Wydanie: PRESS 02/2005
Nic na siłę
Jak mówią do Pani w redakcji „Wiadomości”? Pani Ambasadorowo? Nie. Mówią mi po imieniu. Złośliwi twierdzą, że prowadzenie głównego wydania „Wiadomości” to wynik bycia żoną ambasadora. Przede wszystkim jestem dziennikarką. Większość osób z redakcji TVP na placu Powstańców zna mnie jeszcze z dawnych czasów, gdy pracowałam w radiowej Trójce - i dla nich wciąż jestem dziennikarką, a nie żoną dyplomaty. Mojego męża poznałam, mając za sobą prawie dziesięć lat pracy, więc zawodowe sumienie mnie nie gryzie. A złośliwi? Jeśli to uleczy ich kompleksy, proszę bardzo. Jestem przekonana, że gdybym w Kostaryce bądź teraz, po powrocie, porzuciła dziennikarstwo na rzecz wydawania przyjęć, też byłoby źle. Dyplomata to wprawdzie nie to samo, co czynny polityk, ale czy nie obawia się Pani, że funkcja męża może negatywnie wpłynąć na Pani dziennikarską wiarygodność? To pytanie ciągle krąży gdzieś za moimi plecami, a mało kto ma odwagę zadać je, patrząc mi prosto w oczy. Nie wyszłam za mąż za polityka, tylko za dyplomatę, historyka, naukowca. Wiem, że niektórzy twierdzą, iż w telewizji publicznej nie powinna pracować żona „wysokiego funkcjonariusza rządu premiera Buzka”. Ale czy wiedzą, kim był mój mąż za czasów Buzka? Otóż zajmował się organizacją wizyt zagranicznych. Nie jest politykiem i nie należy do żadnej partii. A to, że w przeszłości nie był też związany z PZPR, dodatkowo działa na jego korzyść. Wolałabym, żeby o mojej wiarygodności świadczyła jednak moja praca, a nie rodzina. Od skojarzeń z polityką i tak Pani nie ucieknie. Choćby dlatego, że prowadzi program od zawsze uważany za najbardziej upolityczniony w TVP. To fakt, „Wiadomości” zawsze były łakomym kąskiem dla polityków. I nie da się tego ukryć, były - powtarzam: były - upolitycznione. Mam nadzieję, że dziś nie są już postrzegane jako program polityczny. Gołym okiem widać, że się zmieniły - niezależnie od tego, czy oceniamy je już jako bardzo dobre, czy tylko jako dobre. Mamy najwięcej widzów, jeśli zestawi się oglądalność trzech najważniejszych programów informacyjnych, czyli „Wiadomości”, „Faktów” i „Wydarzeń”. Wygrywacie porą emisji i zasięgiem. W Polsce przełączenie telewizora o 19.30 na Jedynkę to odruch. Czy mamy zmienić porę emisji? Pracujemy, by nie zawieść tych, którzy się na „Wiadomości” przełączają. A badania pokazują, że przez te pół godziny ogląda nas ponad sześć milionów ludzi. Po pół roku od zmiany „Wiadomości” są w defensywie. Z mediów komercyjnych przejęły formę: jest nowoczesne studio, są techniczne triki - tylko materiały często bywają słabsze. Nad zmienionym programem pracujemy nie pół roku, tylko cztery miesiące. A od 14 października, kiedy program ruszył w nowej formie, nasza widownia stale rośnie. Poza tym materiały dziennikarskie są bardziej interesujące, inaczej przygotowywane i nie ma w nich już takiego zadęcia, jak kiedyś. Zajmujemy się sprawami, które interesują widzów. Jesteśmy bliżej ludzi. Nie relacjonujemy konferencji prasowych, by zadowolić polityków. Nasze studio jest na światowym poziomie. Nowoczesne studio nie zapewni lepszej roboty dziennikarskiej. Treść materiałów też jest coraz lepsza. Oczywiście, cały czas pracujemy nad sobą, ale moim zdaniem już teraz relacje reporterskie są na bardzo dobrym poziomie. Czy nie lepiej czas poświęcony w „Wiadomościach” na zapowiadanie sportu, prognozy pogody