Temat: prasa

Dział: PRASA

Dodano: Luty 10, 2024

Narzędzia:

Drukuj

Drukuj

Milion opinii, każdy ma swoją. Ale czy rozumiemy różnicę między faktem a opinią?

Przykładem niech będą relacje polskich mediów z Marszu Miliona Serc, który 1 października odbył się w Warszawie. Konia z rzędem temu, kto z mediów dowiedział się, ile mniej więcej osób wzięło w nim udział (screen: YouTube/Donald Tusk - kanał oficjalny)

W płaszczyk opinii można ubrać wiele absurdalnych faktów i sprzedać je w mediach jako prawdę. Bo prawo do wolności wyrażania poglądów coraz częściej wygrywa w sądach z innymi wartościami.

***

Ten tekst Grzegorza Kopacza pochodzi z archiwalnego wydania magazynu "Press" – nr 11-12/2023. Teraz udostępniamy go do przeczytania w całości dla najaktywniejszych Czytelników. Przyjemnej lektury!

***

Czym różni się fakt od opinii, uczą się już dzieci. W materiałach edukacyjnych dla uczniów szkoły podstawowej fakt jest definiowany jak coś, co miało miejsce i co można obiektywnie udowodnić, a opinia to pogląd lub przekonanie na dany temat, subiektywne stwierdzenie.

Serwis Key Differences w następujący sposób prezentuje kluczowe różnice między faktami i opiniami. Fakty są ściśle określone i mogą być mierzone, obserwowane i sprawdzane, są poparte dowodami, statystykami, dokumentacją. Natomiast opinia to osobisty pogląd lub osąd na dany temat, który może, ale nie musi, być poparty faktami, jest stwierdzeniem, którego nie można udowodnić metodą „prawda albo fałsz”. Nawet jeżeli opinia danego autora jest słuszna, to nie można tego zweryfikować za pomocą dowodów. Pokazuje bowiem ona tylko, co dana osoba myśli o czymś lub o kimś, czyli pokazuje jej uczucia, perspektywę, postawę, doświadczenia lub przekonania i wartości, którymi się kieruje. Tak więc fakty są bezsporne i uniwersalne dla wszystkich, ale opinię na ich temat każdy może mieć swoją.

Problem w tym, że media w przekazie już dawno przestały wyraźnie odróżniać obiektywne, rzetelne i konkretne informacje o faktach od subiektywnych komentarzy, zawierających wartościujące słownictwo i oceny. Mieszają jedno z drugim, tak że nawet najprostsza informacja tonie w gąszczu ocen wartościujących.

Wyciąganie własnych wniosków z faktów, przypisywanie czy sugerowanie motywów lub zamiarów na podstawie czyichś zachowań jest opinią.

Twierdzeniu opartemu na faktach mogą towarzyszyć uwagi, sądy ocenne lub nawet insynuacje, tworzące fałszywy obraz czegoś lub kogoś. Fakty podlegają dowodzeniu, a opinie już nie.

Suche zdanie: „Szczepionki przeciwko covid zabijają” – jest twierdzeniem i producent szczepionek ma podstawy, aby wystąpić o sprostowanie. Jeżeli jednak autor napisze: „Moim zdaniem szczepionki przeciwko covid szkodzą” – już takiemu sprostowaniu nie podlega, bo autor zaznaczył, że to jego opinia, a nie stwierdzenie faktu. W przypadku ewentualnego procesu autor będzie musiał tyko wykazać, że miał jakieś podstawy, aby tak sądzić i że swoją opinię wygłosił w trosce o – powiedzmy – tak ważną kwestię jak ludzkie zdrowie.

O tym, że wypowiedź stanowi sąd wartościujący, a nie twierdzenie faktyczne, świadczyć mogą nie tylko użyte zwroty („moim zdaniem”, „sądzę”, „uważam”), lecz również kontekst.

Sądy za opinie uznawały fragmenty tekstów, w których pisano o czymś w czasie przyszłym (np. „istnieje obawa, że pieniądze publiczne mogą zostać zmarnowane”), przypuszczającym („to mógł być szwindel”) lub z użyciem zwrotów „prawdopodobnie” czy „być może”.

