Wydanie: PRESS 11/2004
Wolni strzelcy
Redakcje coraz częściej odchodzą od zatrudniania fotoreporterów na etacie, zmuszając ich tym samym do zakładania własnych firm, kupowania sprzętu i stania się wolnymi strzelcami. Jednak brak etatu często wcale nie oznacza, że nie są oni związani z konkretną redakcją – trudno więc mówić o klasycznych freelancerach. Wydawca „Faktu” już na starcie ustalił: żadnych etatów dla fotografów. Każdy, kto chciał dla „Faktu” robić zdjęcia, musiał mieć firmę i własny sprzęt. Od 1 września br. na podobnych zasadach współpracuje z „Super Expressem” 18 fotoreporterów (połowa z nich poprzednio była na etacie). Z tym, że „Super Express” pozostawił na etatach czterech fotoreporterów w Warszawie i jednego w Katowicach. Propozycja przejścia na własny rozrachunek była szczególnie trudna do przyjęcia dla fotoreporterów, którzy korzystali z redakcyjnego sprzętu. Nie można bowiem pracować jako freelancer, nie posiadając aparatu cyfrowego, przynajmniej dwóch obiektywów i laptopa. A to wydatek co najmniej kilkunastu tysięcy złotych. Półprofesjonalny aparat cyfrowy Canon (np. EOS 10D) kosztuje ok. 6 tys. zł, lecz takim trudno jest robić dobre zdjęcia z imprez sportowych. Canon EOS 1D Mark II, który do nich się idealnie nadaje, to wydatek rzędu 20 tys. zł (sam korpus). Do tego dochodzi obiektyw (co najmniej 3–4 tys. zł) – ale jeden obiektyw to zazwyczaj za mało. Na lampę trzeba wydać ok. 2 tys. zł, do tego wszystkiego potrzebny jest laptop z kartą modemową, która umożliwia przesyłanie zdjęć z każdego miejsca – to kolejne ok. 9 tys. zł. Przy czym tak drogi sprzęt warto ubezpieczyć (ok. 1,5 tys. zł rocznie), bo podczas jednego meczu można wszystko stracić. Zwalniani z „SE” fotoreporterzy mogli odkupić sprzęt redakcyjny. – Na raty i bez procentu – zaznacza Piotr Bławicki, szef działu foto w „SE”. Jednak bardziej od zakupu sprzętu przerażała ich składka ZUS. Filip Łepkowicz z Poznania, choć odrzucił propozycję współpracy z „SE”, freelancerem został i tak – tyle że nie założył jeszcze firmy. – Badam, ile będę zarabiał, gdy ją założę. Wszystko wskazuje na to, że całkiem nieźle. Najbardziej boję się ZUS-u, tym bardziej że od stycznia mają wejść nowe przepisy i już i tak wysoka składka może być jeszcze większa – mówi. Niektórzy fotoreporterzy ratują się tym, że przez cały miesiąc pracy mają zawieszoną działalność gospodarczą, a odwieszają ją tylko na jeden dzień, kiedy wystawiają fakturę. W ten sposób unikają płacenia pełnego ZUS-u. – Teoretycznie powinno się to robić też w urzędzie skarbowym, ale nikt tego nie robi, bo ZUS się nie kontaktuje ze skarbówką. Więc zawiesza się działalność w ZUS-ie. Pod koniec miesiąca odwiesza się na dzień, dwa, wypełniając odpowiednie druki, a potem się znowu zawiesza. I tak miesiącami – opowiada jeden z nich. Nie jest to zgodne z prawem, ale co miesiąc prawie 700 złotych zostaje fotografom w kieszeni. Sport zawsze wchodzi – Trudno jeszcze ocenić, jak będzie teraz wyglądać moja współpraca z „Super Expressem”. Firmę mam dopiero od września, ale pierwsza wypłata była zaskakująco miła. Zarobiłem więcej niż na etacie, choć roboty było tyle samo. Jeśli stawki za zdjęcie nie spadną, może być dobrze – mówi jeden z fotografów, który przystał na to, by „SE” miał prawo pierwokupu jego zdjęć. Na tym właśnie polega nowy typ fotografa freelancera: dla innych tytułów ów fotoreporter może pracować pod warunkiem, że nie jest to konkurencja. Zasada niepublikowania zdjęć u bezpośredniej konkurencji obowiązuje we wszystkich dziennikach. Filip Łepkowicz został zmuszony do odejścia z etatu, ale dostrzega plusy freelancerstwa. – Współpracuję z wieloma tytułami. Robię zdjęcia na zlecenia, ale mam ten komfort, że mogę odmówić. Szansę rozwoju widzę w zróżnicowaniu wymagań. Na zrobienie tematu poświęcam tyle czasu, ile wymaga. Wcześniej było to trudne, bo w dzienniku pracuje się szybko. Co najważniejsze, teraz mam czas, by znaleźć sobie temat, nad