i programu Moniki Olejnik przeznaczyć na dodatkowy materiał czy rozmowę z gościem? To prawda, że mamy trochę za mało czasu na program. Chcielibyśmy, by był dłuższy. Ale to, o czym pan mówi, zajmuje tylko pół minuty, a nam przydałoby się pięć minut. Teraz musimy ograniczać czas relacji, co się odbija na ich pojemności. Piętą achillesową „Wiadomości” są zagranica i korespondenci. W Moskwie od czasu wyjazdu Grzegorza Kozaka praktycznie jest wakat, w USA Mariusz Max Kolonko robi show, ale nie newsy. A na korespondenta od wszystkiego wyrasta były prezenter Jedynki Piotr Kraśko. Po pierwsze, mamy największą spośród wszystkich stacji sieć korespondentów zagranicznych. Po drugie, poziom relacji reporterskich z zagranicy jest coraz lepszy. Wiele zależy od relacji między Warszawą a placówką, być może wcześniej oczekiwania wobec korespondentów były niewielkie. A oni dostosowywali się do oczekiwań. To się zmienia. Poza tym wrócił do nas świetny Piotr Górecki, który jest teraz cały czas na szlaku: był w Indonezji, później w Iraku. W Moskwie będzie pracowała jako korespondentka Barbara Włodarczyk. Jeden z zagranicznych korespondentów TVP opowiadał mi, że dziennikarze z redakcji zagranicznej w pogoni za zarobkiem podbierają mu tematy i robią z kraju to, co on mógłby zrobić, będąc na miejscu. Nic o tym nie wiem. Jeżeli tak jest, to bardzo nieładnie. Redakcja zagraniczna zajmuje się raczej tematami z krajów, w których nie ma korespondentów. Nie wierzę, że rzeczywiście dobra relacja korespondenta mogłaby być zastępowana materiałem robionym z Warszawy. To ma krótkie nogi. Pani ogarniała całą Amerykę Południową i Środkową, siedząc w studiu Polskiego Radia w San José. Jeździłam. Byłam w Argentynie, Panamie, Gwatemali, kilkakrotnie w Meksyku. W Wenezueli podczas największych napięć politycznych rozmawiałam z przedstawicielami opozycji i z prezydentem Hugonem Chavezem. Znam te kraje, znam kontynent, jego ducha i problemy, poznałam tam wielu ludzi i miałam z nimi stały kontakt. Jeżeli potrzebowałam zasięgnąć języka w Argentynie, a byłam w Kostaryce, kontaktowałam się z odpowiednimi osobami. Ani Polskiego Radia, ani nawet tak zamożnych redakcji, jak „Newsweek” czy „Times”, nie stać na utrzymywanie korespondenta w każdej stolicy. Korespondenci mają siedziby w miejscach strategicznych, a niektórzy z nich obejmują działaniem ogromne regiony. Kwestią podstawową jest zachowanie przyzwoitości i nieudawanie, że jest się gdzieś indziej niż w rzeczywistości. Nigdy nie mówiłam, że jestem w Buenos Aires, gdy byłam w Kostaryce. Nie kusi Pani publicystyka w TVP? Na razie skupiam się na „Wiadomościach”. Przyjaciele mówią mi, że moją wadą jest, iż nie wyznaczam sobie celów, tylko daję się nieść życiu. Ale szczęśliwie życie jakoś do tej pory fajnie mnie niesie. Często wyraża się Pani o swojej szefowej Dorocie Warakomskiej w samych superlatywach. Potrzebuje Pani oparcia w życiu zawodowym? To nie jest kwestia szukania oparcia, tylko zaufania, które dobrze jest mieć do własnego szefa. A Dorota jest nie tylko szefową, lecz także dziennikarką, fachowcem. Jest jeszcze takie trochę zapomniane w naszym kraju pojęcie, jak lojalność. Praktycznie nie znałam Doroty przed powrotem do Polski, przyjęłam propozycję z „Wiadomości” i staram się być lojalna. Poczuła się Pani nagrodzona za lojalność, gdy przeczytała w „Fakcie” o decyzji kierownictwa, że nie