– Opinia jest łatwiejsza, szybsza i tańsza do wygenerowania, wyprodukowania, bo wystarczy wykonać kilka telefonów albo poklikać na Facebooku, Instagramie, platformie X i już mamy substraty tekstu. Nie bez znaczenia jest też, że nie musimy ponosić ewentualnych poważniejszych konsekwencji za to, że takie opinie zamieściliśmy na naszych łamach – mówi dr hab. Adam Szynol, medioznawca z Zakładu Dziennikarstwa Uniwersytetu Wrocławskiego.

ŁATWIEJ OCENIĆ, NIŻ POLICZYĆ

Przykładem niech będą relacje polskich mediów z Marszu Miliona Serc, który 1 października odbył się w Warszawie. Konia z rzędem temu, kto z mediów dowiedział się, ile mniej więcej osób wzięło w nim udział. Zamiast informować o statystykach, media wolały przekonywać swoich odbiorców, że był on wielkim niepowodzeniem (tuby rządowe i prorządowe) albo wielkim sukcesem (media kibicujące opozycji).

„Klapa frekwencyjna marszu Tuska! Są nieoficjalne dane policji. Miał być milion uczestników, a jest... 60 tys.” – manipulował serwis wPolityce.pl, jeszcze zanim marsz ruszył. Potem podniesiono tę liczbę do 100 tys.

„Marsz Miliona Serc największą demonstracją w historii Warszawy. Nawet milion ludzi na 4,4 km trasy” – pisały w tym czasie Gazeta.pl i Wyborcza.pl.

Prorządowy serwis braci Michała i Jacka Karnowskich nawet się nie zastanawiał, dlaczego 60 tys. ludzi, a więc tłum, jaki zwykle pojawia się na koncertach muzycznych organizowanych na Stadionie Narodowym, potrafił zablokować tak wiele ulic w centrum stolicy. Może jednak ludzi było więcej, niż podawały przecieki z policji podlegającej rządowi? Z kolei media Agory przeszły do porządku nad komunikatem urzędu miasta o największej manifestacji w historii Warszawy. Tylko czy na pewno nie było większych? Choćby w czasach PRL? W pogrzebie ks. Jerzego Popiełuszki w 1984 roku według różnych źródeł uczestniczyło od 600 tys. do 1 mln osób.

Kiedy polskie media podawały, że protestujących było 60 tys., a może nawet milion, zagraniczne za agencją Reuters informowały o kilkuset tysiącach.

– Kiedyś był dobry zwyczaj w „Gazecie Wyborczej”, że jeden autor pisał tekst newsowy, a drugi to komentował, co było wyróżnione szarą kreską z boku komentarza. Dziś już się tego nie praktykuje, a wielka szkoda. W newsach telewizyjnych czasem mamy materiał, a po nim stand-up, co jest naturalnym oddzieleniem informacji od opinii. Wiemy jednak, że dziś już tezy stawiane w materiale bardzo często są opinią – zauważa Adam Szynol.

– Można głosić, że Ziemia jest płaska i praktycznie nic nam nie grozi z punktu widzenia prawa, bo raczej nikomu taką opinią nie zaszkodzimy. Nie tylko media z tego korzystają – komentuje adwokat Jakub Czarnecki.

POSTPRAWDA

Mistrzami w wygłaszaniu opinii bez żadnego pokrycia w faktach są politycy, którzy wykorzystują media do nagłaśniania swoich półprawd i insynuacji. Uznali, że w czasach postprawdy w kształtowaniu opinii publicznej lepiej niż merytoryczna dyskusja o faktach sprawdzą się odwołania do emocji i osobistych przekonań wyborców.

Liczne przykłady mieliśmy podczas ostatniej kampanii wyborczej. W jej trakcie politycy prawicy nagle wcielili się w recenzentów filmowych i na wyścigi oceniali najnowszy film Agnieszki Holland, zanim ten trafił do kin.

Jarosław Kaczyński, prezes Prawa i Sprawiedliwości, stwierdził, że każdy, kto filmu „Zielona granica” nie potępia, znajduje się po stronie antypolskiej. A osoby, które produkują takie filmy, przyjmują je dobrze, bo „są w gruncie rzeczy armią Putina”.

