Temat: na weekend

Dział:

Dodano: Luty 01, 2019

Narzędzia:

Drukuj

Drukuj

G.F. Darwin: Mamy się częściej uśmiechać

"Gdy zasmakuje się serwisów VoD, to zwykła telewizja jest już niewygodna, archaiczna" - mówią Jan Jurkowski i Marek Hucz (fot. Rafał Masłow)

Marcin Dorociński wystąpił w pierwszym z cyklu filmów "Bajki Darwina", który niedawno trafił do serwisu YouTube. Twórcami produkcji są Jan Jurkowski i Marek Hucz z kanału G.F. Darwin. Przypominamy rozmowę z youtuberami, która ukazała się w magazynie "Press" (05-06/2018).

Wasze filmy na YouTube pod wieloma względami są wyjątkowe. Macie też szczęście do świetnych aktorów. Jak ich przekonujecie, bo przecież przez lata nie mogliście im płacić?
 
Jan: Szantażujemy ich zdjęciami z czasów wspólnych libacji ze szkół teatralnych. A poważnie: chętnie się angażują, co nie znaczy, że wszyscy nas znają. Wiele razy występował u nas aktor, który nie widział żadnej z naszych youtubowych produkcji. Po prostu to są dobrzy ludzie, a do tego bardzo zdolni. Lubimy zapraszać koleżanki i kolegów, którzy są utalentowani, a o których często nie słychać, bywa, że nawet nie grają w teatrach.
 
Na Julię Wyszyńską, znaną z „Klątwy”, musieliście mieć wyjątkowe zdjęcia?
 
Jan: Julkę też znaliśmy jeszcze ze szkoły, była od nas dwa lata wyżej i zawsze byliśmy nią oczarowani, wydawała nam się absolutnie genialna. Pamiętam, że na samym początku istnienia kanału zaczepiliśmy ją w „Bunkrze Sztuki” w Krakowie z propozycją zagrania u nas roli, ale odcinek nigdy nie powstał. Minęło pięć lat i w końcu zagrała u nas w „Wielkich konfliktach” Kopciuszka. A potem jeszcze w naszej elfiej trylogii.

A co macie na aktorkę Annę Stelę?
 
Jan: Anka była już na czwartym roku, kiedy byliśmy na pierwszym, więc nie bardzo zdążyliśmy się poznać. Aż w końcu spotkaliśmy się w pracy nad „Fantazym” w Kaliszu i polubiliśmy się, a niedługo potem zrobiliśmy spektakl w Krakowie pod tytułem „Skowyt”. Gdy zobaczyłem ją w jednej scenie, powiedziałem Markowi, że absolutnie mamy naszą Balladynę. No i Anka od tamtej pory gra u nas dosyć regularnie, bo zawsze staje na wysokości zadania, dodaje coś od siebie, rozumie nasz humor i widzowie lubią ją oglądać.
 
Czyli żerujecie na bezrobociu wśród młodych aktorów?
 
Jan: No właśnie słabo nam idzie. Z niektórymi naprawdę trudno ustalić termin zdjęć, bo ciągle mają spektakle albo inne dni zdjęciowe lub swoje życie.
 
Dlaczego Player.pl należący do TVN nie zrobił z Wami drugiej serii „Wielkich teorii Darwina”?
 
Jan: Wciąż liczymy, że jeszcze zrobi. Drugi sezon nie powstał, mimo że już go ogłoszono w zeszłorocznej ramówce. Napisaliśmy teksty, byliśmy gotowi wejść na plan, ale pojawiły się problemy z budżetem. Chcielibyśmy wrócić do przygód załogi Grunwaldu i króla Jagiełły oraz jego giermka. Ale jak się raz przegapi wakacje, trzeba czekać na następne. Do scen z Jagiełłą potrzebujemy pięknych, letnich plenerów.

Jak Wam się pracowało dla telewizji?
 
Jan: Nie pracowaliśmy dla telewizji, lecz dla jej platformy internetowej. Po raz pierwszy mieliśmy do czynienia z dużą produkcją, z preprodukcją i postprodukcją. Podeszliśmy do tematu filmowo.
 
