Wydanie: PRESS 02/2007
Ryszard Kapuściński
Nie podam ci ręki Tuż po studiach w 1955 roku zapytałem zastępcę naczelnego „Sztandaru Młodych”, czy by mnie nie przyjął do pracy. Popatrzył uważnie zza szkieł: „Przyjdźcie za tydzień, a my się zastanowimy”. Druga rozmowa: „Słuchajcie, zastanowiliśmy się, przyjmiemy was”. Dlaczego „was”? Taki zwyczaj. „Sztandar” był czołowym czerwonym pismem dla młodzieży w PRL-u. Należałem do partii – tak jak Rysiek i wielu innych pełnych pasji, zauroczonych ideą przyzwoitego socjalizmu, młodych ludzi. Uważaliśmy, że uczciwy człowiek powinien pchać tę ideę do przodu, poprawiać. Pojawiały się właśnie na to szanse. Gdy zacząłem pracę w „Sztandarze”, Rysiek już tam był. Miesiąc wcześniej „Nowa Kultura” wydrukowała „Poemat dla dorosłych” Adama Ważyka – obraz nie tyle Nowej Huty, ile ustroju, tak dramatyczny i drastyczny, że w kierownictwie partii się zagotowało. „Co zrobimy z paszkwilem Ważyka? Udowodnijmy, że to kłamstwo!”. Wykorzystali nas, młodzieżowy dziennik centralny. Spadło to na głowę Ryśka – bo najlepszy reporter, bo znał Hutę. Wiadomo, co było dalej. Rysiek w głośnym tekście „To też jest prawda o Nowej Hucie” opisał taką samą beznadzieję jak Ważyk. Tylko w jednym się z „Poematem” nie zgadzał: mieszkańcy robotniczego miasta nie są „kaszą”. Zespół redakcyjny wymógł na redaktor naczelnej Irenie Tarłowskiej, żeby puściła tekst. Zatrzymała go jednak cenzura. Wtedy Rysiek sam poleciał do cenzury na ulicę Mysią. Okazało się, że cenzor to jego dawny kolega ze studiów. Rysiek powiedział mu: „Jak mi zatrzymasz ten reportaż, do końca życia nie podam ci ręki”. W fermencie, jaki wtedy nastał, nawet cenzura się gubiła. Po publikacji tekstu znów się zagotowało w kierownictwie partii: „Dobierzmy się do Kapuścińskiego!”. Więc koledzy mu poradzili, żeby się schował w Nowej Hucie, przeczekał. To był dopiero 1955 rok, ludzie jeszcze nie wyszli z więzień. Rysiek posłuchał. A w Nowej Hucie na ścianach i płotach wisiały strony z jego reportażem. Zaopiekował się nim miejscowy szef Związku Młodzieży Polskiej nazwiskiem Jakus, nieprawdopodobnie bojowy facet, komunista walczący o sprawy robotnicze. Ryśkowi włos z głowy nie spadł, w wyniku afery wylecieli za to dyrektorzy kombinatu. Rysiek stał się gwiazdą. A pisał teksty różne, czasem publicystyczne. „Zrób coś o stanie przemysłu w Polsce” – nawet przy takim gniotowatym temacie pokazywał błysk inteligencji. W tym czasie pisywał rzeczy odkrywcze. Szukał prawdziwego życia, nurtów nieformalnych. W oficjalnym założeniu młodzież to był ZMP. A tu nagle reporter szedł na podwórka, do melin, do baru Owocniak i odnajdywał ludzi, którzy czegoś chcą, o czymś marzą. Obaj lubiliśmy się wyrwać w teren ze środowiskowego kociokwiku, który zawsze jest taki sam, w PRL-u i w demokracji. W terenie człowiek był samodzielny i swobodny – kiedy już odwalił obowiązek porozmawiania z miejscowym sekretarzem. Uwielbialiśmy gadać z konduktorami, sklepikarzami, paniami na poczcie. Parokrotnie jeździliśmy razem. Tuż przed Październikiem do Zielonej Góry – całą noc pociągiem, na głodniaka. Dojechaliśmy, a tu jeszcze bary