Zbigniew Ziobro, szef Suwerennej Polski, poszedł dalej i napisał na Twitterze (X): „W III Rzeszy Niemcy produkowali propagandowe filmy pokazujące Polaków jako bandytów i morderców. Dziś mają od tego Agnieszkę Holland”.

Kaczyński i Ziobro filmu nie widzieli. Tak jak prezydent Andrzej Duda, który zaznaczył, że się nawet nie wybiera na niego do kina. Mimo to w TVP Info stwierdził, że nie dziwi go, iż ci, którzy się z „filmem zapoznali”, użyli hasła odnoszącego się do obrazów propagandy hitlerowskiej: „Tylko świnie siedzą w kinie”.

Wypowiedziami Kaczyńskiego i Ziobry zajęły się sądy. W przypadku prezesa PiS orzekały w trybie wyborczym o sprostowanie, w przypadku ministra sprawiedliwości zabezpieczono roszczenia Agnieszki Holland w postępowaniu cywilnym.

Sądy dwóch instancji orzekające w sprawie słów Kaczyńskiego „są w gruncie rzeczy armią Putina” zdecydowały, że nie musi niczego prostować, bo wyraził jedynie opinię o filmie, której nie można rozpatrywać w kategoriach prawdy czy fałszu. Sąd Okręgowy w Sieradzu, oddalając pozew posłanki Lewicy o sprostowanie, wskazał, że zdania na temat kryzysu migracyjnego na granicy z Białorusią są w Polsce podzielone, a wypowiedź Kaczyńskiego nie wprowadzała wyborców w błąd. Sąd Apelacyjny w Łodzi podtrzymał wyrok sądu pierwszej instancji.

– Przypadek wypowiedzi prezesa Kaczyńskiego jest szczególny, ponieważ artykuł 111 Kodeksu wyborczego regulujący tryb wyborczy dotyczy wyłącznie wypowiedzi zawierających informacje. Zgadzam się więc z sądem, że wypowiedź o „armii Putina” nie podlega temu trybowi, pomijając już to, czy w ogóle stanowi ona formę agitacji wyborczej – komentuje wyrok dr hab. Michał Zaremba z Katedry Prawa Mediów Uniwersytetu Warszawskiego. Dodaje jednak: – Co do zasady, wypowiedzi kwestionujące patriotyzm, albo wręcz zarzucające zdradę, stanowią naruszenie dóbr osobistych w postaci dobrego imienia oraz uczuć patriotycznych. Tego typu stwierdzenia, wykluczające jakąś grupę ze wspólnoty, są chwytem retorycznym typowym dla populizmu. Pisze o tym choćby Jan-Werner Müller w książce „Co to jest populizm?”. Ze względu więc na zagrożenie dla demokracji związane z tego rodzaju wykluczającą retoryką wydaje się, że powinny być traktowane przez sądy szczególnie surowo.

Czy tak będzie w przypadku słów Zbigniewa Ziobry, okaże się dopiero, kiedy sąd rozpatrzy pozew Agnieszki Holland o naruszenie jej dóbr osobistych i zniesławienie. Sąd Okręgowy w Warszawie tytułem zabezpieczenia roszczeń reżyserki, jeszcze przed złożeniem przez nią pozwu, zakazał ministrowi sprawiedliwości publicznego wypowiadania się i zamieszczania w mediach społecznościowych oświadczeń i informacji, „w których następowałyby nawiązania, zestawienia lub porównania osoby uprawnionej, jej twórczości lub działalności ze zbrodniczymi reżimami autorytarnymi, znanymi z historii lub współczesnymi (np. III Rzesza, Związek Sowiecki, stalinizm, putinizm)”.

„To rozstrzygnięcie sądu jest zamachem na wolność słowa i wolność debaty publicznej w Polsce, którą gwarantuje nam konstytucja” – skomentował decyzję sądu Ziobro, co pokazuje jego linię obrony. Będzie udowadniał, że jego wypowiedź była dozwoloną opinią, a nie stwierdzeniem faktu. „Nie pozwolimy na to, aby komunistyczną cenzurę wprowadzono do debaty publicznej w Polsce” – grzmiał na jednej z konferencji.