którym samodzielnie pracuję, a potem szukam kupca. Ostatnio sprzedałem po raz kolejny fotoreportaż do „Tygodnika Powszechnego”. Może nie są to wielkie pieniądze, ale za to prawdziwa satysfakcja – opowiada Łepkowicz. Przyznaje, że ciężko jest się przebić z własnymi materiałami i głównie realizuje się zlecenia. Inni fotoreporterzy widzą minus nowego systemu pracy – często są to zlecenia mniej ciekawe od obsługi codziennych wydarzeń, trafiających na czołówki gazet. Żeby zacząć to zmieniać, Łepkowicz razem z trzema innymi niezależnymi dziennikarzami i fotoreporterami (dwóch foto, dwóch piszących) założyli gazetę w Internecie – www.dziennikarze-wedrowni.org. Prezentują tam swoje zdjęcia i reportaże z kraju i ze świata. Sebastian Borowski, który współpracuje z „Faktem” od początku jego istnienia, ocenia, że przyjęta przez ten dziennik forma współpracy z fotoreporterami nie jest zła. – Dziś etatu bym już nie chciał. Gdy współpracowałem z inną redakcją, musiałem w niej siedzieć na dyżurach, za które nikt mi nie płacił. Teraz nie mam takich zobowiązań – mówi Borowski. Do minusów bycia wolnym strzelcem zalicza samodzielne prowadzenie księgowości. – No i tęsknię za redakcyjnym informatykiem. Teraz problemy z komputerem są na mojej głowie – opowiada. Na pytanie o zarobki odpowiada, że są bardzo przyzwoite. Stać go było na Canona EOS 1D Mark II, dwa obiektywy i teraz przymierza się do kupna obiektywu 400 mm. – Ten ostatni za pieniądze z Unii Europejskiej, bo jest taka możliwość –mówi Borowski. W wyposażeniu ma też laptop z kartą modemową. – Choć wspieram się kredytami, nie zarzynam się – zapewnia. – Jako wolny strzelec mam prawo robić zdjęcia dla innych niekonkurencyjnych tytułów: tygodników, kolorówek, pism branżowych. Redakcja nie ma nic przeciwko temu – mówi Borowski. Dla „Faktu” wykonuje głównie zdjęcia z imprez sportowych. – Sport to pewna działka: jest go w gazecie dużo, więc zdjęcia są potrzebne. Z innymi wydarzeniami bywa różnie. Coś, co rano redaktorzy zamierzają dać na otwarcie strony, po południu jest już tylko drobnym tekstem. Sport planuje się dużo wcześniej i zmiany zdarzają się rzadko. Jadąc na mecz na drugi koniec Polski, mam niemal sto procent pewności, że zdjęcia wejdą do numeru – wyjaśnia. Dla kasy i dla prestiżu Wydawcy chętnie korzystają z freelancerów. – Dzięki temu systemowi możemy korzystać z usług wielu ludzi, przebierać w zdjęciach i wybrać te najlepsze. Etaty trochę rozleniwiały fotoreporterów. Mogli zrobić zdjęcie, ale nie musieli, bo i tak dostawali pieniądze. Albo redakcja brała zdjęcie swojego fotografa, mimo że agencja oferowała lepsze, tylko dlatego, by nie dopłacać do interesu – mówi Wojciech Rzążewski, szef działu foto w„Fakcie”. Ten dziennik uchodzi wśród fotoreporterów za dość dobry, jeżeli chodzi o stawki. Za zdjęcie płaci ok. 100 zł, czasami więcej. Zwraca koszty podróży, a jeśli zamówione zdjęcie nie pójdzie, też płaci, choć nie zawsze. Należący również do Axel Springer Polska „Newsweek Polska” płaci dobrze i do tego za każde zamówione zdjęcie, bez względu na to, czy zostało opublikowane. – Kilometrówkę płacimy całą, a jeśli zdjęcie nie idzie, płacimy połowę stawki – mówi szef działu foto w „Newsweeku” Marek Kowalczyk. Stawka za zamówioną fotografię wynosi tu ok. 300 zł plus zwrot kosztów, a za fotografię z archiwum – ok. 200 zł. Choć w rzeczywistości stawki są umowne, bo targują się zarówno szefowie działów, jak i autorzy zdjęć. Wśród fotoreporterów panuje przekonanie, że dla „Newsweeka” dobrze jest pracować dla pieniędzy, a dla „Polityki” dla prestiżu. Na topie jest też „Przekrój”, który fotoreporterzy szczególnie chwalą za fotoedycję: dobrze eksponowane zdjęcia i – co najważniejsze – niekadrowane. – No i „Przekrój” płaci dobrze i na czas – mówi jeden z wolnych strzelców. Upowszechniająca się w redakcjach zmiana formy współpracy z fotoreporterami sprawiła, że coraz częściej zdarza się, iż redakcja kupuje materiał