mleczne zamknięte, za wcześnie na zbieranie materiału. Poszliśmy na spacer, przedmieściami, koło fabryki wódek, z której niosły się obfite opary... Po paru minutach byliśmy pijani. Położyliśmy się na trawie spać. Potem opisaliśmy inną fabrykę, idąc od dołu do góry w jej hierarchii. Przypominała pojazd, który ugrzązł powyżej osi i mało prawdopodobne, by drgnął. Ale my mieliśmy nadzieję, że jeśli wszyscy naraz zaczną postępować uczciwie, to ruszy. Zbyt romantycznie patrzyliśmy. Podczas Października Ryśka w kraju nie było. Także wtedy, kiedy zamknęli „Po prostu” i doszło do konfliktu „Sztandaru” z wydziałem prasy KC. Kolegium redakcji podało się solidarnie do dymisji. Część zespołu odeszła, reszta pytała: „Co zrobi Kapuściński?”. Już wtedy ludzie orientowali się na niego. Dyskretnie wysłaliśmy list do Chin, Rysiek wrócił Koleją Transsyberyjską i złożył wymówienie. Irenę Lewandowską za buntowniczą postawę w „Sztandarze” ukarano czasowym zakazem pisania. Innych zesłano: Irenę Rawiczową do „Filipinki”, Mirka Kluźniaka do Polskiej Agencji Prasowej – siedział tam latami przy biureczku, taki wybitny umysł. Rysiek na parę miesięcy też się ukrył w PAP-ie, nim Darek Fikus ściągnął go do „Polityki”. Zosia Dudzińska pracowała w aeroklubie. Po Październiku nasze złudzenia prysły. Ale sens bycia w zawodzie wciąż uważaliśmy za oczywisty. Brudny i oberwany Trudno było socjalistycznej Polsce eksportować swoje maszyny na Zachód, ale gdy kraje Trzeciego Świata zaczęły odrzucać kolonializm, tam pojawiła się szansa – i w ten region ruszyła duża ofensywa ekonomiczna. Rysiek na tym skorzystał, ja też. W 1956 roku, po objęciu władzy przez Gomułkę, zostałem pierwszym korespondentem PAP-u w Indiach. Po dwóch miesiącach powiedzieli mi w ambasadzie, że przyjedzie dziennikarz ze „Sztandaru Młodych”. Wyjechałem po Rysia na lotnisko. Miał przy sobie książkę Herodota i angielskie wydanie „Komu bije dzwon”. Dwa tygodnie buszowaliśmy po New Delhi, a on niepokoił się, że nie ma materiału. Nadeszła pora zimowa, na targu kupiliśmy mu czapę i chałat z wielobarwnej wełny. Ruszył gdzieś autobusem, rozklekotanym, zatłoczonym, jedyny biały – i zniknął. Po czterech tygodniach wpada strażnik naszego budynku: „Chce się tu dostać jakiś Hindus, brudny i oberwany, i powołuje się na pana”. To był Rysio. Po drodze kupił sobie jeszcze pikowaną derkę, zwijał ją na dzień, rozwijał wieczorem, spał z Hindusami po szopach. Utożsamił się z Indiami. Po powrocie do kraju do 1962 roku byłem w PAP-ie zastępcą naczelnego w redakcji zagranicznej. Namówiłem Rysia, żeby się do nas przeniósł. Był dziennikarską perłą. Nie błyszczał jednak korespondencjami z wydarzeń politycznych czy ekonomicznych. Jedyne, co go inte- resowało, to bratanie się w kolejnych krajach z ludźmi, pisanie o nich. A PAP był jakoś wyrozumiały. I postanowił mu pomagać. Kiedy w 1962 roku odszedłem na Uniwersytet Warszawski, zaopiekował się nim Michał Hoffman – dobry szef PAP-u, dziennikarz Polskiej Agencji Telegraficznej przed II wojną światową, człowiek kochający zawód. To dzięki niemu Rysio mógł znikać z placówek na całe tygodnie i jeździć po