Wydanie: PRESS 03/2007
Mój mistrz Kapuściński
Zdobycie prestiżowej nagrody World Press Photo 2007 za najlepsze zdjęcie ubiegłego roku było dla Pana zaskoczeniem? Wiedziałem, że fotografię opublikowało kilka gazet na całym świecie. Wiele osób poruszonych zdjęciem przysłało mi e-maile, pisząc, ile dla nich znaczy i co o nim sądzą. Byłem więc świadomy, że stało się głośne. Przemknęło mi wówczas przez myśl, że może zdobyć jakąś nagrodę na World Press Photo. Nigdy jednak nie oczekiwałem, że wygra. Jak więc robi się Zdjęcie Roku? Miałem świadomość – podobnie jak inni fotoreporterzy – że pierwszy dzień zawieszenia broni w Libanie to moment, który może przejść do historii. Nie ukrywam, liczyłem na to, że będę mógł zrobić bardzo dobre zdjęcia. Kiedy wróciłem do hotelu, wiedziałem, że zrobiłem ich sporo, a agencja będzie zadowolona. Ale wówczas to nagrodzone zdjęcie nie zwróciło mojej uwagi. Obrobiłem je bardzo szybko, błyskawicznie przesłałem i równie szybko o nim zapomniałem. Dopiero następnego dnia, gdy pojawiło się na pierwszej stronie „Los Angeles Times” i na czołówkach innych zagranicznych gazet, zdałem sobie sprawę, że zrobiłem coś innego niż pozostali – naprawdę wyjątkowego. Pamięta Pan moment wykonania nagrodzonej fotografii? Tego dnia w mieście było bardzo gorąco. Dużo dymu, na ulicach walało się mnóstwo śmieci i gruzu. Warunki do pracy były trudne. Hezbollah kontrolował tę okolicę, dlatego towarzyszyła mi dziewczyna – Libanka, która pomagała się przedostać przez punkty kontrolne, tam, gdzie Hezbollah nie chciał wpuszczać mediów. Nagle zaczął się ruch samochodowy: ludzie wywozili dobytek z domów lub wprowadzali się z powrotem. Albo – jak to widać na fotografii – rozmawiali, wybierali się na spacer lub przejażdżkę. Sytuację uwiecznioną na zdjęciu dostrzegłem dosłownie kątem oka. Reszta była kwestią sekund. Odwróciłem się i nawet nie miałem specjalnie czasu, żeby ustawić ostrość lub skomponować ujęcie. Zacząłem strzelać i niemal natychmiast ktoś wyszedł przed obiektyw. W sumie zrobiłem cztery lub pięć klatek. Z całej tej serii miałem tylko jedno ujęcie, które można było wykorzystać. Czy na World Press Photo wysłał Pan tylko to zdjęcie, czy próbował sił także w innych kategoriach? Wysłałem na konkurs około 20 zdjęć. Oprócz nagrodzonego znalazł się tam kilkunastozdjęciowy reportaż (photo-essay) z Libanu oraz kilka innych zdjęć zrobionych w Ameryce i w Kongo. Co poradziłby Pan młodemu fotografowi marzącemu o WPP? Aby zostać dobrym fotoreporterem, niepotrzebna jest formalna edukacja w dziedzinie fotografii (w odróżnieniu od na przykład fotografii portretowej). Trzeba się natomiast nauczyć rozumieć aparat fotograficzny oraz kulturę i obyczaje panujące w kraju, w którym się fotografuje. Ważniejsza jest jednak ciekawość otaczającego nas świata – bez niej zrobienie dobrego zdjęcia jest niemożliwe. Pana pracodawca różni się od tradycyjnych agencji prasowych. Uchodzi za firmę, która pozwala reporterom na robienie innych fotografii niż Agencja Reutera albo Agence France-Presse. Jestem etatowym fotoreporterem w Getty Images i pracuję tylko dla mojej agencji. Getty ma kilka równolegle działających oddziałów – między innymi sportowy i rozrywki. Każdy z nich ma swój rytm pracy i swoje standardy. Ja jestem zatrudniony w fotograficznej agencji prasowej (News Wire). System pracy jest tu identyczny jak we wszystkich dużych agencjach na świecie – Agencji Reutera, AP, AFP, ATA. Tak jak inni wchodzimy w skład korpusów prasowych, jeździmy w miejsca, w których dzieje się coś ważnego, obsługujemy wszystkie ważniejsze