Wydanie: PRESS 09/2009
Jak po lodzie
Dziennikarze odchodzą z telewizji publicznej i robią kariery w stacjach komercyjnych – a Pan na odwrót. Dlaczego wrócił Pan do TVP?
Bo prawie 15 lat temu zaczynałem tam swoją karierę. Dostałem się do redakcji sportowej z konkursu, do którego zgłosiło się ponad 500 osób. Po ostatnim, trzecim etapie zostało 10, z których do dziś pracują trzy czy cztery osoby. Potem przeszedłem roczny staż, dzięki któremu dostałem szansę przejścia przez wszystkie etapy pracy dziennikarskiej. Od noszenia taśm za kolegami po robienie relacji przed kamerą. Wspominam ten czas z ogromną sympatią. Lillehammer w 1994 roku to chyba najlepiej obejrzane przeze mnie igrzyska olimpijskie, bo byłem jednym z tych, którzy rejestrowali przekazy, opisywali je po 20 godzin na dobę. W tej pracy podstawą było i jest wykonywać zawód z pasją i zaangażowaniem. Dlatego doceniam ludzi, którzy na mnie pracują, bo ważny jest każdy z elementów, które tworzą program. Dziś bywają sytuacje, że młody człowiek przychodzi do redakcji i od razu chce być Szaranowiczem. A tak się nie da. Ten zawód jest rzemiosłem.
Tylko dzięki temu, że TVP nauczyła Pana zawodu, nie wytrzymał Pan w stacjach prywatnych?
Do TVN-u ściągnął mnie w 1997 roku Grzegorz Miecugow. Przez trzy miesiące przed powstaniem TVN-u przeszedłem perfekcyjnie zorganizowane szkolenie, na którym dowiedziałem się bardzo dużo o pracy przed kamerą. Sportu w TVN-ie miało być dużo i początek był obiecujący. Stacja miała prawa do polskiej ligi koszykówki i do meczów NBA. W pierwszym historycznym wydaniu „Faktów” prowadzonym przez Tomka Lisa miałem prawie pięć minut na serwis sportowy. Gdy odchodziłem z telewizji publicznej, serwis wieczorny miał chyba półtorej minuty. W TVN-ie miałem więc szansę robić to, co jest kwintesencją pracy w telewizji, czyli pracować na wizji.
Ale jednak po dwóch latach Pan stamtąd odszedł.
Dostałem propozycję z nowo powstającego kanału sportowego Wizja Sport. To było jeszcze większe wyzwanie. Trzeba było robić telewizję spod Londynu, w międzynarodowym towarzystwie, dla Polaków. Czasami trzy razy w tygodniu latałem do Londynu. Tam zdobywałem doświadczenie, pracując z fachowcami ściągniętymi na przykład ze Sky Sports. Wydawcą mojego magazynu piłkarskiego był Argentyńczyk, realizatorem dźwięku Nowozelandczyk, realizatorem wizji Australijczyk, operatorem kamery Szkot, a make-up robiła Irlandka. Tam nauczyłem się pracować z tak zwanym otwartym uchem i dziś przy prowadzeniu programów na żywo bardzo mi się to przydaje.
Lecz ten kanał też Pan zostawił.
Odszedłem, bo Wizja się zamknęła.
Nie myślał Pan o Polsacie? Na antenie otwartej też mają sport, prawa do ważnych imprez, no i kanał sportowy.
Jeśli chodzi o anteny otwarte, telewizja publiczna wciąż ma sportu najwięcej, a kanał sportowy też mamy. To my posiadamy prawa do transmisji igrzysk olimpijskich, mundialu czy najważniejszych dla Polaków piłkarskich mistrzostw Europy, bo tych organizowanych w Polsce w 2012 roku. To w Jedynce jest serwis sportowy po głównym wydaniu „Wiadomości” – najlepiej oglądany codzienny program informacyjny. Chociaż to prawda, że nie mamy angielskiej czy hiszpańskiej ligi piłkarskiej i – nad czym szczególnie boleję – praw do Formuły 1. To nie zmienia faktu, że sport w TVP ma się dobrze, ja też.
Ma Pan poczucie, że pozostałby jednym z wielu dziennikarzy w redakcji sportowej TVP, gdyby nie Adam Małysz? Zabłysnął Pan w blasku jego sukcesów.