TVN Emotion Studio dało Wam swobodę?
 
Marek: Układ był jasny – nagrywamy, jakbyśmy robili to na swój kanał, aby nasza widownia, przychodząc na Player.pl, nie miała poczucia fałszu. TVN dał nam fantastyczną wolność.
 
Jan: W co wielu widzów nie wierzy. Niektórzy twierdzą, że się sprzedaliśmy i zarabialiśmy kokosy, a wszystkie decyzje oddaliśmy stacji. Staraliśmy się ich wyprowadzać z błędu, ale nie damy rady każdego przekonać. Dlatego na YouTube w ogóle nie odpisujemy na komentarze, bo tam nie ma sensu wdawać się w dyskusje. Po prostu korzystamy z dających nam do myślenia wpisów. Za to na Facebooku odpisujemy fanom w mniejszej grupie Darwiniści, udzielamy się też w Trzecim kręgu wtajemniczenia, facebookowej grupie dla naszych patronów z serwisu Patronite.
 
Pilnujecie się, aby nie pośliznęła Wam się noga jak Krzysztofowi Gonciarzowi, gdy zbyt drogie, zdaniem patronów, koszulki Naeba zmniejszyły mu wpływy o połowę?
 
Marek: Jeżdżąc po Polsce, udało nam się nawiązać z widzami więź. Niesamowite było, że ci ludzie po prostu przyszli spotkać się z nami, byli ciekawi, co robimy. Dla mnie Patronite jest cudownym znakiem czasu. To wspaniałe, że żyjemy w kraju, w którym ludzie swobodnie i chętnie wspierają twórców, którzy im się podobają. Nie mamy przecież tradycji mecenatu artystów ani nawet wiedzy, czym dzieła artystyczne są. Dlatego jest tak wspaniałe, że istnieje internet, w którym powstają społeczności wzajemnie się wspierające.

Serwisy VoD to przyszłość? Widzowie zdecydują, co chcą oglądać.
 
Marek: Zaczynamy korzystać z wolności, którą mamy jako społeczeństwo. Wybieramy, co chcemy i to jest super, bo mamy bardziej otwarte umysły, zadajemy więcej pytań, kwestionujemy pewne sprawy i podejmujemy decyzje. Nie mam pojęcia, w którą stronę to zmierza, bo żyjemy w czasach, w których może jutro powstanie aplikacja, która zrewolucjonizuje świat i VoD przestanie się liczyć. Ale chciałbym, aby to szło w kierunku wolności, bo przecież to jest istota video on demand, czyli filmu na żądanie – ja wybieram! Podobnie jest z YouTube. Gdy zasmakuje się serwisów VoD, to zwykła telewizja jest już niewygodna, archaiczna. Bo jak to jest, że nie mogę sam wybrać? Przecież mogę.
 
Jan: Teoretycznie można nagrać programy i godziny emisji cię nie ograniczają.
 
Marek: Niby tak, ale współcześnie wszystko musi dziać się właśnie w tym momencie. Chcę doświadczać teraz, a jeśli tego nie dostanę, jestem zły.
 
Nie baliście się, że wejście na płatną platformę Player.pl zmniejszy liczbę odsłon na YouTube?
 
Jan: Byliśmy tak zajarani tą serią, że wierzyliśmy, iż pięciomiesięczna przerwa zostanie nam wybaczona. Wrzucaliśmy w tym czasie na YouTube mniejsze rzeczy.
 
Na czym, Waszym zdaniem, polega główna różnica między siecią a telewizją?
 
Jan: W tradycyjnej telewizji oglądaliby nas widzowie danej stacji, więc musielibyśmy siłą rzeczy tworzyć trochę pod nich. W sieci jest większa wolność. Co innego eksperyment na platformie VoD, jaką jest Player.pl. Mieliśmy tam ściągnąć naszą widownię.

Galeria: Laureaci Grand Video Awards 2018

Gala Grand Video Awards 2018
Gala Grand Video Awards 2018
Gala Grand Video Awards 2018

Współpraca z telewizją czy serwisem VoD to awans dla youtubera?
 
