zamiast tracić na wizji. Lecz w prawie każdym radiowcu są zwierzęco radiowe cechy, które trzeba w telewizji opanować. Gwałtowna gestykulacja i zbyt żywa mimika na wizji wypadają fatalnie. Kamera przerysowuje te cechy – dlatego nie rączki w małdrzyk, buzia w ciup i nie kamienna twarz. Ze spokojem, lecz naturalnie. Z powagą, ale bez przesady. Dla mnie w telewizji najtrudniejsza była sztuka eliminacji tematów. Zgodnie z telewizyjną zasadą: nie ma zdjęć, nie ma tematu. Do dziś, kiedy czytam, że kilkuletni chłopiec samochodzikiem na pedały w wersji kabrio wybrał się do babci mieszkającej w Berlinie i jadąc prawidłowo, najwolniejszym prawym pasem autostrady, przejechał dobrą godzinę, zanim wpadł w ręce policji – to mi żal, że nie mogę o tym opowiedzieć w telewizji. A nie mogę, bo nikt nie ma zdjęć.
Aby przeczytać cały artykuł:
Zapisz się na nasz newsletter i bądź na bieżąco z najświeższymi informacjami ze świata mediów i reklamy. Pressletter