Bezsprzecznie wiele mu zawdzięczam. Zgrzeszyłbym, jeżeli bym nie przyznał, że moje nazwisko ogrzało się w promieniach jego słońca. Miałem szczęście, że wróciłem do TVP, gdy pojawił się Adam Małysz. Moim pierwszym znaczącym projektem po powrocie w 2001 roku było prowadzenie dużego studia podczas finału Pucharu Świata w skokach narciarskich, akurat kończącego ten pierwszy doskonały sezon Małysza. To był trzygodzinny program, którym zapewniłem sobie później stałą obecność przy tej dyscyplinie.
Komentowanie skoków to chyba wyzwanie dla sprawozdawcy? Mało się dzieje, trzeba komentarzem uzupełniać długie przerwy między skokami.
Na dodatek na skokach narciarskich, tak jak na leczeniu, w Polsce znają się wszyscy. Szczególnie na skokach Małysza. Komentator stoi pod pręgierzem, bo ogląda go i słucha, w najgorszym wypadku, kilka milionów ludzi i prawie wszyscy są w tej materii ekspertami. To rzeczywiście piękna dyscyplina sportu, z ogromnymi tradycjami w naszym kraju i znakomita zabawa, zwłaszcza kiedy wygrywa Adam Małysz. Wtedy o skokach opowiadać można godzinami.
Skąd ta Pana egzaltacja, gdy wmawia Pan kibicom, że czwarte miejsce Polaka na olimpiadzie to wiadomość dnia, choć dla sportowca to najgorsze miejsce?
Niczego widzom nie wmawiam, pragnę jedynie docenić wysiłek sportowca.
Można zwracać uwagę tylko na złotych medalistów, ale trzeba wziąć pod uwagę sytuację naszego sportu, to, ile przeznaczamy na niego pieniędzy. Dlatego trzeba umieć doceniać również tych, którzy są blisko zwycięzców czy podium.
No tak, ale Małysz był najlepszy, a teraz już nie jest, a Pan nadal mówi, że ma świetne wyniki. Kibic może pomyśleć, że wciska mu Pan, iż relacja z występów byłego mistrza to wciąż towar najwyższej jakości.
W ostatniej letniej Grand Prix Adam Małysz skakał bardzo dobrze i jakoś nie widzę, żeby się skończył. Nigdy nie kopaliśmy Adama Małysza, jak robiły to inne media, gdy tylko miał gorszy okres w karierze. Gdy nie wchodził do drugiej serii, to była porażka, ale to nie znaczyło, że ma zakończyć karierę. Jeżeli na najważniejszych imprezach rangi mistrzowskiej walczy, ociera się o podium, nie wygrywa, ale jest w czołówce, trzeba to uszanować. Jeżeli nie widzę, że ktoś ewidentnie pokpił przygotowania, nie mogę go krytykować. Poza wszystkim Adam Małysz jest legendą polskiego sportu i mistrzem pozostanie na zawsze.
Przyjaźni się Pan z Adamem Małyszem? Wydajecie się być nierozerwalni.
Telewizyjnie nierozerwalni, ale nie skumplowani. Nie odwiedzamy się. Jak jest w Warszawie, nie wpada do mnie na kawę. Pewnie zgodziłby się na prywatną rozmowę, w której ujawniłby jakieś tajemnice. Nie wykorzystuję tego. Wolę mieć gwarancję, że jak zadam mu pytanie na wizji, to mi na nie odpowie, a nie będzie uciekał, licząc na kumplowskie traktowanie. Szanuję Adama Małysza. Ogromnym wyróżnieniem było dla mnie, że zaproponował mi napisanie o sobie książki, w zasadzie wywiadu rzeki.
Z innymi sportowcami się Pan kumpluje?
Staram się nie. Przynajmniej z tymi, którzy aktualnie startują i którymi ja się zajmuję. To komplikuje pracę, bo traci się trzeźwą ocenę występu zawodnika, nawet podświadomie.
Nie żałuje Pan, że nie komentuje piłki nożnej?
Mamy od tego znakomitych kolegów.
Przecież każdy dziennikarz sportowy marzy, by być drugim Janem Ciszewskim.
Pewnie tak, ale trzeba mierzyć siły na zamiary, znać własne ograniczenia, a także te wynikające z sytuacji. W TVP Sport jest znakomite grono komentatorów piłki z Dariuszem Szpakowskim, niezmiennie numerem jeden. Prowadziłem wieczorne studio podczas mistrzostw świata w Niemczech i to było znakomite doświadczenie, ale meczów nigdy nie komentowałem.
W innych dyscyplinach łatwiej Panu zabłysnąć na tle współprowadzących. Pamiętam, jak podczas studia olimpijskiego w Atenach często musiał Pan ratować Paulinę Chylewską.
