Dokąd odchodzą?
Gdy przygoda dziennikarska się kończy (fot. archiwum "Press", Wojciech Artyniew, Małgorzata Chęcińska-Głazik, Andrzej Hulimka, Mateusz Skwarczek)
W mediach tradycyjnych znikają etaty dla dziennikarzy. Sprawdzamy więc, gdzie i na jakich warunkach ludzie mediów mogą znaleźć pracę w nauce, szkolnictwie lub instytucjach kultury. Przypominamy tekst, który ukazał się w magazynie "Press" (09-10/2018).
Pracując w redakcji, warto równolegle robić coś jeszcze. To ułatwi miękkie lądowanie, gdy przygoda dziennikarska się kończy – radzi Jan Skórzyński, były pierwszy zastępca redaktora naczelnego „Rzeczpospolitej”. Na akademickiej drodze zaszedł najdalej: jest doktorem habilitowanym i od pięciu lat profesorem Collegium Civitas w Warszawie. Zarzuca dziennikarzom, że na ogół zamykają się w redakcyjnej bańce, często nie widząc nic poza nią. – A przecież dobry dziennikarz powinien mieć solidną wiedzę i otwartość na świat. Nawet krótki pobyt poza redakcją i spróbowanie czegoś innego dobrze człowiekowi robi – podkreśla.
Za słowami Skórzyńskiego stoi jego własne doświadczenie. Jeszcze pracując w „Rzeczpospolitej” (w latach 1994–2007, m.in. jako kierownik działu zagranicznego, wicenaczelny, a na koniec szef „Plusa Minusa”), był – jak to określa – wolnym strzelcem w branży historii najnowszej. Korzystając z wiedzy zdobytej na studiach historycznych na Uniwersytecie Warszawskim, m.in. redagował słownik biograficzny opozycji w PRL, a jego książka „Ugoda i rewolucja. Władza i opozycja 1985–1989” wydana w roku 1995 była bodaj pierwszą poważną pracą dotyczącą Okrągłego Stołu. – Została dobrze przyjęta, dała mi więc wiarygodność i markę jako autora dzieł historycznych, a nie tylko publicysty. To się przydało, gdy Paweł Lisicki w 2007 roku wyrzucił mnie z „Rzeczpospolitej” – opowiada Skórzyński.
Otrzymał wtedy propozycję pracy w Biurze Edukacji Publicznej IPN z zadaniem opracowania monografii Komitetu Obrony Robotników. – Skoro już wkroczyłem na drogę naukową, konsekwencją było zrobienie doktoratu i habilitacji w Instytucie Studiów Politycznych PAN – opowiada. Nie ukrywa, że ten szybki skok naukowy był możliwy dzięki temu, że po roku pracy w IPN wziął urlop bezpłatny i wyjechał do Lizbony, gdzie jego żona Katarzyna była przez pięć lat ambasadorem RP. – Miałem czas na napisanie trzech książek – mówi Skórzyński.
Po powrocie związał się na kilka lat z Europejskim Centrum Solidarności, gdzie m.in. stworzył pismo naukowe „Wolność i Solidarność”. Jednocześnie etat profesorski zaproponowało mu Collegium Civitas. – Habilitacja daje nowe możliwości, bo uczelnie szukają osób z takim statusem – podkreśla Skórzyński. Prowadzi wykłady i seminaria, wydaje kolejne książki naukowe. I przekonuje, że doświadczeni dziennikarze mają szanse w nauce i nauczaniu: potrafią docierać do źródeł informacji, komunikować się z ludźmi, zwięźle i jasno pisać. To są ich atuty. Ale muszą wiedzieć, że w nauce obowiązują inne standardy: tu nie chodzi o szybki efekt i nie wystarcza sięgnąć do dwóch, trzech źródeł, tylko trzeba do wszystkich, jakie istnieją.