Jan: Trudno nam sobie wyobrazić, że moglibyśmy publikować dla zwykłej telewizji. Na pewno dążymy do dłuższych form, czyli filmów pełnometrażowych, bo nie ukrywam, że chcielibyśmy pojawić się w kinie. Ten awans byłby spełnieniem marzeń.
 
Już mówi się o Was „kino na YouTube”. Fani nie mogą się nadziwić, że nie ma Was jeszcze na kinowym ekranie.
 
Jan: To kwestia budżetu. Po co mamy szykować się do pełnometrażowego filmu, skoro nie mamy na to pieniędzy?
 
Marek: Ale jesteśmy w nieustannym procesie. Zeszłoroczne wejście na serwis crowdfundingowy Patronite.pl mocno wytyczyło nam ścieżkę rozwoju. Jedną decyzją, że odpalamy Patronite, zapełniliśmy sobie kalendarz na rok. Nad filmem krótkometrażowym „Rafał vs. Sławek” pracowaliśmy przez sześć miesięcy. Jednocześnie realizowaliśmy inne produkcje, jak film „Biura i ludzie”. Na razie nie mamy budżetu na film pełnometrażowy, ale lubię myśleć, że już dorośliśmy do tego, by zrobić normalny film. Jestem przekonany, że kolejny nasz projekt będzie większy, ponieważ to się już dzieje w naszych głowach.

Wchodząc na Patronite, rozbiliście bank – od razu otrzymaliście większe wsparcie finansowe niż Krzysztof Gonciarz, który najlepiej dotąd radził sobie w tym serwisie. Przekroczyliście próg 30 tysięcy złotych miesięcznych przychodów od widzów.
 
Marek: I zapoczątkowaliśmy piękną tradycję przeganiania się, ponieważ dwa miesiące później kanał Langusta na Palmie na otwarcie zebrał blisko 60 tysięcy złotych. Nam odpalenie Patronite i kwota, którą uzyskaliśmy z finansowania społecznościowego, sprawiły niesamowitą radość i pomogły ożywić kanał. Dalej korzystamy z tych pieniędzy.
 
Ale czy nie za dużo naobiecywaliście swoim patronom? Filmy„Wielki konflikt Rafał vs. Sławek”, „Short mistrza motyla”, „Prezydenci i premierzy”, „Bajki Darwina”.
 
Jan: Rzeczywiście trochę nas to wszystko przerosło. Teraz robimy „Mistrza motyla”, a od przyszłego miesiąca nagrywamy zdjęcia do „Bajek Darwina”.
 
Fani są wyrozumiali?
 
Jan: Chwała Bogu, bo dużej cierpliwości od nich wymagamy.
 
Marek: To pokazuje stosunek fanów do nas. On nie jest roszczeniowy. Mamy bezpośredni kontakt z patronami, więc widzą, że owszem nie ma jeszcze bajek, ale robimy duży projekt, więc w zamian dajemy im coś innego. Gdybyśmy wzięli się od razu za „Bajki Darwina”, przez dwa miesiące byłaby dziura na kanale.
 
Ile trzeba zapłacić, aby jako patron znaleźć się ze swoim nazwiskiem w napisach końcowych Waszego filmu?
 
Marek: Ten próg wynosi chyba 100 złotych.
 
Poradzilibyście sobie bez wpłat z Patronite?
 
Marek: Absolutnie nie. Już w czerwcu, kiedy odpalaliśmy Patronite, nie byliśmy w stanie nadgonić finansowo. Zleceń płatnych było mało. Dzięki Patronite możemy dalej produkować filmy.
 
Ile Wam obecnie płacą patroni?
 
Marek: 21 tysięcy złotych miesięcznie.
 
Spadło o jedną trzecią, ale to i tak więcej niż ma regularnych wpłat Krzysztof Gonciarz.
 
Jan: Ale on ma konto na Patronite o rok dłużej.
 
Im dłużej, tym mniej pieniędzy?
 
Jan: Wszystko możliwe, chociaż oczywiście liczymy na rotację widzów.
 