Nie widzę tego w ten sposób. Mamy utrwalony obraz, że dziennikarzem sportowym musi być mężczyzna, bo kobieta nie może się znać na sporcie. Każdy jej błąd jest bardziej wyciągany niż błąd, który zdarza się mężczyźnie. Czasami warto jednak spojrzeć na sport oczami kobiety. Choć rzeczywiście, kobiety nie wytrzymują zbyt długo w redakcji sportowej.
W przeciwieństwie do stacji amerykańskich, w których są pierwszoplanowymi gwiazdami.
Tak, ale tam przede wszystkim muszą się ładnie uśmiechać i być ozdobnikiem programu. A u nas kibic zupełnie tego nie toleruje. Wymaga od sprawozdawcy, bez względu na jego płeć, aby znał się na sporcie i sport kochał. Widz bardzo szybko rozpoznaje, kiedy ktoś chce jedynie zbić własny kapitał przy relacjach, które mają wielką widownię.
Chce Pan być w TVP drugim Włodzimierzem Szaranowiczem czy Tomaszem Kammelem?
Abstrahując od ostatniej historii z Tomkiem Kammelem, cenię go jako prezentera telewizyjnego, lecz nie chciałbym go zastąpić. Wolę, by kojarzono mnie z Szaranowiczem, który był moim opiekunem podczas stażu w TVP i nadal jest moim mentorem. Ale jestem i chcę pozostać Maciejem Kurzajewskim.
Wygląda jednak na to, że dziennikarstwo sportowe już chyba Pana nudzi.
Nie. Nadal jest moją podstawową działalnością. Kocham sport od dziecka i do końca moich zawodowych dni chcę się nim zajmować.
To po co angażuje się Pan w kolejny show Dwójki?
Projekty, w których brałem lub biorę udział, zawsze zawierają elementy sportowe. Począwszy od programu „Gwiazdy tańczą na lodzie”. Przecież łyżwiarstwo figurowe jest pełnoprawną dyscypliną olimpijską. Show „Kocham cię, Polsko” ma silną rundę sportową i nastrój przypominający piknik kibiców spod Wielkiej Krokwi w Zakopanem.
Lecz „Pytanie na śniadanie” czy festiwal piosenki w Opolu raczej ze sportem się nie kojarzą.
Ale to nadal jest telewizja. Opole reżyserował ten sam człowiek, który reżyserował „Gwiazdy tańczą na lodzie” i „Kocham cię, Polsko”. To on stwierdził, że jest mało czasu na zaprezentowanie 16 wykonawców i trzeba to zrobić w sprinterskim tempie. Dlatego relacja zaczęła się od montażówki, jak biegam przez płotki na stadionie Orła i w trakcie przebieram się w galowy uniform. Ten koncert był więcej niż dynamiczny.
Trochę to naciągane.
Jestem dziennikarzem sportowym, ale też dziennikarzem telewizyjnym. Prowadzenie programów to moja praca. W naszym zawodzie chodzi o wyrobienie sprawności, jej podtrzymywanie i udoskonalanie. Jak w sporcie – trening czyni mistrza. Jeżeli nie robi się nowych rzeczy albo robi się ich mało, człowiek wpada w rutynę i zatraca świeżość. Dla mnie doskonałym poligonem był sport. Często pracowałem w warunkach, w których dziennikarze innych redakcji mieliby spore problemy, by się odnaleźć. A że próbowałem innych rzeczy, każde nowe doświadczenie wzbogaca mój telewizyjny warsztat. To trochę jak szukanie nowych bodźców.
Jest chyba granica, która określa, do jakich programów fachowy komentator sportowy nie powinien się zniżać. Do dziś mnie dziwi, dlaczego Przemysław Babiarz prowadził kiedyś program dla gospodyń „Stawka większa niż szycie”.
Mnie też, ale nie ja powinienem tu oceniać kolegę. Każdy z nas ma swoją granicę, co do formy i tematu. Ale mogę powiedzieć, że dla nas obu sport jest najważniejszy i to ze sportem niezmiennie jesteśmy kojarzeni.
Czy jednak dziś zgodziłby się Pan poprowadzić raz jeszcze „Gwiazdy tańczą na lodzie”?
Nie jestem tego pewien w stu procentach. Ale zaznaczam, że nie mam sobie nic do zarzucenia. Skala trudności dla mnie była ogromna – prowadziłem przecież program, jeżdżąc na łyżwach. Nauczyłem się półtoraminutowego układu łyżwiarskiego, za co jestem wdzięczny Sherri Kennedy.