KRYTYKA MOŻE SZOKOWAĆ

Straszenie powrotem cenzury to częsta linia obrony stosowana przez autorów wypowiedzi, którzy na poparcie swoich słów nie mają dowodów. Przykładem był proces przeciwko tygodnikowi „Sieci”, który donosił na pierwszej stronie: „Słynny reportaż o urodzinach Hitlera to była ustawka”. Kiedy Sąd Okręgowy w Warszawie, orzekając w pierwszej instancji, nakazał redaktorowi naczelnemu tygodnika Jackowi Karnowskiemu przeprosić autorów reportażu TVN „Polscy neonaziści”, ten na okładce swojego pisma straszył: „Cenzura w natarciu”. W środku Marek Pyza pisał o decyzji sądu: „To nic innego niż próba tłumienia wolności mediów i blokowania ich krytycznej roli w społeczeństwie tam, gdzie zachodzi konieczność ochrony usprawiedliwionego interesu społecznego w postaci prawa publiczności do informacji”.

Jednak – jak wynika z uzasadnienia wyroku – redakcja w procesie nie broniła się dowodami na poparcie tezy, że reportaż TVN był ustawką, tylko próbowała pokazać, jakie były „rzeczywiste intencje redakcji i autora co do treści okładki i artykułu”, a te miały być inne, niż wynikało to wprost z tekstu udostępnionego czytelnikom. I choć wyrok pierwszej instancji zdaniem redakcji „Sieci” był „rażąco niesprawiedliwy”, to Jacek Karnowski się od niego nie odwołał.

Zbigniew Ziobro nie jest pierwszą postacią publiczną, która w debacie publicznej nawiązała do propagandy z czasów III Rzeszy. W styczniu 2018 roku, po zabójstwie prezydenta Gdańska Pawła Adamowicza, prof. prawa Wojciech Sadurski napisał na Twitterze: „Po tym, jak zaszczuty przez rządowe media polityk został zamordowany, żaden demokrata, żaden polityk opozycyjny, nie powinien przekroczyć progu Gebelsowskich mediów. Niech się kiszą we własnym sosie: nieudaczników, arywistów i tow. Marka Króla, jak bojkot TV przez artystów po 1981”.

Za te słowa profesorowi prawa proces karny o zniesławienie wytoczyła TVP. Sądy obu instancji uznały jednak, że Sadurski, wypowiadając swój wartościujący osąd, mający podstawy faktyczne, korzystał z prawa do krytyki i tym samym nie popełnił przestępstwa. W wyroku przytoczono art. 10 Konwencji o ochronie praw człowieka, który stanowi: „Każdy ma prawo do wolności wyrażania opinii. Prawo to obejmuje wolność posiadania poglądów oraz otrzymywania i przekazywania informacji i idei bez ingerencji władz publicznych i bez względu na granice państwowe”. Istotne, że w sprawie tej w grudniu 2022 roku wypowiedział się także Sąd Najwyższy, oddalając kasację TVP jako oczywiście niezasadną. Adwokat Marcin Zaborowski, reprezentując prof. Sadurskiego, podkreślał, że w jego sprawie chodziło przede wszystkim o wolność słowa i wypowiedź, która ma ochronę „konstytucyjną i konwencyjną”.

Kilka miesięcy wcześniej (sierpień 2022) Sąd Najwyższy, orzekając w innej sprawie, stwierdził wprost, że na podstawie art. 10 Konwencji ochroną są objęte także takie wypowiedzi, które obrażają, szokują lub niepokoją, o ile celem przerysowanego przekazu jest zwrócenie uwagi odbiorców na ważne i niebezpieczne zjawiska. Zaznaczył, że każda osoba publiczna musi liczyć się z krytyką tego rodzaju, także dziennikarz. W tym przypadku chodziło o proces, jaki Piotr Kraśko (obecnie TVN, a w przeszłości TVP) wytoczył Fratrii za fotomontaż na okładce tygodnika „W Sieci”, na której został pokazany w mundurze generała z czasu stanu wojennego jako prowadzący „Dziennik Telewizyjny”. Publikacja pochodziła z 2015 roku i napisano w niej, że „Wiadomości” TVP 1, których Kraśko był wówczas szefem, „walą na oślep, kłamią i manipulują”. Sądy dwóch instancji nakazały przeprosić dziennikarza, ale po skardze kasacyjnej Sąd Apelacyjny w Warszawie ponownie zajął się sprawą i musiał oddalić jego powództwo. Wpisując się w wykładnię prawa, stwierdził, że choć w oczach „przeciętnego, rozsądnego, obiektywnie patrzącego człowieka, bez jakichkolwiek uprzedzeń i skrajnych poglądów” przedstawienie Kraśki na okładce pisma w połączeniu z treścią artykułu naruszało jego dobra osobiste w postaci dobrego imienia i czci, to jednak nie miało „charakteru bezprawnego”. Sporną okładkę uznał za karykaturę „Wiadomości” po wyborach parlamentarnych i prezydenckich z 2015 roku i uznał, że celem redakcji było zabranie głosu w debacie publicznej.