Marek: Zwłaszcza że trzeba od tego odliczyć prowizję i podatek. Te kolosalne kwoty są więc pomniejszone. Z 21 tysięcy prowizja wynosi około dwóch–trzech tysięcy złotych, do tego podatek.

Całkowita kwota, którą uzbieraliście, wynosi 250 tysięcy złotych.
 
Jan: Starcza na bieżąco, nie mamy odłożonych pieniędzy.
 
Ile kosztowało wyprodukowanie najdroższego odcinka?
 
Marek: Za 50 tysięcy złotych wyprodukowaliśmy 37-minutowy film „Rafał vs. Sławek”, ale ta kwota nie oddaje całości kosztów. Prawda jest taka, że tamten odcinek powinien pewnie kosztować realnie 150 tysięcy złotych. Produkując film, staramy się zrobić go taniej niż branża, a branża się nie pieprzy, dlatego nie mamy naśladowców. Patronite uspokoił naszą sytuację, ponieważ nasi współpracownicy, czyli Karol Pupiec i Maro Marobot Wodziński mają skromne pensje. A ludzie, z którymi pracowaliśmy kiedyś za darmo, teraz dostają małe wynagrodzenie od projektu. To z kolei sprawia, że koszty produkcji wzrosły. Już nie możemy zrobić odcinka za naprawdę małe pieniądze.
 
Jan: „Rafał vs. Sławek” wymagał 11 dni zdjęciowych, podczas których aktorzy grali za darmo albo za symboliczne kwoty. Opłacaliśmy wyłącznie dźwięk, kamerę, światło, przejazdy.
 
Zainwestowaliście w sprzęt czy dalej go pożyczacie?
 
Marek: Zainwestowaliśmy. Kupiliśmy kamerę, obiektywy, slajder, komputery, software. Mamy Canona C200, który na nasze potrzeby jest w porządku. Dużo pieniędzy wydajemy na archiwizację plików – miesięcznie około tysiąca złotych przeznaczamy na same dyski. Niestety, przestrzeń kosztuje.
 
Dołożyliście kiedyś do współpracy komercyjnej?
 
Jan: Kiedyś wyszliśmy na zero, więc tak, jakbyśmy dołożyli. Nie powiem dla którego klienta. Jednak jesteśmy przyzwyczajeni, bo przez pierwsze lata ładowaliśmy w filmy pieniądze z własnej kieszeni. Kiedy okazało się, że już nie musimy, byliśmy w siódmym niebie.
 
Nie wiem, czy powinniście tak mówić, bo zaraz ustawi się do Was kolejka klientów, ale takich, co nie chcą płacić.
 
Marek: Ludzie łapią się za głowy i mówią: po co to robicie, skoro dalej nie zarabiacie? Ale ja wtedy uświadamiam sobie, że mamy niewiarygodne szczęście, bo robimy to, co kochamy. A teraz uczymy się jeszcze monetyzować te nasze filmy.
 
Chcecie się usamodzielnić, znaleźć inwestora – jak prowadzący kanał AbstrachujeTV?
 
Marek: Dążymy do niezależności i robienia produkcji w dobrej jakości, bez kompromisów, ale nie mamy sprecyzowanego modelu – mogą to być zarówno sponsorzy, jak i inwestor.

Może będziecie produkować filmy dla innych? Poza aktorstwem nieźle radzicie sobie z produkcją, reżyserią, scenariuszami. I potraficie zarządzać zespołem – w końcu zgromadziliście wokół siebie wielu pasjonatów.
 
Jan: Fajnie byłoby zrobić coś dla kogoś, ale na razie jest to poza naszym zasięgiem. Gdybyśmy mieli drugą ekipę – możliwe.
 
Podobno chcecie ją rozbudować.
 
Jan: Brak nam drugiego zestawu naszej dwójki, czyli organizacji planu, scenarzysty, montażysty, reżysera. Wtedy moglibyśmy realizować równolegle dwie produkcje.
 
Czy tworzenie do serwisu VoD jest lepszą opcją niż na YouTube?
 