To był największy show, który udało się zrealizować telewizji publicznej, i jestem dumny, że go prowadziłem. Od strony producenckiej to był program perfekcyjnie przygotowany przez Rochstar, który zresztą produkuje też „Kocham cię, Polsko”. Życzę każdemu dziennikarzowi, by było mu dane współpracować z tymi ludźmi.
Jednak „Gwiazdy tańczą na lodzie” przejdą do historii jako najbardziej obciachowy show w publicznej telewizji.
Ale oglądało go od trzech do czterech milionów ludzi. Choć faktycznie, program nie poszedł w tę stronę, w którą bym chciał – jednak nie z mojego powodu jako prowadzącego.
Dialogi Salety i Dody czy Jacykowa i Rutowicz wstyd było śledzić, a co dopiero prowadzić takie dyskusje.
To było niepotrzebne i niestety, zdominowało program. Ubolewam, że wkład wszystkich uczestników programu, którzy musieli się nauczyć jazdy figurowej, zszedł na dalszy plan z powodu tych kłótni. Jazda figurowa na lodzie kojarzy się z klasą, a tej niektórym zabrakło. Starałem się stać z boku.
Sądzi Pan, że „Kocham cię, Polsko” zatrze w pamięci widzów Pana udział w „Gwiazdy tańczą na lodzie”?
Powtarzam, nie mam do siebie pretensji o „Gwiazdy tańczą na lodzie”. Co do „Kocham cię, Polsko” – potencjał tego programu jest ogromny, bo jest adresowany do całych rodzin. Przełamuje stereotypowe rozumienie patriotyzmu w Polsce powiązanego z martyrologią naszego narodu. Chcemy podejść do patriotyzmu w sposób radosny, cieszyć się, że jesteśmy Polakami. Takie show wpisuje się w misję telewizji publicznej.
Kiczowata scenografia, pospolite piosenki, oscypki i kotlety dla widowni, a jednak...
...taka piknikowa atmosfera jest wpisana w Polskę. Sto tysięcy Polaków piknikuje w Zakopanem pod Wielką Krokwią, a po kilka tysięcy na meczach siatkówki. W pierwszej edycji programu w scenografii były drewniane bociany, w drugiej będą jelenie na rykowisku. Nie chcemy jednak, żeby to było tylko takie polskie „Heimat Melody”. Nie ma piwa, ale jest radość i zabawa.
Ten show spowodował, że moja mama i jej koleżanki są Panem zachwycone. Choć bardziej widzą w Panu świetny materiał na zięcia niż na dziennikarza sportowego.
Mnie to nie przeszkadza, choć jako zięć jestem już zajęty, bo od 13 lat mam żonę. Ponieważ jestem dziennikarzem telewizyjnym, popularność jest wpisana w mój zawód. Programy sportowe, które prowadzę, gromadzą większą widownię niż programy rozrywkowe. „Kocham cię, Polsko” jest jakby dla mnie stworzony i świetnie się w nim czuję.
Sukcesy Małysza się skończyły, więc Pan zagospodarowuje swój wizerunek, by nie utknąć w szufladzie komentatorów mało popularnych dyscyplin sportowych? Musi Pan być ciągle na wizji?
Przede wszystkim sukcesy Małysza się nie skończyły. W przyszłym roku mamy igrzyska zimowe w Vancouver. Jestem przekonany, że nasz mistrz nie porzucił marzeń o olimpijskim złocie. Inne sportowe wydarzenia, które relacjonuję, też mają się dobrze. Kolarski Tour de Pologne to niezmiennie mocny punkt na mapie sportowych wydarzeń w naszym kraju. Lekkoatletyczne imprezy mistrzowskiej rangi nie przestają zachwycać. Bez niepokoju myślę o moim telewizyjnym życiu po Małyszu. Proszę mi wierzyć, że to nie jest tak, że robię wszystko, aby było mnie na antenie jak najwięcej. Nie chodzę po castingach. Nie szukam ludzi, którzy podejmują decyzje, kto poprowadzi dany program i nieustannie się przypominam. Jak na razie, propozycje dostaję i bardzo się z tego cieszę.
Ale na casting do „Pytania na śniadanie” Pan się zgłosił.
Bo dotyczył on naszego tandemu z żoną. Sam pomysł, byśmy razem występowali, wypłynął od Alicji Resich-Modlińskiej, szefowej „Pytania na śniadanie”. Już kiedyś ten program prowadziłem, podobnie jak „Kawę czy herbatę”. Programy te robili też inni dziennikarze sportowi: Włodzimierz Szaranowicz, Przemek Babiarz czy Michał Olszański. W „Pytaniu na śniadanie”, które prowadzę z Pauliną, dominują tematy związane z rodziną, dziećmi, relacjami małżeńskimi, ale też sportem, aktywnością fizyczną.