Czy żałuje odejścia z dziennikarstwa? – Nie. Jestem bardzo zadowolony, że po pięćdziesiątce udało mi się dokonać transformacji zawodowej – odpowiada Skórzyński. Przyznaje jednak, że jako dziennikarz funkcyjny w dużym ogólnopolskim dzienniku, odchodząc do branży naukowej, mocno odczuł to finansowo. – Jeszcze dziesięć lat temu różnica w zarobkach między nauką a mediami była ogromna. Teraz płace dziennikarskie bardzo się obniżyły, choć nie wzrosły stawki na uczelniach. Dlatego ktoś, kto tak chce zmienić zawód, musi się z tym liczyć – tłumaczy.
A zgodnie ze swoją zasadą, by nie zasklepiać się w jednej działce, Jan Skórzyński od półtora roku na łamach portalu OKO.press prowadzi rubrykę „Kronika Skórzyńskiego”. – To autorski wybór wydarzeń i opinii, które ilustrują rozpoczęte w 2015 roku przestawianie zwrotnicy na politycznym torze, po którym Polska porusza się od 1989 roku – objaśnia autor.
PIENIĘDZY MNIEJ, SATYSFAKCJI WIĘCEJ
Historia jego redakcyjnej koleżanki Ewy K. Czaczkowskiej potwierdza tezę, że łatwiej znaleźć miejsce poza dziennikarstwem, jeśli robiło się wcześniej coś więcej niż pisanie do własnej gazety. Gdy po 23 latach pracy w „Rzeczpospolitej” Czaczkowska, absolwentka historii i dziennikarstwa, zdecydowała się powiedzieć „dość”, miała za sobą nie tylko opinię jednej z najlepszych specjalistek od spraw Kościoła, ale też doświadczenie w prowadzeniu warsztatów dziennikarskich na UKSW, UW i WSPS i trzy wydane biografie na koncie: kardynała Stefana Wyszyńskiego, Jerzego Popiełuszki i siostry Faustyny.
– Zanim w marcu 2013 odeszłam z „Rzeczpospolitej”, dłuższy czas zastanawiałam się, co robić dalej w życiu, bo na niekorzyść zmieniła się zarówno sytuacja w mojej redakcji, jak i samo dziennikarstwo – opowiada Czaczkowska. Jeszcze będąc w „Rz”, założyła portal Areopag21.pl. Traktował o kwestiach wiary i religii, działał do stycznia 2018 roku. Wykorzystując materiały i doświadczenia zebrane przy tworzeniu biografii kardynała Wyszyńskiego, Czaczkowska szybko napisała pracę doktorską o czasach, gdy kardynał był prymasem Polski. Tytuł doktora zdobyła na początku 2013 roku na toruńskim Uniwersytecie Mikołaja Kopernika.
Od jesieni 2012 roku dostała pół, a potem pełny etat na Uniwersytecie Kardynała Stefana Wyszyńskiego i – ucząc dziennikarstwa i historii Kościoła – publikowała kolejne książki. Dziś dr Czaczkowska łączy pracę adiunkta na UKSW z zatrudnieniem w Muzeum Jana Pawła II i Prymasa Wyszyńskiego jako ekspert do spraw dzienników prymasa Wyszyńskiego „Pro memoria”. Jest też członkiem czteroosobowego zespołu redakcyjnego odpowiadającego za edycję kolejnych tomów (ma być ich 27) dzienników.
– Cieszę się, że mogę przekazać studentom wiedzę i praktyczne umiejętności zdobyte w dziennikarstwie, które jest dla mnie wciąż ważne. Ale wielką satysfakcję i poczucie sensu daje mi dziś pisanie książek, w których łączę wiedzę historyczną z dziennikarskim stylem – mówi. I przyznaje, że przechodząc na UKSW, finansowo również straciła.