Marek: Gdyby ktoś wymyślił finansowanie serialu na YouTube, tak jak serialu na VoD, to nie byłoby między nimi już żadnej różnicy. Ale problemem, który teraz ogranicza marki i inwestorów we wchodzeniu na YouTube, są trudności z monetyzacją. Z tym się zmagamy.
 
Mamy superpomysł na serial, ale jak zamienić wyświetlenia na YouTube w pieniądze dla inwestora, tego nie wiemy. Oczywiście poza lokowaniem produktu w serialu, co jest sporym kompromisem. Dla nas najważniejsza jest przecież fabuła, a dla marki produkt i jego umiejscowienie. Jedno nie może przeszkadzać drugiemu.
 
Jan: A z tym jest bardzo ciężko, bo widz jest wyczulony na punkcie lokowań. Każdy oprócz mnie, bo ja oglądam filmy i nie dostrzegam marek. Ale pewnie jestem w mniejszości.
 
Marek: Telewizja jednak zapewnia, że jeżeli kupisz reklamę w bloku reklamowym, będziesz miał konkretny zasięg. Lokowanie produktu w filmie rządzi się innymi prawami.
 
Marki oczekują od Was product placementu czy godzą się na takie rozwiązania, jakie są w telewizji, czyli na planszę przed lub po filmie?
 
Jan: Nasze odcinki kręcą się wokół marek, które pojawiają się w puencie bądź tylko w planszach początkowej i końcowej. Wokół każdej marki staramy się zrobić jak najlepszy odcinek, bo wychodzimy z założenia, że widzowie nie lubią lokowań, gdyż kojarzą im się z wciskaniem produktu na siłę. Stworzyliśmy serię „Zakazane spoty Darwina”, aby na starcie widz wiedział, że ma do czynienia z odcinkiem sponsorowanym, dedykowanym marce.
 
Marek: Jest jeszcze drugi koniec tego kija, czyli kwestia, jak bardzo obrzydzono nam lokowanie produktu. Jeżeli polski widz doświadczył lokowań w polskich serialach, to już same te słowa go mdlą.
 
Reklama wchodzi teraz w historię serialu.
 
Jan: Ale jak? Aby zareklamować gumę do żucia w filmie, dopisuje się scenę u dentysty, aby ten wprost powiedział o tej gumie.
 
Marek: To przykre, ponieważ nie dostajemy historii, czyli tego, po co przychodzimy oglądać serial, lecz przekaz, że gumy do żucia są super.

A czego nie opublikowaliście, aby „nie posunąć się za daleko”?
 
Jan: Odcinek, za który w końcu się nie zabraliśmy, choć powstał już scenariusz, miał tytuł: „Jezus vs. Kościół”. W tym odcinku stawaliśmy w obronie Jezusa i wiary, ale po przeciwnej stronie był Kościół jako instytucja. Pomyśleliśmy, że gra nie jest warta świeczki, ponieważ możemy zostać źle zrozumiani. Zrezygnowaliśmy.
 
Obawialiście się reakcji fanów czy sponsorów?
 
Jan: Myśleliśmy o widzach, niekoniecznie o fanach. Baliśmy się, bo internet jest wielki, nie wiadomo, gdzie by ten film zawędrował.
 
Czyli autocenzura?
 
Marek: Ale mądra. Polityki, która również jest kontrowersyjna, też nie robimy. W naszych filmach ważna jest historia, emocja, doświadczenie, a nie, by głośno tupać. Co innego mamy w głowach.
 
Autocenzura polityczna?
 
Marek: Dla nas polityka jest kompletnie nieinteresująca. A jako punkt wyjścia do kreacji jest trudna, bo szybko się przedawnia. Żarty polityczne są śmieszne tylko przez chwilę, a nam zależy, żeby można było wracać do filmów. By były uniwersalne.
 
Bóg też przestał już Was śmieszyć?
 
Marek: Nie wiem, czy Bóg nas kiedykolwiek śmieszył. Bawił nas pewien archetyp.
 