Trudno było namówić żonę do powrotu do TVP? Przecież telewizja publiczna podziękowała jej, gdy była w trzecim miesiącu ciąży, bo ponoć brzydko się ubierała.
Paulina wróciła do zupełnie innego otoczenia niż to, które się jej pozbyło.
Zdarzyło się, że przyszliście do programu po porannej kłótni małżeńskiej?
Nie, ale istnieje takie ryzyko. Mamy zasadę, że zawsze staramy się sobie wszystko wyjaśnić jeszcze wieczorem przed snem. To otwiera drogę do optymistycznego poranka, a rano jest mało czasu na rozmowy, bo już o szóstej musimy być w telewizji.
Kiedyś musiał się Pan tłumaczyć przed Komisją Etyki TVP w sprawie promocji kosmetyków na łamach „Twojego Stylu”. Zgodziłby się Pan dziś na udział w takiej promocji?
Nie. Po prostu to mnie już nie interesuje. Nie potrzebuję istnieć przez tego typu rzeczy. Staram się zabierać głos tylko w tych tematach, które są związane z moją pracą.
Jednak udzielacie z żoną wielu wywiadów kolorowym pismom.
Pojawiają się przy okazji promocji nowych projektów TVP i bardzo się cieszę, że komórka PR stacji czuwa, aby w ten sposób promować nowe programy czy nasz udział w „Pytaniu na śniadanie”.
Dostaje Pan propozycje wystąpienia w reklamie?
Tak, ale odmawiam.
Bo?
Rachunek mi się nie zgadza. Zbyt dużo bym stracił.
Dziennikarz telewizyjny w reklamie nie oburza Pana?
Cały świat idzie w tym kierunku. Nie uwierzę w to, że kto dba i inwestuje w swój wizerunek i rozpoznawalność, nie chciałby go spieniężyć, występując w reklamie, bo przedkłada nad to jakieś ideały. Przecież media to komercja. Przed każdym programem sportowym, który prowadzę i firmuję swoją osobą, idą reklamy i billboardy sponsorskie. Dlaczego przy mnie sprzedaje się reklamy, a ja sam nie mogę sprzedawać swojej twarzy?
Ma Pan wizję swojej dalszej kariery?
Mam. Co cztery lata są igrzyska olimpijskie, największa impreza sportowa świata. Chciałbym jak najdłużej być obecny przy tym wydarzeniu.
Ale to oznacza, że zwiąże się Pan na zawsze z TVP, bez względu na to, kto to nią rządzi.
Sport jest apolityczny, co jest dla mnie ważne. W redakcji sportowej w telewizji publicznej zmian nie ma dużo. Tak było nawet w czasach komunistycznych.
To może warto zrobić show o sporcie. Kiedyś próbował Pan w Jedynce ze „Sportową Jedynką” i niewiele z tego wyszło. Dlaczego TVP nie może się takiego programu dorobić?
Prób było kilka. Choćby zmiana „Sportowej niedzieli” w rozbudowany show. Ale rzeczywiście, nie udało się tego zrobić tak, jakbyśmy sobie wszyscy życzyli. Gdy pracowałem w TVN-ie, w dwóch pierwszych latach działalności tego kanału, z Markiem Jóźwikiem robiliśmy program „KO czy OK” z elementami sportowego show. Lecz i tam udało się nam utrzymać tę audycję przez trzy czy cztery miesiące. Program okazał się za drogi.
W TVP problemem jest wyszarpanie czasu antenowego o dobrej porze. Taki program nie może być nadawany w niedzielę po 23. Sprawdza się program sportowy trwający 45 minut zaraz po niedzielnym filmie, około 21.30. Taka produkcja kosztuje. Jeżeli chcielibyśmy robić coś na wzór programów znanych z telewizji niemieckich, to wymagałoby postawienia reporterów na baczność na imprezach nie tylko w Polsce, ale i na świecie. Do tego dochodzą wejścia na żywo i prawa do przekazu skrótów najważniejszych wydarzeń sportowych z udziałem bohaterów tych zawodów. Jeżeli zrobimy jakąś namiastkę takiego show, coś mniej kosztownego, na starcie skazujemy się na porażkę.
Z Maciejem Kurzajewskim, dziennikarzem sportowym TVP,
rozmawiał Grzegorz Kopacz
Aby przeczytać cały artykuł:
Zapisz się na nasz newsletter i bądź na bieżąco z najświeższymi informacjami ze świata mediów i reklamy. Pressletter