Stawki, jakie dziennikarzom proponują wyższe uczelnie, są do przyjęcia, jeśli jednocześnie ma się etat w redakcji. Wtedy warsztaty medialne prowadzone na umowę-zlecenie lub umowę o dzieło są miłym dodatkiem do redaktorskiej pensji. – Tysiąc złotych za dwie grupy tygodniowo to pieniądze nie do pogardzenia – opowiada jeden z publicystów prowadzący do niedawna zajęcia w prywatnej warszawskiej uczelni. Lecz gdy dziennikarz odchodzi z redakcji, z samych godzin zleconych trudno mu domknąć rodzinny budżet.
Według pozyskanych przeze mnie informacji pozawarszawskie uczelnie płacą 40–80 zł za godzinę zajęć, a te w stolicy do ok. 150 zł. Lecz nawet na etacie asystenta czy adiunkta nie ma się kokosów – pensje oscylują wokół średniej krajowej, czasem da się dorobić nadgodzinami.
– Jeśli ktoś przechodzi na uczelnię z kierowniczego stanowiska w mediach, gdzie zarabiał na przykład sześć–siedem tysięcy złotych, już na taki poziom pensji nie może liczyć. Chyba że zrobi habilitację i dostanie etat profesorski – twierdzi jeden z moich rozmówców.
NIE HAWAJE, LECZ CHORWACJA
Gdy zarobki z jednego źródła to za mało, trzeba sięgnąć po montaż finansowy. Marcin Kubat po kilkunastu latach pracy w Radiu Zet zrezygnował z etatu w tej rozgłośni (pracuje tam teraz tylko dwa dni w tygodniu), a zatrudniony jest na stałe jako kierownik pracowni radiowej na Wydziale Zarządzania i Komunikacji Społecznej Uniwersytetu Jagiellońskiego. Przygotowuje doktorat i oprócz prowadzenia zajęć z dwóch przedmiotów od maja 2015 roku (wraz z byłą dziennikarką, a obecnie współpracowniczką Zetki Beatą Sabałą-Zielińską) prowadzi studenckie radio UJOT FM. – Świeża energia młodych dodała mi skrzydeł. Odkrywam radio na nowo, wszystko robimy sami. To jak druga młodość. Studenci mówią do mnie panie tato, a do Beaty pani mamo – opowiada 45-latek. Kubat cieszy się, że już kilkunastu jego studentów pracuje w różnych rozgłośniach radiowych w całej Polsce.
By jednak mieć zarobki porównywalne do tych w komercyjnej rozgłośni, pensję uniwersytecką uzupełnia umową o dzieło w Radiu Zet. – Łącząc te dwa źródła, da się żyć i utrzymać rodzinę z dwójką dzieci. Chociaż nie jeżdżę na Hawaje, to na Chorwację już mnie stać – śmieje się.
Jego kolega z wydziału Rafał Wietoszko był kiedyś dziennikarzem opolskiego oddziału „Gazety Wyborczej”, „Nowej Trybuny Opolskiej” i „Dziennika Polskiego”, a przez cztery lata redaktorem naczelnym krakowskiej redakcji „Echa Miasta” (bezpłatne pismo Polska Press Grupy). – Zanim w styczniu tego roku dostałem etat na uniwersytecie, przez pięć lat prowadziłem zajęcia na umowę-zlecenie. Poza tym na własny rachunek zajmowałem się koordynacją prac przy tworzeniu stron internetowych – opowiada. Dziś jest etatowym asystentem w Instytucie Dziennikarstwa, Mediów i Komunikacji Społecznej UJ, prowadzi zajęcia nie tylko na swoim wydziale, ale też na polonistyce i prawie. Jednocześnie jest na trzecim roku czteroletnich studiów doktoranckich – przygotowuje pracę o tym, jak internet zmienił sposoby komunikowania się polityków.