Jan: Czyli wyobrażenie Boga jako starszego pana z brodą. Pomyśleliśmy, co by było, gdyby on nie ogarniał. W „Wielkich konfliktach” Bóg do pewnego momentu istniał jako kontrapunkt – śmieszny, zabawny biegun konfliktu z Mojżeszem, Jezusem, Kainem czy z Ablem. Kiedy wprowadziliśmy szatana Sławka, sytuacja o tyle się zmieniła, że narodziła się historia dwóch osób, które dawno temu się rozstały. Dla mnie od dłuższego czasu nie była to śmieszna historia, lecz opowieść o przyjaźni, która się skończyła. A to jest jedna z najsmutniejszych rzeczy, która może się przytrafić człowiekowi.
 
Marki rezygnują ze współpracy, gdy orientują się, że śmiejecie się z Jezusa, a w Waszych filmach pojawia się Hitler?
 
Marek: Nie mieliśmy na szczęście takich sytuacji. Hitler grał u nas w dwóch odcinkach, a ten drugi był sponsorowany przez Virgin Mobile. Marka sponsorowała bowiem odcinek, który wybiorą widzowie.
 
Boli Was, że przy tylu produkcjach najbardziej oglądanym Waszym filmem są „Orki z Majorki”, czyli pastisz muzyczny? Ma 10 milionów odsłon.
 
Jan: Raczej nas dziwi. To była głupiutka pioseneczka śpiewana na studiach, a nagle stała się muzycznym hitem. Bardzo nas zaskoczyło, że zwykła głupawka udzieliła się tylu ludziom.
 
Śpiewano ją nawet w programie „Idol”.
 
Jan: Podobno w „Metrze” jest scena przesłuchania i w obecnej wersji musicalu bohater śpiewa „Orki z Majorki”. Oczywiście jesteśmy tam przedstawieni w prześmiewczy sposób, ale jak by nie było, oznacza to, że Orki istnieją w świadomości ludzi.
 
Zbudowaliście kanał G.F. Darwin z pasji i trochę z rozczarowania polską branżą filmowo-teatralną, jako młodzi aktorzy po szkole teatralnej.
 
Jan: Nie rozczarowaliśmy się, po prostu nie mieliśmy szansy skosztować wielu planów filmowych i serialowych, choć w teatrze graliśmy. Ja do dzisiaj gram spektakle, lecz w związku z rozwojem kanału nie mogę brać udziału w nowych produkcjach. Gram więc spektakle, które zrobiłem w ciągu pierwszych dwóch lat po szkole. Jeszcze na studiach chcieliśmy robić filmy, a teraz tak bardzo uzależniliśmy się od wolności twórczej, że nie ma już dla nas odwrotu.

W Teatrze Łaźnia Nowa występujesz z Joanną Szczepkowską.
 
Jan: Od trzech lat gram autorski spektakl Joanny Szczepkowskiej „Pelcia, czyli jak żyć, aby nie odnieść sukcesu”. Spektakl z dwojgiem aktorów, zderzenie dwóch pokoleń. Ona gra starszą byłą pianistkę, a ja młodego muzyka Piotra. Spotykamy się u niej w mieszkaniu, gdzie dochodzi do różnych perypetii.
 
Spełniasz się jako aktor?
 
Jan: Aktorstwo przynosi mi radość, ale musiałbym więcej grać w teatrze, wtedy czułbym, że wyciskam z tego zawodu więcej. Teraz raczej spełniam się na polu, o które bym się dawniej nie podejrzewał, czyli w naszych produkcjach, które reżyseruję i montuję.
 
YouTube pomógł Ci w angażach?
 
Jan: Nasz kanał nie miał wpływu na jakiekolwiek propozycje.
 
Marek: Te światy funkcjonują, jakby w ogóle o sobie nie wiedziały. Chyba tylko nasza dwójka i chłopaki z kanału Jeleniejaja jesteśmy po szkole aktorskiej. W pewien sposób to dziwne, ponieważ zasięgi na YouTube są realnymi, dużymi liczbami. Ale branża filmowa jakoś nigdy się nad tym nie pochyliła.
 
Wielokrotnie mówiłeś Marku, że porzuciłeś aktorstwo. Już na dobre?
 