wydarzenia. Serwis Getty Images jest dostępny dla wszystkich mediów. Można wykupić subskrypcję, można też korzystać z pojedynczych zdjęć. Działamy od 10 lat, więc w świecie agencji jesteśmy nową instytucją, ale pracujemy jak inni. Getty wyróżnia się tym, że daje nam duży margines wolności. Zachęca do kreatywności. Agencja Reutera czy AP są dużo bardziej restrykcyjne w wyznaczaniu standardów, jak powinno się pracować i robić zdjęcia. Mój pracodawca jest w porównaniu z nimi dużo bardziej otwarty i liberalny. Fotoreporterzy mogą dzięki temu obsługiwać wydarzenia lub tematy, którymi sami są zainteresowani, zachowując własny styl i wkładając w to więcej serca. To widać w zdjęciach prezentowanych na naszej stronie internetowej. Czy to znaczy, że możecie robić zdjęcia, gdzie i jak się Wam podoba? Tak dobrze nie jest. Codziennie dostaję od Getty jakieś zlecenia. Dziś (rozmawiamy w połowie lutego – przyp. red.) obsługiwałem śnieżycę w Nowym Jorku. Na przykład z dzisiejszych zdjęć o ataku zimy na Nowy Jork agencja włożyła do serwisu około 10 moich fotografii. W Agencji Reutera lub w Associated Press byłoby ich pewnie ze trzy. Jak wiele czasu spędza Pan poza krajem? Poza USA pracuję średnio przez pięć–sześć miesięcy w roku. Oczywiście w niektórych latach jest tego więcej, w niektórych mniej. Kiedy znajduję się w miejscu, gdzie toczy się wojna lub poważniejszy konflikt, robię zdjęcia przez siedem dni w tygodniu – od siódmej rano do dziesiątej wieczorem. Wysyłam do centrali 20–30 fotografii dziennie. Oczywiście wszystkie cyfrowe. Oznacza to, że muszę wracać do hotelu lub biura po kilka razy dziennie, ponieważ agencja musi się dopasować do deadline’ów różnych mediów zarówno w Europie, jak i w Ameryce. Co zabiera Pan ze sobą w podróże zagraniczne? Przede wszystkim pieniądze. A serio? Co innego zabiera się do takich krajów jak Liban, gdzie normą jest hotel z gorącym prysznicem oraz dostępem do biura i Internetu, a co innego na wyprawę do Afryki, gdzie koniecznie trzeba mieć przy sobie jak najwięcej części zamiennych. Do Konga oprócz laptopa zabrałem trzy aparaty fotograficzne, ale także batoniki energetyczne i telefon satelitarny. Gdzie lepiej robić zdjęcia – w Ameryce czy poza nią? Lubię pracować za granicą. Oczywiście w Ameryce dzieje się wiele ważnych rzeczy, którymi mógłbym się zająć, ale w Ameryce wyrosłem i przesiąkłem jej kulturą, więc chciałbym wykonywać moją reporterską pracę w innych miejscach. Okres po zamachach 11 września 2001 roku okazał się bardzo pracowity dla dziennikarzy pracujących za granicą. Było kilka ważnych konfliktów. Ciągle są nieodkryte kontynenty – takie jak Afryka – lub miejsca, które pojawiają się na pierwszych stronach poważnych gazet – jak Liban lub Irak. A ja kocham swoją pracę. Jednym z moich ulubionych autorów jest zmarły niedawno Ryszard Kapuściński. Staram się swoimi zdjęciami podążać jego śladem. Kapuściński zawsze mnie inspirował tym, jak widział i opisywał świat. Dlaczego Ryszard Kapuściński jest dla Pana taki ważny? Czuję z nim więź, bo w gruncie rzeczy nasza praca jest bardzo podobna. Wiem, że Kapuściński spędził wiele czasu, pracując jako korespondent PAP-u – a to przecież agencja prasowa. Ja także jestem przede wszystkim fotoreporterem agencyjnym, biegającym codziennie za nowym tematem. Kapuściński pisał codzienne korespondencje, a można powiedzieć – po godzinach zbierał materiał do swoich książek. Udało mu się zachować proporcje między byciem reporterem, który tworzy materiał pozwalający na zwiększenie nakładu gazet, a byciem dziennikarzem zdolnym do głębszej