PROFITY DWUZAWODOWCA
Innych sposobów na montaż finansowy szukał Leszek Rafalski. Jeszcze będąc zastępcą naczelnego i naczelnym „Gazety Krakowskiej”, miał pół etatu jako wykładowca specjalizacji dziennikarskiej na politologii UJ. Gdy odszedł w 2004 roku z redakcji, dalej uczył studentów, ale trudno się było z tego utrzymać. Założył więc prywatne pismo „SMS” („Stylowy Magazyn Studencki”, nakład 10 tys., okazjonalnie 20 tys.), bezpłatne, żyjące z reklam. Przynosiło zysk i dawało możliwość publikacji i drobnych honorariów jego studentom. – W 2014 roku, gdy skurczył się rynek reklam, zdecydowałem o zamknięciu pisma. Lecz w tym czasie dostałem już emeryturę, która zapewnia mi utrzymanie, a ja mogę dalej uczyć studentów – przyznaje Rafalski.
Odmienną drogę przeszedł Krzysztof Gołata. Przez wiele lat łączył pracę na wyższej uczelni z etatem dziennikarza. Zanim zaczął współpracę z „Wprost”, gdzie kierował działem ekonomicznym, miał już obroniony doktorat z nauk społecznych i zatrudnienie w Akademii Ekonomicznej w Poznaniu. Potem był redaktorem naczelnym „Businessman Magazine” i TV Biznes, współpracował z wieloma mediami. – Od końca lat osiemdziesiątych aż do 2008 roku, gdy odszedłem z TV Biznes, byłem typowym dwuzawodowcem. Praca w mediach dała mi ogromną, praktyczną wiedzę o biznesie, liczne kontakty. To wszystko wykorzystuję teraz w mojej pracy na Uniwersytecie Ekonomicznym – opowiada dr Krzysztof Gołata. Prowadzi zajęcia z publicystyki ekonomicznej, z przedmiotu „Wstęp do współczesnych mediów”. Studenci z ciekawością słuchają jego wykładów, choć na ćwiczeniach wymaga od nich sporo pracy.
POWRÓT DO SZKOŁY
Ciekawą drogę rozwoju wybrały Magda Gędziorowska i Olga Woźniak. Te dwie dziennikarki-dyrektorki prowadzą Prywatną Szkołę Podstawową Eureka w Zalesiu Górnym pod Piasecznem. – Rządzi tu dwugłowa hydra – śmieje się Magda Gędziorowska. – Olga odpowiada za edukację i dydaktykę, ja za administrację i zarządzanie – tłumaczy. Woźniak uczy także języka polskiego, a Gędziorowska historii sztuki. Do współpracy ściągnęły znajomych z pasją do nauczania, także dziennikarzy. Piotr Kossobudzki (w „Przekroju” zajmował się sprawami nauki) uczy biologii; Piotr Stanisławski (twórca popularnonaukowego bloga Crazy Nauka, związany z „Przekrojem” i „GW”) opracował program laboratorium przyrodniczego.
Skąd redaktorki w podstawówce? – Szkołę założyła w 2012 roku Olga Woźniak z myślą o lepszej edukacji także dla swego syna. Ja dołączyłam rok później. Niestety, moje dzieci już są starsze i do naszej podstawówki nie trafiły – wyjaśnia Magda Gędziorowska. Wcześniej była m.in. sekretarzem redakcji „Przekroju” i „Press”. Po odejściu w 2012 roku z etatu redakcyjnego przez pół roku pracowała jako menedżerka salonu znajomego warszawskiego fryzjera. – Po pracy w redakcji była to dla mnie superprzygoda, ale i nauka, sprawdzenie się w działaniach organizacyjnych, marketingowych, trzymania firmy w ryzach finansowych. To wszystko bardzo przydało się potem w prowadzeniu szkoły – opowiada.
Olga Woźniak nadal łączy kierowanie szkołą z pracą w dziale Nauka „Gazety Wyborczej”.