Marek: Po szkole aktorskiej grałem w spektaklu, jednak rozwój kanału i obowiązki, które się z tym wiążą, doprowadziły mnie do wniosku, że muszę zakończyć tę przygodę. Zrezygnowałem z aktorstwa teatralnego na rzecz naszych produkcji. Nie przestało mnie kręcić aktorstwo, ale jeszcze bardziej kręci mnie tworzenie, realizacja filmu od zera. Niesamowite jest, że dziś wpadamy na pomysł, cały świat zaczyna wirować wokół tego i za miesiąc publikujemy nowy film. Zajmuję się już tylko Darwinem. Wcześniej byłem między innymi reżyserem castingów w agencji aktorskiej Talent. Trudny moment nastał, gdy przeprowadziłem się do Warszawy i miałem półroczną przerwę w pracy ze względu na wypadek samochodowy. Podjąłem decyzję, że dalej chcę robić G.F. Darwin.
 
Z pracy jako dyrektor artystyczny agencji Los Videos też zrezygnowałeś.
 
Marek: To był epizod. Myślałem, że uda mi się pomóc przy kampaniach Los Videos. Okazało się jednak, że system pracy, który sprawdza się w G.F. Darwin, nie zadziałał w Los Videos tak, jak bym tego oczekiwał. Nie byłem zadowolony z efektów, więc skupiłem się na rozwoju naszego kanału.
 
Warto było zmieniać sieć partnerską? Po zamknięciu Epic Makers nie musieliście przecież przechodzić do kolejnego MCN.
 
Marek: Chcieliśmy korzystać z tego, co oferują MCN-y, czyli parasola bezpieczeństwa, w tym ochronę przed piractwem treści artystycznych. Czy warto było? Pokaże czas. Nie chcę mówić o szczegółach, ale ze wszystkich sieci oferta LifeTube podobała nam się najbardziej.

Jak to się stało, że Wasze „Czarne lusterko – 1%” zrobione dla Netfliksa miało więcej odsłon niż filmy Krzysztofa Gonciarza, Emce kwadrat czy Martina Stankiewicza?
 
Jan: Emce jest kanałem popularnonaukowym, a Gonciarz vlogowym. Mamy od nich mniej subskrypcji, ale już wcześniej dotykaliśmy poważnych form filmowych, w związku z czym nasi widzowie byli bardziej skłonni wejść w mroczną historię o dylemacie terminacji nienarodzonego dziecka, które mogło wyrosnąć na przestępcę.
 
Marek: A może to sprawiły czary? Mamy takie swoje zaklęcie.
 
To dlaczego nie rzucacie zaklęć na klientów, by chętniej u Was zamawiali kolejne filmy?
 
Marek: Śliski temat. Mamy świetnego menedżera Karola Wyszyńskiego z Los Videos, dzięki któremu już poczyniliśmy milowe kroki. To on załatwił nam współpracę z TVN, Netię. On doprowadził do skutku współpracę z Bankiem Zachodnim WBK. Ale sami nigdy nie sprzedawaliśmy się.
 
Wisienką na torcie jest budżet. A uważamy, że robimy najdroższe produkcje ze wszystkich kanałów na polskiej scenie YouTube. Choć wiemy też, że gdyby te same projekty, który zrobiliśmy, zlecić agencji reklamowej, to ich budżet urósłby trzykrotnie.
 
Jan: I wyszłaby z tego 30-sekundowa reklama, no może z jakąś rozszerzoną wersją. A my robimy filmy trwające 15 minut.
 
Po spocie dla Ikei, w którym genialnie pokazaliście zwykłą–niezwykłą szafę, Wasi widzowie podkreślali, że tak właśnie powinno się robić reklamy.
 
Jan: To było miłe, ale jednak reklamy w telewizji nie mogą trwać 15 minut. Zrobiliśmy tylko dwa spoty dla marek Konfitura i TÜV Rheinland, które opierały się na formacie klasycznej reklamy. Natomiast w pozostałych wprowadziliśmy fabułę. Odbiorców fabularyzowanych reklam przyciąga historia, bohaterowie, sytuacja, humor – dokładnie jak w naszych filmach.
 
