Poświęcę reputację w mediach
Rozmowa z prof. Januszem Czapińskim, psychologiem społecznym, jednym z sygnatariuszy listu otwartego do mediów krytykującego relacjonowanie sprawy Andrzeja S., psychoterapeuty zatrzymanego pod zarzutem pedofilii
Powodem Państwa oburzenia, wyrażonego nie tylko w liście otwartym do mediów, ale i podczas konferencji prasowej zwołanej 7 lipca przez Obserwatorium Wolności Mediów, było nagłośnienie przez dziennikarzy sprawy zatrzymania psychologa Andrzeja S. Zabolało, bo dotyczyło Waszego kolegi?Nie chodziło o to, że media nagłośniły sprawę. My też jesteśmy za tym, by o tego typu historiach pisać.
Niektóre media jednak w sposób zdeformowany relacjonowały sprawę, epatując czymś, co wzbudza powszechne obrzydzenie
i zarazem lęk. Wiele rodzin bowiem drży na hasło ”pedofilia”. Zaczynają się zastanawiać, czy wysłać dzieci na kolonie. Oburzyło nas przede wszystkim to, że media od razu określiły, o kogo chodzi. W pewnym sensie to był majstersztyk medialny: zgodnie
z prawem pisano imię i pierwszą literę nazwiska oraz dawano zdjęcie z zasłoniętymi oczami, tyle że i tak było wiadomo, o kogo chodzi. W dodatku podawano tytuły napisanych przez zatrzymanego książek.
Jeszcze bardziej niż identyfikacja osoby oburzyło nas wydanie przez media wyroku. Rozumiem, że w komentarzach odredakcyjnych czy osób trzecich mogą się znaleźć oceny. Ale nie można formułować leadu czy tytułu tak, by odbiorca odniósł wrażenie, że wszystko jest przesądzone, że Andrzej S. na pewno jest pedofilem i to ohydnym, aktywnym pedofilem. A wielu czytelników i widzów tak odbierało przekazywane informacje.
Dlaczego nie wystosowaliście podobnego listu, gdy media pisały szeroko o sprawach arcybiskupa Juliusza Paetza czy Wojciecha K., szefa chóru Polskie Słowiki?
W tamtych przypadkach zaczęło się od zeznań ofiar – to dało im inny wymiar. Sprawa Andrzeja S. jest wyjątkowa pod tym względem, że zapoczątkował ją donos na temat zawartości śmietnika. Jak dotąd prokuratura nie powiedziała, że dotarła do jakiejś ofiary. Mówi się ogólnie, że przynajmniej kilkoro dzieci zostało skrzywdzonych. Wiem, że ”Fakt” dotarł do matki, która rozpoznała na jednym z publikowanych zdjęć swoje dziecko. Lecz pytanie brzmi: czy to zostało zweryfikowane przez prokuraturę?
To jest niezwykle delikatna sprawa, w której media powinny poruszać się, jak po polu minowym. Tymczasem media zachowują się tak, jakby min nie było. Idą na skróty, nie myślą
o konsekwencjach społecznych. Już nikogo nie obchodzi zjawisko pedofilii. Relacje nie są merytoryczne. Owszem, należy nagłaśniać tego typu informacje, ale odpowiedzialnie.
Gdy niedawno pod takim samym zarzutem zatrzymano Jarosława G., media nie kryły, że to znany dziennikarz. Tymczasem według Pana miałyby inaczej traktować Andrzeja S. niż Jarosława G.? W końcu Andrzej S. jest osobą publiczną.
To jest teza pana prof. Jacka Hołówki: że media mają prawo pisać o sprawach dotyczących osób publicznych. Że tacy ludzie - skoro pchają się na publiczny piedestał, poszukują sławy i rozgłosu - muszą się liczyć z ryzykiem upubliczniania ich spraw osobistych. Ja się ogólnie z tą opinią zgadzam. Znany polityk powinien brać pod uwagę, że któregoś dnia na ulicy zostanie ugodzony nożem przez szaleńca niezgadzającego się z jego polityką.
Czy jednak Andrzej S. powinien, występując często w mediach
i stając się osobą publiczną, brać pod uwagę ryzyko śmierci cywilnej i zawodowej z powodu wyroku bez sądu? Moim zdaniem zostały przekroczone granice dopuszczalnego ryzyka.
A czy wspólny list i konferencja prasowa nie były po prostu spowodowane obawą, że stracą Państwo klientów?
Sygnatariuszami tego listu są osoby wykonujące różne profesje. Wśród nich znalazł się tylko jeden psychoterapeuta, Wojciech Eichelberger. Nie chodziło więc o ochronę własnych interesów. Nie jest ważne, ile pieniędzy stracą psychoterapeuci w związku z tą sprawą, lecz jakie szkody poniosą dzieci, które nie zostaną posłane na psychoterapię, mimo że powinny.
Stał się Pan bohaterem czołówki dziennika ”Fakt”. Redakcja odpowiedziała na Pana postulat z konferencji ”Nie znam ofiar Andrzeja S. Pokażcie mi te ofiary. Wtedy będę im współczuł...” Czy te słowa były odpowiednie, biorąc pod uwagę całą sytuację?
Powtórzyłbym to, co powiedziałem w odpowiedzi na agresywny komentarz dziennikarki: że współczujemy sprawcy, a nie współczujemy ofiarom. Jakim ofiarom mamy współczuć: abstrakcyjnym, potencjalnym? Jak będą ofiary, to ja z pewnością będę im współczuł. My jesteśmy tak samo przeciwni pedofilii, jak wszyscy. Nie stajemy też w obronie Andrzeja S., co bez przerwy się nam wmawia. Podpisaliśmy list w obronie pewnych zasad, obowiązujących podczas informowania o sprawach trudnych, bulwersujących i mogących wywołać panikę w społeczeństwie.
A jeżeli miałoby to zaowocować autentyczną dyskusją na temat sposobu funkcjonowania mediów w podobnych sprawach – to mogę poświęcić swoją reputację w środowisku dziennikarzy. Jeśli przestaną mnie prosić o komentarze czy zapraszać do programów, nie odczuję tego jako niesprawiedliwy wyrok za to, co zrobiłem
w sprawie Andrzeja S.
Rozmawiała Anna Nalewajk
Zdjęcie Julita Kania/FAKT
(08.07.2004)