Wydanie: PRESS 03/2007
Bez dubla
Prowadzenie sprawy sądowej i programu telewizyjnego różnią się czymś od siebie? W obu przypadkach wiadomo, że dubla nie będzie. Przynajmniej w programie na żywo, jak było w „Jeździe kulturalnej”, który współprowadziłam w TVP 2. Program na żywo generuje dobre napięcie między prowadzącym a gościem. Do tego dochodzą niespodzianki: ktoś się spóźni, ktoś się przewróci, trzeba natychmiast reagować. Adrenalina. Choć i w „Sztuk@terii” w TV 4 życie zaskakuje. Kiedyś w Łodzi na Camerimage Aki Kaurismäki, jeden z najoryginalniejszych współczesnych reżyserów europejskich, powiedział, że nie porozmawia ze mną, jeśli nie postawię mu piwa. Nie było to jego pierwsze piwo... Sąd to sformalizowana gra, logika, czasem wręcz partia szachów. A program – spotkanie z gośćmi, wyprawa, która nie wiadomo gdzie i czym się skończy. Skończyła Pani prawo, zrobiła aplikację radcowską, pracowała w kancelarii Smoktunowicz & Falandysz, a teraz jest etatowym prawnikiem Polsatu. Dlaczego jeszcze występuje Pani na wizji? Z próżności (śmiech). Udało mi się coś, z czego się najbardziej cieszę: pogodzić zawody dziennikarza i prawnika. Od liceum pracowałam jako dziennikarka, także wówczas, gdy robiłam aplikację radcowską. Jako prawnik zajmuję się prawami autorskimi, więc jedna wiedza uzupełnia drugą. Stać Panią na własne opinie w „Sztuk@terii”? Od fachowych ocen w naszym programie są krytycy teatralni lub muzyczni. Ja nie jestem specjalistką, co nie znaczy, że nie mam zdania, którym – często nie wprost – dzielę się z widzami. Już sam wybór tematów w dość krótkim i raczej informacyjnym magazynie jest komentarzem. Zbyszek Hołdys powiedział mi kiedyś: „Cóż to za grzech, kiedy artysta popełni czasem nieudaną piosenkę czy film? Czy to powód, żeby go publicznie zamordować?”. Staram się o tym pamiętać i potknięcia artystyczne traktować z przymrużeniem oka. Jestem przeciwna lansowaniu się na czyimś tle: najpierw kogoś się skopie, a potem na tle skopanego prezentuje siebie – jaka jestem mądra, błyskotliwa i dowcipna. Jaki typ programu kulturalnego jest Pani bliższy: „Łoskot” Tymona Tymańskiego, Jacka Dehnela i Macieja Chmiela czy „Ogród sztuk” Kamili Dreckiej? W obu programach znajduję coś, co lubię. Kamila Drecka przyciąga widzów, którzy łakną refleksji, dłuższej rozmowy, przekroju – nie powierzchni. Dobrze, gdy książka, film, spektakl są pretekstem do rozmowy o innych, obszerniejszych sprawach. To jednak niesie pewne ryzyko właściwe dla tego gatunku. Jeśli temat i goście wzajemnie się niosą – bomba. Jeśli nie – odbywa się to kosztem widza. „Łoskot” ma fajną formułę – wyjętą po części z mojego ulubionego magazynu „Top Gear”. Trzej współprowadzący dobrze się uzupełniają. Jeden sepleni, drugi mamrocze pod nosem, a za trzecim nie nadążysz. Podoba mi się taki model niby-prywatnej pogawędki trzech znajomych – brzmi naturalnie, daje swobodę wyrażenia własnej opinii w nienachalny, półprywatny sposób. To bardzo wdzięczna forma, w której można poszaleć, więc panowie, których – żeby nie było wątpliwości – lubię, szaleją. Zazdroszczę. Ciekawe, który z nich będzie Jeremym Clarksonem. Dopuszcza Pani wulgarność w programie z założenia kulturalnym. Liroy w „Sztuk@terii” okraszał rozmowę z Panią przekleństwami. Kultura nie oznacza sztywności. Nie lubię, kiedy zaproszeni goście odgrywają jakieś role. Liroy mówił to, co czuje. Jest taki jak jego rap. Gdyby się wbił w smoking i mówił jak profesor Miodek, byłby niewiarygodny. Nie wyobrażam sobie sytuacji, że stosuję wobec