zaproponowany przez fotografa, a niezamówiony wcześniej. – Cykl fotoreportaży „Na własne oczy” wypełniają mniej więcej w 70 procentach zamówienia, reszta to pomysły autorów. Jeśli ktoś przychodzi do nas z dobrym gotowym materiałem albo pomysłem na materiał, kupujemy go – zapewnia Wojciech Franus, szef foto w „Polityce”. Jest zadowolony, bo wolnych strzelców jest coraz więcej. – Konkurencja zawsze podnosi poziom i zbija ceny, więc dla nas to idealna sytuacja – mówi. – Nasi stali fotoreporterzy współpracownicy, związani z nami umową, wiedzą, co im wolno, a czego nie. Ci, którzy współpracują z nami jedynie z doskoku, mogą sprzedawać zdjęcia, komu chcą – dodaje. Nie grozi rutyna Freelancer z niemal dwudziestoletnim stażem Grzegorz Kozakiewicz z Krakowa podkreśla, że teraz pracuje na niego też jego archiwum. – Kiedyś zadzwonił do mnie „Tygodnik Powszechny” z prośbą o zdjęcie ilustrujące anomię. Nie wiedziałem nawet, co to jest. Gdy dowiedziałem się, że to zanik wszelkich wartości w społeczeństwie, odejście od tradycji itd., przypomniałem sobie o zdjęciu, które zrobiłem kiedyś dla frajdy: na sznurku od bielizny zawieszonym między śmietnikiem a słupkiem suszy się polska flaga, ale widać, że służyła komuś jako szmata do podłogi, była brudna, utytłana, sponiewierana. Zdjęcie poszło – opowiada. Zdaniem Kozakiewicza prawdziwym freelancerom, czyli fotoreporterom, którzy nie tylko działają na zasadzie jednoosobowej firmy, ale też nie są związani słowem z żadną redakcją, jest coraz trudniej. – Stawki są niewielkie, tytułów zainteresowanych poważną fotografią mało – mówi Kozakiewicz. Zwraca też uwagę, że wolny strzelec w razie procesu o naruszenie czyichś dóbr osobistych może pozostać sam – redakcja wcale nie musi wziąć na siebie płacenia ewentualnego odszkodowania osobie, którą sąd uzna za poszkodowaną. Fotoreporterzy pracujący na własny rachunek od lat uważają, że przy rosnącej konkurencji warto zakładać własne agencje. – Mając agencję, jestem w stanie sprzedać więcej zdjęć. To usprawnia składanie oferty. Każdy może obejrzeć moją bazę – około sześciu tysięcy zdjęć. Jednorazowo wykonaną fotografię, opisaną i włożoną w serwis, mogę sprzedać kilka razy – opowiada Piotr Hawałej z Wrocławia. Jego agencja Wrofoto działa od kilku miesięcy. Z jej usług korzystają gazety codzienne i tygodniki. Żeby kupić oprogramowanie potrzebne do założenia agencji, wziął kredyt. Ciągle go spłaca, ale wierzy, że zainwestowane pieniądze w końcu się zwrócą. Kiedyś pracował na etacie w gazecie, potem dla dużej agencji, ale dziś już by nie chciał do tego wrócić. – Wolę pracować na własny rachunek. Mam wrażenie, że przez to nie popadam w rutynę, że ciągle się rozwijam – mówi. Połowę jego pracy stanowią zlecenia, połowę tematy, które realizuje sam i szuka na nie kupca. Również za granicą. Udało mu się już sprzedać swoje zdjęcia w Niemczech, Anglii i Norwegii. Beneficjenci czy ofiary Paweł Relikowski, wieloletni etatowy fotoreporter „SE”, mówi: – To, co w tej chwili dzieje się na rynku, czyli przerzucanie fotoreporterów z etatów do ich własnych firm, to po prostu inna forma zatrudnienia. Redakcje oszczędzają, nie ponosząc kosztów utrzymania fotoreportera. Fotograf wcale nie jest wolny. Siedzi w domu i czeka na telefon z redakcji. Wciąż na ogół robi to, co chce dana redakcja, a nie to, co sam chciałby wykonać i sprzedać za przyzwoite pieniądze. On nie zgodził się na propozycję „Super Expressu” i nie założył własnej firmy. Przeniósł się na etat do lokalnej gazety. Piotr Hawałej przestrzega: – Freelance to nie czekanie, aż dostaniesz zamówienie na zdjęcia. To ponoszenie ryzyka: albo się uda sprzedać to, co zrobiłem, albo nie. Wkrótce może się okazać, że część nowych wolnych strzelców na rynku to tak naprawdę tylko ofiary redakcyjnych oszczędności. Maja Majewska
Aby przeczytać cały artykuł:
Zapisz się na nasz newsletter i bądź na bieżąco z najświeższymi informacjami ze świata mediów i reklamy. Pressletter