będzie już Pani prowadzić głównych „Wiadomości”? Poczułabym się źle, gdybym dowiedziała się o czymś takim z mitycznego grafiku wiszącego w redakcji „Wiadomości”. A projekcje życzeń z „Faktu”, styl i anonimowość notki nie napawają mnie chęcią do dyskusji na ten temat. Jednak skądś się ta informacja wzięła. Ma już Pani tak poważnych wrogów w „Wiadomościach”? Raczej w „Fakcie”. Poza tym to jest pytanie bardziej do moich przełożonych niż do mnie. Mnie zapewniono, że to nieprawda. Jestem w gronie prowadzących główne wydania. Justyna Pochanke z „Faktów” przyciąga drapieżnością i stanowczością. Hanna Smoktunowicz w „Wydarzeniach” wykorzystuje kobiecy image. Pani pozostaje transparentna, jakby schowana za tym, co przekazuje. Chce pan powiedzieć, że brakuje mi kobiecości? A poważnie: trudno, żebym robiła coś na siłę, bo wyglądałoby to sztucznie. Po trzech miesiącach na wizji na pewno jeszcze wszystkiego nie umiem. Obycie, swoboda i polubienie się z kamerą to kwestia czasu, ale jestem i pewnie pozostanę sobą. Jolanta Pieńkowska po odejściu z TVP opowiadała w wywiadzie, jakim politycznym naciskom była poddawana i dlaczego im ulegała - czegoś podobnego już Pani doświadczyła przez kilka miesięcy pracy w „Wiadomościach”? Zrezygnowałabym ze współpracy, gdyby próby nacisku czy manipulacji, o jakich opowiadała Jolanta Pieńkowska, były choćby tylko podejmowane. Świat polityki już wie, że dużo się w TVP zmieniło. A może próby wpłynięcia na program są zatrzymywane na jakiejś barierze, o której my nie wiemy. W każdym razie do naszej redakcji takie zamówienia nie docierają. Nie uniknie Pani, jako prowadząca „Wiadomości”, porównania z Jolantą Pieńkowską. To tak, jakby zapytać słuchaczy Trójki, czy porównują Pieńkowską z Wysocką, bo ta pierwsza prowadzi teraz „Salon polityczny Trójki”, który kiedyś - po odejściu Moniki Olejnik - prowadziłam ja. I co z tego? Karuzela stanowisk: Wysocka za Pieńkowską, Pieńkowska za Wysocką… Wymiana dokonała się w sposób naturalny. Wyjechałam z kraju, dyrekcja Trójki miała własną politykę personalną. Nie było tak, że Jola Pieńkowska mnie zastąpiła, zmuszając do odejścia. I mam nadzieję, że Jola też wie, iż nie odeszła dlatego, że ja przyszłam do „Wiadomości”. Nie szukała Pani pracy w telewizji komercyjnej? I Polsat, i TVN zmieniały swoje programy informacyjne mniej więcej w tym samym czasie co TVP. Nie mam nic przeciwko komercyjnym stacjom. Przez trzy lata byłam wydawcą „Kropki nad i” w TVN-ie. Kiedy wyjechałam z mężem do Kostaryki, wszystko się urwało: i kontakty z TVN-em, i praca w Polskim Radiu. Ich substytutem stała się praca korespondenta w Kostaryce. Chciałam mieć zajęcie i nie zrywać całkowicie z zawodem, lecz to nie była praca na pełnych obrotach. Wróciłam do kraju, bo mąż kończy misję w Kostaryce. Padła propozycja ze strony telewizji publicznej. Byłoby niemądre, gdybym odmówiła. To jest wyzwanie, a dla mnie powrót do kraju i tak wiązał się z rewolucją zawodową - w każdym radiu czy telewizji musiałabym budować życie zawodowe od nowa. Nie obawia się Pani, że tak jak Jolanta Pieńkowska była twarzą telewizji Kwiatkowskiego, tak Pani będzie postrzegana jako twarz telewizji Dworaka? Twarz telewizji Dworaka? Czy to coś wstydliwego? Rozmawiał Andrzej Klim
Aby przeczytać cały artykuł:
Zapisz się na nasz newsletter i bądź na bieżąco z najświeższymi informacjami ze świata mediów i reklamy. Pressletter