refleksji. Miał dar opowiadania o losach ludzi, którzy cierpią. Chciałbym, aby moje fotografie były w tym podobne do jego pisarstwa. One mogą zmienić świat? Jeśli mamy możliwość jeżdżenia po świecie i dostarczania stamtąd informacji, to ciąży na nas wielka odpowiedzialność lub wręcz obowiązek opowiadania o nim ludziom, którzy tego nie mogą lub nie chcą robić. Chcę dotrzeć również do tych, którzy świadomie nie chcą wiedzieć, co dzieje się za granicami ich społeczeństw lub krajów, w których żyją. Nagroda World Press Photo zmusi Pana do zmiany planów? Jeszcze nie wiem. Na pewno będę musiał pojechać do Amsterdamu, aby odebrać nagrodę, a potem pojawiać się na wystawach organizowanych na całym świecie. Chciałbym trafić do miejsc, które jeszcze nie znalazły się na pierwszych stronach gazet. Fotografować nie tylko konflikty, ale też codzienne życie, robić fotoreportaże związane z ochroną środowiska. Chciałbym wrócić do Afryki. Byłem już w Kongu, Liberii i kilku innych krajach. Może uda mi się odwiedzić takie kraje jak Mozambik i Burundi. Pamiętam lekturę „Another Day of Life” („Jeszcze dzień życia”) Kapuścińskiego – to prawdziwa lekcja Afryki i opowiadania o niej. W dobie fotografii cyfrowej robi się po kilkaset zdjęć dziennie. Czy przy takim tempie jest rzeczywiście miejsce na coś głębszego niż tylko rejestrowanie rzeczywistości? Fotografia prasowa nie jest sztuką, a ja nie jestem artystą. Są fotoreporterzy, którzy myślą o sobie w tych kategoriach. Ja czuję się przede wszystkim dziennikarzem, fotoreporterem. Chciałbym jednak, aby moje zdjęcia były na tyle dobre, by przemawiały do każdego. Nawet osoba, która nie ma żadnego wykształcenia lub wiedzy na temat fotografowania, powinna popatrzeć na zdjęcie, które zrobiłem, i je zrozumieć. Oczywiście fotografia nie może też być zbyt łatwa. Zdjęcia muszą opowiadać jakąś historię i zarazem zmuszać do zadawania pytań. Jestem świadomy tego, że niewiele moich fotografii spełnia te warunki, ale do tego właśnie dążę: robić zdjęcia, które mogą być powszechnie zrozumiałe, a zarazem wielowarstwowe. Nie chcę robić zdjęć tylko dla ludzi obeznanych ze sztuką. Chciałbym, aby to, co robię na co dzień, mogło znaleźć się zarówno na pierwszej stronie małej lokalnej amerykańskiej gazety, jak i na okładce „Paris Match”. Aby było doceniane zarówno przez biednych, jak i bogatych, niewykształconych i tych, którzy skończyli uniwersytety. Jak nagroda World Press Photo wpłynie na Pana życie? Ludzie, którzy mnie znają – poczynając od mojej żony, a skończywszy na moim szefie – wiedzą, że woda sodowa nie uderzy mi do głowy. Nagroda przyniesie mi oczywiście większy rozgłos, ale jednocześnie wiąże się z większą odpowiedzialnością. Liczę jednak na to, że przy okazji da mi więcej wolności, aby – przynajmniej w ciągu najbliższego roku – poświęcić się sprawom, które być może nie będą trafiać na pierwsze strony gazet, ale dadzą mi okazję do zajęcia się zapomnianymi regionami świata. Muszę przyznać, że moja firma popierała te plany, jeszcze zanim wygrałem konkurs. Wystarczyło przedstawić odpowiednio mocne argumenty. Na przykład pół roku temu chciałem pojechać do Konga i wysłano mnie tam. Chciałbym też kiedyś pojechać znów do Polski. Kiedy byłem tam pierwszy raz, miałem 19 lub 20 lat – było to krótko po upadku komunizmu. Chciałbym zobaczyć, jak Polska wygląda teraz. To był jeden z pierwszych krajów, które miałem okazję odwiedzić. Tomasz Deptuła, Nowy Jork
Aby przeczytać cały artykuł:
Zapisz się na nasz newsletter i bądź na bieżąco z najświeższymi informacjami ze świata mediów i reklamy. Pressletter