Zaczynały od jednej klasy, zerówki. Od jesieni br. będą prowadzić zajęcia już w sześciu klasach. Mają teraz setkę uczniów i dwudziestkę przedszkolaków. – To przedszkole wynika z konieczności. Jest przeznaczone dla rodzeństwa naszych uczniów, by rodzice nie musieli ich wozić do innych miejsc – tłumaczy Gędziorowska. Dzieci przyjeżdżają z podwarszawskich miejscowości, szkoła jest konkurencyjna finansowo – kosztuje 1200 zł miesięcznie, gdy w niedalekim Konstancinie czesne wynosi ponad 2 tys., a stawki warszawskich placówek są jeszcze wyższe.
– Jesteśmy zdeterminowani robić naprawdę dobrą, porządną szkołę. Kładziemy nacisk na matematykę i nauki przyrodnicze, uczymy funkcjonowania we współczesnym świecie, sięgania do źródeł. Staramy się wprowadzać dzieciaki w świat wiedzy, nie zabijając w nich ciekawości – deklaruje Gędziorowska.
Na potrzeby szkoły dziennikarki kupiły przedwojenny budynek z ogrodem. Zainwestowały wszystkie swoje oszczędności, przez 15 lat ich spółka będzie spłacać zaciągnięty kredyt. Czy z takiej działalności da się dobrze żyć? – Nie! Mamy jednak nadzieje, że gdy staniemy się już emerytowanymi dyrektorkami, będziemy miały bujane fotele i wygodne życie – śmieje się Gędziorowska. A poważnie dodaje: – Tymczasem mnóstwo inwestujemy w rozwój szkoły.
SKOK W KULTURĘ
Jeszcze 10, 15 lat temu przejście z redakcji prasowej do instytucji kultury nie było atrakcyjną ofertą. – To się zmieniło. Sektor publiczny przez te wszystkie lata się podciągnął, także finansowo. Dziś jest atrakcyjnym pracodawcą – zapewnia Marcel Andino Velez, zastępca dyrektora ds. komunikacji Muzeum Sztuki Nowoczesnej w Warszawie. W latach 2001–2007 był etatowym dziennikarzem „Przekroju”, piszącym o sztuce i architekturze. – Praca w „Przekroju” była fascynująca, a pisanie jest częścią mojej tożsamości. Ale w pewnym momencie poczułem potrzebę nie tylko opisywania tego, co robią inni, ale też działania. Dlatego bez wahania przyjąłem propozycję od Joanny Mytkowskiej, która w czerwcu 2007 roku została dyrektorem Muzeum Sztuki Nowoczesnej, będącego wówczas w stadium zalążkowym – wspomina Marcel Andino Velez.
Tworzenie od podstaw tej placówki kultury stało się wielką przygodą życia. – Oczywiście w wypowiedziach publicznych nie mam tej swobody, jaką miałem, będąc dziennikarzem, lecz nie jest to dla mnie problem, bo utożsamiam się z tym, co robię – tłumaczy.
Sektor kultury jest dziś dobrym miejscem pracy dla dziennikarzy. I to nie tylko na etatach rzeczników prasowych. Velez tłumaczy, że umiejętności dziennikarskie są tu wręcz niezbędne: – W instytucjach kultury musimy zacząć używać dobrego języka polskiego, bez specjalistycznego żargonu i pseudoartystycznej nowomowy. Naszą misją jest przecież szerokie dotarcie do ludzi. A kto może w tym pomóc, jeśli nie ludzie z dziennikarskim doświadczeniem? – pyta.
Jego słowa potwierdza Marcin Baran, poeta, od pięciu lat szef działu wydawnictw Muzeum Historycznego Miasta Krakowa, wcześniej m.in. redaktor „Przekroju” i „Dziennika Polskiego”: – W mojej obecnej pracy robię właściwie to samo co w mediach. Po prostu pracuję w „obróbce słowa”, redaguję książki i materiały promocyjne.
Jest jeszcze jeden powód, dla którego kultura i sztuka wchłaniają dziennikarzy: gazety poświęcają tej tematyce mało miejsca, więc muzea i inne instytucje kulturalne same starają się docierać do potencjalnych widzów i czytelników, wydając własne periodyki i tworząc portale internetowe. A ktoś je musi przygotowywać i redagować.