GRANICE WOLNOŚCI

Czy więc mamy już prawo do wyrażania w mediach dowolnej opinii, jeżeli jej celem będzie zwrócenie uwagi odbiorców na ważną sprawę?

– Nie ma całkowitej wolności opinii – odpowiada dr hab. Michał Zaremba. – Opinia może być bezprawna z wielu powodów, w szczególności może naruszać dobra osobiste, takie jak dobre imię i prywatność. Europejski Trybunał Praw Człowieka w swoim orzecznictwie podkreśla, że opinia powinna być rzetelna, a więc przede wszystkim mieć dostateczną podstawę faktyczną. Innymi słowy, nie może być gołosłowna – osoba ją formułująca powinna być w stanie wskazać okoliczności faktyczne uzasadniające tę opinię. Oczywiście kryterium to nie oznacza, że sąd miałby badać trafność opinii.

Trybunał w Strasburgu, orzekając w sprawach dotykających art. 10 Konwencji, w orzecznictwie także rozróżnia statement of fact, oznaczający twierdzenie o faktach, od value judgement, czyli osądu wartościującego. W swoim orzecznictwie przyjął, że tylko te pierwsze mogą być weryfikowane pod kątem tego, czy są zgodne z prawdą. Natomiast wymaganie, aby autor wypowiedzi subiektywnej musiał dowodzić jej prawdziwości, uznaje za niezgodne z prawem do wolności wyrażania opinii gwarantowanym każdemu przez Konwencję.

– Trybunał, rozważając dopuszczalność wypowiedzi subiektywnych, posługuje się przede wszystkim kryterium istnienia dla takich wypowiedzi „dostatecznej podstawy faktycznej”. Kryterium to przejęły też polskie sądy, w tym Sąd Najwyższy – podkreśla Zaremba.

– Wyznacznikiem w tym zakresie jest orzeczenie Trybunału w Strasburgu sprzed ponad 20 lat w sprawie Feldek przeciwko Słowacji. Wynika z niego, że nawet opinia powinna mieć punkt zaczepienia w faktach, musi mieć jakieś umiejscowienie, a nie opierać się na argumentach wziętych z kosmosu – mówi dr nauk prawnych Dominika Bychawska-Siniarska, która pracowała w ETPCz i w zarządzie Helsińskiej Fundacji Praw Człowieka.

We wskazanej przez nią sprawie Trybunał już w 2001 roku uznał za dopuszczalne przypisanie komuś, kto należał do organizacji Gwardia Hlinki, „faszystowskiej przeszłości”. I to wbrew sądom słowackim, które posłużyły się bardzo wąskim rozumieniem terminu „faszyzm”. Trybunał uznał, że zwrot „faszystowska przeszłość” nie powinien być rozumiany jako stwierdzenie faktu, że dana osoba brała udział w działaniach propagujących faszyzm, bo termin ten jest szeroki i może obejmować także to, że ktoś tylko należał do organizacji faszystowskiej. Już na tej podstawie można było dokonać oceny wartościującej, że dana osoba miała za sobą „faszystowską przeszłość”. Już wtedy ETPCz zaznaczył, że przywiązuje „najwyższą wagę do wolności wyrażania opinii w kontekście debaty politycznej i uznaje, że niezwykle ważne przyczyny wymagane są, aby uzasadnić ograniczenia wypowiedzi w sferze debaty politycznej”.