gościa jakąś cenzurę. Zresztą w programie Kuby Wojewódzkiego, kiedy gościł Liroya, przekleństwa pojawiały się niemal w każdym zdaniu. No właśnie. Czy nie jest tak, że nawet programy poświęcone kulturze są zdominowane przez styl Wojewódzkiego? Kuby nie można pominąć. Na pewno jego pojawienie się w telewizji przesunęło akcenty w programach typu talk-show. Ale magazyny kulturalne są w gruncie rzeczy hermetyczne. Powoli odchodzimy od starej szkoły telewizyjnej, gdzie wszystko było bardzo poprawne. Z kolei na drugim biegunie jest młodzieżowy luzik. Z pomieszania ekstremów, papki-bełkotu i sztywnego przemawiania jak wiejski wikary z ambony niekoniecznie wychodzi to, o co w programie o kulturze najważniejsze. „Jazda kulturalna” nie była młodzieżowym luzikiem? Program był kolorowy. I formułą, i zawartością – dynamiczny, popkulturowy, poszatkowany, wypełniony gadżetami. W pewnym momencie czułam się jak „żena za pultem” wydająca towar w sklepie. Ale w najlepszym czasie mieliśmy dwa miliony widzów – w magazynie kulturalnym, daj, Panie Boże, tyle każdemu. Potem jednak zmieniono formułę. W telewizji jest właściwie jeszcze miejsce na magazyny kulturalne?Jakiś czas temu zaskoczył mnie tekst w „Gazecie Wyborczej” o programach kulturalnych w telewizjach prywatnych i publicznej. Wynikało z niego, że to my w „Sztuk@terii” wypełniamy misję. To chyba obciach dla TVP, że niepotężna finansowo stacja przejmuje jej funkcję. W tej chwili jednak zaczyna się rywalizacja w programach kulturalnych, jak ciekawiej opowiadać o teatrze lub filmie. Widać to choćby na festiwalach filmowych, muzycznych. Nie kryję, że czasem TVP jako wieloletni patron medialny takich wydarzeń ma przewagę. Ale tym większa radość, kiedy artysta niespeszony wyłącznością udziela nam długiego wywiadu. Praca w niszowej stacji daje Pani satysfakcję? Zawsze jest coś za coś. TV 4 jest mniejsza, ale może dzięki temu mój obszar wolności jest ciut większy. Udawało nam się dotrzeć z kamerą tam, gdzie innych nie wpuszczano. Są artyści, którzy odmawiają udziału w programie w dużej stacji, ale przychodzą do nas. Tomasz Stańko, który niechętnie pojawiał się na wizji, odwiedził „Sztuk@terię”, udzielił obszernego wywiadu i zagrał ekskluzywny minirecital. Na Camerimage Charlize Theron, która generalnie nie zgodziła się na żadne wywiady, odpowiedziała mi na kilka pytań. Do „Sztuk@terii” przychodzili artyści niezauważani niegdyś przez media, a dziś doceniani, i to nie tylko w Polsce – Kapela ze Wsi Warszawa, Cracow Klezmer Band. W mniejszym stopniu dotyka nas polityka, która niestety, także w kulturze się pojawia. Nie funkcjonuje u nas tak zwany dwór – artyści równi i równiejsi. Nasi goście to czują. Czasem można odnieść wrażenie, że rozmowy z gościem są robione na kolanie. Co to, to nie. Czasem mam dyskomfort po zmontowaniu odcinka, gdzie z 20–30-minutowej rozmowy zostaje pięć minut, bo musimy zmieścić kilka innych tematów. Siłą rzeczy zostawiamy podstawowe, niezbędne dla widza informacje. Szkoda mi wielu takich przyciętych rozmów. Złe wrażenie może powstać również wtedy, gdy zapowiadam rozmową jakieś wydarzenie, choćby spektakl, który znam tylko z jednej sceny odegranej na próbie dla fotoreporterów. Siłą rzeczy nie dotykam wówczas głęboko tematu, tylko krążę wokół niego. Tak było choćby z Andrzejem Saramonowiczem i Tomkiem Koneckim, którzy dopiero co przenieśli „Testosteron” z teatru do kina, i kiedy robiliśmy materiał, nie było jeszcze pokazu filmu dla prasy. Wtedy ciężar rozmowy przenoszę na rozmówców. Zdaję