– Gdy w 2016 roku zwolnili mnie z Polskiego Radia, dowiedziałem się, że Biblioteka Narodowa szuka osób do zarządzania stroną internetową – opowiada Andrzej Szozda, były zastępca kierownika redakcji wiadomości serwisu Polskieradio.pl, wcześniej m.in. sekretarz redakcji TV Puls, dyrektor programowy Tok FM, zastępca kierownika „Wiadomości” TVP 1, wydawca i prowadzący w BBC World Service. Dziś jest starszym specjalistą w Biurze Komunikacji i Promocji Biblioteki Narodowej, współtworzy serwis internetowy. – Nagrywam też filmy do naszego portalu – wyjaśnia. Kierownikiem redakcji serwisów internetowych jest tam inny były redaktor Andrzej Mietkowski, również zwolniony z Polskiego Radia. – Na przejściu do biblioteki finansowo nie straciłem zbyt dużo. A komfort pracy jest o wiele wyższy niż obecnie w mediach. Jestem zadowolony – zapewnia Szozda.
Chęć zmiany pracy na mniej stresującą, a równie inspirującą kierowała Ryszardem Kozikiem, przez 22 lata związanym z „Gazetą Wyborczą”. Gdy dział kultury, którym kierował w krakowskim oddziale „GW”, dosięgły redukcje, a obowiązki redaktora Kozika rosły, postanowił znaleźć coś innego. – Przez rok szukałem miejsca w jakiejś ciekawej instytucji kultury. Gdy znalazłem, z końcem 2013 roku odszedłem z gazety za porozumieniem stron – opowiada Kozik. Wybrał Muzeum PRL w Nowej Hucie, z którą jest związany od dzieciństwa. Muzeum mieści się w dawnym kinie Światowid. Kozik jest tam szefem działu promocji i marketingu. Uczestniczy w przemianie placówki, która staje się miejscem coraz bardziej atrakcyjnych wydarzeń kulturalnych. Za kilka miesięcy ma być przekształcona w Muzeum Nowej Huty jako część Muzeum Historycznego Krakowa. – Nie przyszedłem tutaj dla większych zarobków, tylko dla uspokojenia swojego życia – zapewnia Ryszard Kozik. Chwali sobie, że współpracuje z ciekawym i inspirującym środowiskiem nowohuckim oraz to, co najbardziej sobie cenił w dawnym zawodzie dziennikarza: kontakt z wieloma ludźmi. Minusy? – Jako dziennikarz miałem więcej swobody, jeśli chodzi o czas pracy, ale można się przyzwyczaić do zasad obowiązujących w miejskich instytucjach kulturalnych – mówi Kozik.
Na godziny pracy zwraca też uwagę Ewa Rogala, która w lutym 2016 roku musiała odejść z radiowej Jedynki. Najpierw była rzeczniczką prasową Tramwajów Warszawskich. – Mało komfortowe były godziny pracy w tej miejskiej firmie: od 6.30 do 15. Ale przede wszystkim o moim odejściu zdecydowało to, że chciałam zająć się sprawami, które naprawdę mnie pasjonują – stwierdza. Wybrała więc drogę freelancerki, głównie w sferze kultury. Pracuje w domu, ma więcej czasu dla rodziny. Od trzech edycji związana jest z warszawskim Big Book Festival, m.in. opiekuje się zagranicznymi gośćmi. Pracuje na umowy-zlecenia. Współpracuje też z Kongresem Kobiet, portalami Onet.pl i Newsweek.pl. – To nowa dla mnie sytuacja. Nie wiem, jak długo potrwa, ale na razie ma dużo plusów, choć mój udział w rodzinnym budżecie nie jest duży – przyznaje.
Jak widać, w branży nauki, szkolnictwa i kultury dziennikarz może się odnaleźć – o ile pogodzi się z tym, że zarobki tam oferowane czasem nie rozpieszczają.
Jerzy Sadecki