„Niezwykle ważnych przyczyn” ograniczających wolność wyrażania opinii należy szukać także w art. 2 Konwencji, ale w ust. 2 tego przepisu. Stanowi on: „Korzystanie z tych wolności pociągających za sobą obowiązki i odpowiedzialność może podlegać takim wymogom formalnym, warunkom, ograniczeniom i sankcjom, jakie są przewidziane przez ustawę i niezbędne w społeczeństwie demokratycznym w interesie bezpieczeństwa państwowego, integralności terytorialnej lub bezpieczeństwa publicznego ze względu na konieczność zapobieżenia zakłóceniu porządku lub przestępstwu, z uwagi na ochronę zdrowia i moralności, ochronę dobrego imienia i praw innych osób oraz ze względu na zapobieżenie ujawnieniu informacji poufnych lub na zagwarantowanie powagi i bezstronności władzy sądowej”.

STWIERDZENIA MOGĄ BYĆ NA WYROST

To, jak Trybunał w Strasburgu podchodzi do zasady wolności słowa i wyznaczania granic, prześledźmy na przykładzie sprawy Mariana Maciejewskiego, dziennikarza i redaktora „Gazety Wyborczej”, który w 2010 roku zaskarżył Polskę m.in. o naruszenie art. 10 Konwencji w związku ze skazaniem go za zniesławienie. Skarżącego reprezentowali Dominika Bychawska-Siniarska z Adamem Bodnarem. Maciejewski został ukarany grzywną po tekście opublikowanym w dodatku „GW” o kradzieży trofeów myśliwskich z biura komornika przy Sądzie Rejonowym we Wrocławiu.

Trybunał najpierw stwierdził, że bezsporne było, iż skazanie i ukaranie dziennikarza stanowiło ingerencję władzy publicznej w jego prawo do wolności wyrażania opinii. Bezsporne było też, że była ona przewidziana przez ustawę (art. 212 kk). Potem zajął się ustalaniem, czy ingerencja ta stanowiła naruszenie art. 10 Konwencji – badał, czy nie wystąpił przypadek z ust. 2 tego przepisu, a więc czy nie służyła któremuś z celów tam wymienionych. Po czym uznał, że służyła ochronie „powagi sądownictwa” i „dobrego imienia lub praw innych osób”. Na koniec zajął się najtrudniejszym problemem, czyli ustaleniem, czy ingerencja władzy w prawo do wolności wyrażania opinii była „niezbędna w społeczeństwie demokratycznym”. Trybunał zaznaczył, że zawsze dokonuje bardzo szczegółowej analizy w przypadku, gdy sankcje nałożone przez władze krajowe mogą zniechęcić prasę do udziału w debacie nad sprawami budzącymi uzasadnione zainteresowanie społeczeństwa, a kwestie związane z wymiarem sprawiedliwości do takich na pewno należą.

Maciejewski miał zniesławić pracowników wrocławskiego sądu, pisząc „złodzieje w wymiarze sprawiedliwości” oraz „mafijny układ prokuratorsko-sędziowski”, a także prokuratora, zarzucając mu niewłaściwe prowadzenie postępowania. Polskie sądy uznały, że dziennikarzowi nie wolno było pisać o „złodziejach w wymiarze sprawiedliwości”, bo za kradzież poroży był odpowiedzialny praktykant komorniczy, a nie sędzia, prokurator lub pracownik wymiaru sprawiedliwości. Jednak taka wąska interpretacja terminu „wymiar sprawiedliwości” nie przekonała Trybunału. „Przesadnym formalizmem byłoby wymaganie od dziennikarza opisującego funkcjonowanie sądów i prokuratorów używania precyzyjnych terminów prawniczych w sposób niezrozumiały dla przeciętnego czytelnika – pod warunkiem, że dziennikarz działa w dobrej wierze oraz dostarcza dokładnych i wiarygodnych informacji” – stwierdził Trybunał.