się na gości, bo wiedzą więcej. Muszę im ufać. Wrażenie powierzchowności odniosłem, oglądając Pani rozmowę z wybitnym reżyserem Jerzym Jarockim. Z okazji premiery „Miłości na Krymie” Sławomira Mrożka w Teatrze Narodowym odpytała Pani reżysera z nieaktualnych już dziesięciu przykazań Mrożka, wskazówek dla przyszłych reżyserów tej sztuki, z których autor dawno się już wycofał. Ciekawiło mnie, jak się pracuje z takim autorem jak Mrożek, ale to pytanie faktycznie nie padło. Nie będę ukrywać, że osoba taka jak profesor Jarocki mnie onieśmiela. To jest człowiek, przy którym czuję, że ledwo dotykam rozległej wiedzy i czyjegoś całego życia. Pewnie to było wyczuwalne. I znowu czas – żałuję, że nie mam komfortu półgodzinnej rozmowy, która gwarantuje, że uda się odbić od poziomu czysto informacyjnego. Czy dziennikarzowi zajmującemu się kulturą wypada firmować swoim nazwiskiem artystyczne gnioty? Pani swego czasu prowadziła w stylu a la Oscary premierę nieudanego filmu „Nienasycenie”, w którego produkcję zaangażowani byli Weronika i Cezary Pazurowie oraz Polsat. Rozpoczęcie pokazu filmu transmitowano w trakcie programu „Bar”. Musieliśmy premierę potraktować w ramach gatunku telewizyjnego, jakim jest reality show, czyli wybuchowo. W „Sztuk@terii” nie ocenialiśmy tego filmu, w ogóle się nie pojawił. A to, że byłam współgospodarzem przyjęcia premierowego dla gości wraz z Czarkiem Pazurą, nie oznaczało, że w jakiś sposób klasyfikuję ten film. Można na wizji łączyć prywatność ze sferą zawodową? Nie da się ukryć sympatii. Nie wiem, czy Monice Olejnik za każdym razem się to udaje, a w polityce jest to przecież bardziej niebezpieczne. Jeśli z gościem jestem w bliższych relacjach, to staram się na wizji trzymać odpowiedni dystans. Styk sfery profesjonalnej i prywatnej jest niewdzięczny wtedy, kiedy się gościa zna, lubi i szanuje, a jego praca jest w naszym odczuciu nieinteresująca. Ale nie mam problemu z tym, żeby powiedzieć, że coś nie spełnia moich oczekiwań. Nigdy nie byłam w jakiejś bruderszafterce na ekranie. Słucha Pani Radia Maryja? Nigdy nie słuchałam, nie mogłam jakoś trafić na skali. Potworne niedopatrzenie. To dlaczego, prowadząc przed laty poranne pasmo w Radiostacji, podała Pani na fonii nieprawdziwą informację, że w Radiu Maryja jest telefon, na który można zadzwonić i się wyspowiadać? To krążyło wśród ludzi. Ufa Pani wszystkiemu, co mówią ludzie? To był rodzaj prowokacji: powiem coś i zobaczę, co z tego wyniknie. Jak się ma dwadzieścia parę lat, to człowiek mówi różne rzeczy. Radio, zwłaszcza pasma wielogodzinne, wywołują niekontrolowaną spontaniczność. Ciekawe doświadczenie, chociaż miałam potem poważne kłopoty. Co tu dużo mówić – skończyło się rozstaniem z Radiostacją. Teraz dałaby się Pani ponieść fantazji? Muszę zachować w sobie ciekawość dziecka i bezkompromisowość, bo inaczej uprawianie zawodu dziennikarza nie miałoby sensu. Z drugiej strony staram się być w miarę powściągliwa i nie zapuszczać się w rejony, z których byłoby mi trudno się wyplątać. Ale ta ciekawość, że coś jeszcze może się wydarzyć, pcha mnie do przodu. I dlatego jako prawnik popełniam grzech przeniesiony z dziennikarstwa – wiarę, że wszystko się może wydarzyć, że wszystko się uda. To przekonanie może spowodować, że nabiję sobie parę guzów, bo biorę często sprawy beznadziejne. Ale czasem na tym wygrywam. Rozmawiał Andrzej Klim
Aby przeczytać cały artykuł:
Zapisz się na nasz newsletter i bądź na bieżąco z najświeższymi informacjami ze świata mediów i reklamy. Pressletter