Marki i domy mediowe zaczęły w końcu traktować Was poważnie czy nadal wrzucają Was do jednego worka z nastolatkami, których twórczość ogranicza się do gadania do kamery?
 
Marek: Marki często chcą dotrzeć do młodszych odbiorców, a nasza grupa wiekowa jest w przedziale 18–35 lat, więc młodzież stanowi tylko 10 procent naszej widowni. Ale coraz częściej klienci przychodzą do nas sami, piszą maile, prowadzimy rozmowy, więc widzimy, że zaczynają nas traktować poważnie.
 
Zdarza się, że na spotkaniu agencja za bardzo nie wie, czego ma oczekiwać?
 
Jan: Poszliśmy kiedyś przedstawić się do jednego z domów mediowych, a oni potraktowali nas w stylu: „pokażcie, jacy jesteście super”. Rozmowa była krótka, nasz menedżer pokazał prezentację i usłyszał miażdżącą krytykę od pana w czapce z prostym daszkiem. Na koniec jeszcze usłyszeliśmy, że mamy się częściej uśmiechać.

W tym roku szykujecie się do zrobienia serialu. Będzie o Gwiezdnym Szeryfie?
 
Jan: Myślimy o tym, ale mamy inne pomysły na serial, mniej kosztowne, a sądzę, że równie efektowne, szalone i zabawne.
 
To może serial na Netfliksie? Po „Czarnym lusterku” widzowie komentowali: „Netflix wam zapłacił za reklamę, a wy zrobiliście im konkurencję”.
 
Jan: Są to miłe słowa kochanego widza, ale wszystko bym oddał, żeby Netflix powiedział: róbcie dla nas serial – to byłby odlot.
 
Jest też Showmax, który ma już „Ucho prezesa” i przydałoby mu się coś nowego.
 
Jan: Na razie nie dostaliśmy propozycji.
 
Dlaczego w „Czarnym lusterku” nie podeszliście do tematu z humorem?
 
Marek: Był to idealny moment, aby w końcu zrobić coś poważnego, ponieważ długo robiliśmy rzeczy komediowe. Dzięki temu, że na początku filmu pojawia się logo Netflix i tytuł „Czarne lusterko”, mogliśmy widza szybko nastawić na odbiór czegoś poważniejszego.
 
Czasem cierpimy, że nasz widz nie wie, czego się może po nas spodziewać. Reklama dla Netii „Świetlne wrota” nie miała dialogów, po prostu opowiedzieliśmy historię obrazem i muzyką. I pojawiły się komentarze: „czekałam na śmieszne teksty, aż doszło do końca” albo „brawa dla scenarzysty za superdialogi”. Takie słowa bolą, ale rozumiemy, bo zwykłe filmy i seriale mają zwiastuny, które nastawiają widza na odbiór produkcji. A nasz widz włącza odcinek w komputerze i sam musi szybko złapać, o czym on będzie.
 
To teraz kanał G.F. Darwin spoważnieje?
 
Jan: Odwrotnie, teraz wracamy do żartów. Nasza twórczość jest jak sinusoida. Na przykład film „Kopciuszek vs. Książę” nie miał być poważny. Gdyby wsłuchać się w tekst, to jest on dosyć lekki. Ale na próbie Julia Wyszyńska zaczęła podkładać Kopciuszkowi poważniejsze tematy i czytała to tak, że opadły nam szczęki. Nadała mu takiej głębi, dramatu ludzkiego i smutku, że uznaliśmy, iż musimy się dać nieść w tym kierunku.

Iga Kołacz

Pozostałe tematy weekendowe

8 najbardziej oczekiwanych seriali 2019 roku
Dokąd odchodzą?
Obajtek rośnie przy Kubicy
* Jeśli znajdziesz błąd, zaznacz go i wciśnij Ctrl + Enter
Pressletter
Ta strona korzysta z plików cookies. Korzystając ze strony bez zmiany ustawień dotyczących cookies w przeglądarce zgadzasz się na zapisywanie ich w pamięci urządzenia. Dodatkowo, korzystając ze strony, akceptujesz klauzulę przetwarzania danych osobowych. Więcej informacji w Regulaminie.