Z kolei swojego prawa do napisania „mafijny układ prokuratorsko-sędziowski” Maciejewski bronił tym, że był to sąd wartościujący, a nie twierdzenie o faktach, jak orzekły sądy krajowe. I choć Trybunał zaznaczył, że „również sąd wartościujący nieposiadający oparcia w faktach może być nadmierny”, to jednak sporną frazę uznał za coś pośredniego między twierdzeniem o faktach a sądem wartościującym z dominacją tego drugiego elementu. Uznał też, że liczne nieprawidłowości w odniesieniu do postępowań sędziów i prokuratorów stanowiły wystarczającą podstawę faktyczną do użycia przez dziennikarza spornego sformułowania. Dodał, że „nawet jeśli wydźwięk spornej frazy wydaje się być surowy”, to osoby biorące udział w debacie publicznej w kwestiach będących przedmiotem zainteresowania społeczeństwa mogą uciekać się do „wyolbrzymienia czy wręcz prowokacji, innymi słowy, do używania stwierdzeń nieco na wyrost”. Zaznaczył, że w społeczeństwie demokratycznym jednostki oraz, w szczególności, dziennikarze mają prawo komentowania i krytykowania wymiaru sprawiedliwości oraz związanych z nim pracowników, a polskie sądy, szukając równowagi pomiędzy prawem do wolności wyrażania opinii a społecznym interesem ochrony autorytetu sądownictwa, nie wzięły w wystarczającym stopniu pod uwagę wszystkich standardów wynikających z orzecznictwa Trybunału na podstawie art. 10 Konwencji. Przypomniał, że zgodnie z ust. 2 tego przepisu dopuszczalny zakres ograniczeń debaty w kwestiach będących przedmiotem zainteresowania publicznego jest wąski, tak więc ingerencja sądów krajowych była nieproporcjonalna do zamierzonego celu i w związku z tym nie była „niezbędna w społeczeństwie demokratycznym”.

Michał Zaremba zapoznał się z setkami wyroków ETPCz. Te dotyczące wolności wyrażania opinii przeanalizował w artykule „Wolność rozpowszechniania sądów wartościujących w orzecznictwie Europejskiego Trybunału Praw Człowieka” opublikowanym w „Monitorze Prawniczym” (nr 4 z 2021 roku). Dostrzegł, że dla Trybunału w Strasburgu coraz większe znaczenie ma dobra wiara i staranność autora wypowiedzi, a coraz mniejsze rozdzielanie wypowiedzi na ocenne i opisowe. Zdaniem Zaremby Trybunał nie może bowiem dostatecznie precyzyjnie, czyli bez uznaniowości, ustalić kryterium tego podziału. Dlatego stosuje dwie strategie w uzasadnianiu swoich rozstrzygnięć co do wypowiedzi. Pierwsza polega na tym, że w razie wątpliwości należy przyjąć, że wypowiedzi w sprawach budzących publiczną troskę są sądami wartościującymi. Druga, że niezależnie od rozstrzygnięcia statusu wypowiedzi trzeba zbadać, czy ma ona dostateczne uzasadnienie faktyczne. Ten sposób interpretowania art. 10 Konwencji zaczyna przypominać orzecznictwo amerykańskiego Sądu Najwyższego, gdzie wolność słowa często jest stawiana nad innymi wartościami, które wchodzą z nią konflikt.

– Dziennikarze nie mają prawa do wyrażania w mediach dowolnej opinii, ale niestety w zalewie tychże stopniowo zaniżany jest również poziom komentarzy – zauważa Adam Szynol. – Wystarczy spojrzeć na programy i audycje serwowane przez TVP, w których usłużni komentatorzy odpowiedzą tak jak należy. Z wiarygodnością, a często nawet z merytorycznością zwykle nie ma to wiele wspólnego. Tę żabę będziemy połykać jeszcze długo – podsumowuje medioznawca.

***

„Press” do nabycia w dobrych salonach prasowych lub online (wydanie drukowane lub e-wydanie) na e-sklep.press.pl.

Czytaj też: W nowym "Press": Czuchnowski o granicach, Kammel trochę miękki, atomowy Polsat i niewesoły Romek

Press

Grzegorz Kopacz

* Jeśli znajdziesz błąd, zaznacz go i wciśnij Ctrl + Enter
Pressletter
Ta strona korzysta z plików cookies. Korzystając ze strony bez zmiany ustawień dotyczących cookies w przeglądarce zgadzasz się na zapisywanie ich w pamięci urządzenia. Dodatkowo, korzystając ze strony, akceptujesz klauzulę przetwarzania danych osobowych. Więcej informacji w Regulaminie.