sąsiednich krajach. Od 1967 roku unikał krajów arabskich. Doszło wtedy do konfliktów interesujących nasz wywiad wojskowy – Polska eksportowała tam broń. Natomiast Ameryką Łacińską i Afryką wywiad zajmował się w niewielkim stopniu. Za Gierka – byłem wtedy kierownikiem wydziału zagranicznego KC PZPR – zacząłem Ryśka przekonywać, żeby się przeniósł do „Kultury”. Świetny tygodnik, na topie, a ja przyjaźniłem się z naczelnym Dominikiem Horodyńskim. Chętnie Rysia przyjął w 1974 roku i obiecał, że znajdą się pieniądze na jego wyjazdy. Tak, wiem, że ojciec Ryśka uciekł z transportu do Katynia. Rzeczywiście, mój ojciec zginął w Starobielsku. Czyśmy o tym rozmawiali? Między nami nie było tajemnic. W stanie wojennym, gdy się ukazał „Szachinszach”, Rysio napisał mi dedykację. Proszę spojrzeć: „Z przyjaźnią naszą, na zawsze”. Pamiętam te mocne bez filtra, te przyjęcia. Kiedy Rysio śpiewał „Polesia czar, te dzikie knieje, moczary”. Pińskiem czarował dziewczyny, wzbudzał w nich współczucie, bo miał teorię, że to najważniejsze. „Na Polesiu była wielka bieda. Jak przychodziły pierwsze mrozy, tato wkładał mi kożuszek, obwiązywał rzemieniem albo drutem i rozwijał dopiero, jak ciepło się robiło. A jak ktoś chorował, to się go nacierało terpentyną, kładło na piec i leżał, póki nie wyzdrowiał”. Kopałem Rysia po kostkach pod stołem. Jaki drut, jaka terpentyna! Pan Józef Kapuściński był nauczycielem! W 1978 roku na własną prośbę odszedłem z KC. Tuż przed stanem wojennym Rysio spotkał się ze mną w kawiarni Ambasador. Właśnie wyjeżdżał do Gdańska. Był roztrzęsiony. Uważał, że „Solidarność” się radykalizuje i może dojść do konfrontacji. Ja właśnie wróciłem ze Stanów, Amerykanie pokazywali mi mapy z rozmieszczeniem wojsk na granicach. 13 grudnia uruchomiłem znajomości, żeby sprawdzić, czy wrócił z Gdańska do domu. Wrócił, choć go po drodze legitymowali. Rysiek rozkwitł Starsi koledzy – Darek Fikus, Jerzy Szteliga, Andrzej Turski, Ryszard Kapuściński – byli dla mnie ważni. Odeszli ze „Sztandaru”, więc ja też. Studiowałem na drugim roku, gdy ich poznałem. Rysiek odbywał już dalekie podróże, wysłali go do Indii i Chin. Na mnie większe wrażenie zrobiła inna jego delegacja – do Kijowa, na zjazd Federacji Młodzieży Demokratycznej. To mi zaimponowało: Kijów, impreza światowej rangi, on tam jest – jak prawdziwy dziennikarz. Byłem zbyt młody, żeby pojąć kryzys w „Sztandarze”. Moim zdaniem splotło się wtedy wiele spraw. Najważniejsza: kto wygra w partii – rewizjoniści czy beton. Na tym tle trzeba postrzegać utworzenie „Polityki”, która miała zastąpić niesłuszne według władz „Po prostu”. Ten plan nie całkiem się powiódł. Beton „Polityki” nie polubił. Władysław Gomułka, wówczas pierwszy sekretarz KC PZPR, wzywał Mieczysława Rakowskiego, naczelnego „Polityki”, i go opieprzał, że nie tępi liberałów. Raz na dywaniku oberwał właśnie za Kapuścińskiego. Poszło o scenę z reportażu: dwie młode robotnice rozmawiają, jak która daje chłopu. Ta na stojąco, ta od tyłu. Gomułka się wściekł. W organie PZPR-u chłop obraca babę! Na pierwszej stronie! I to w taki sposób! Na koniec spytał: „A czy to w ogóle jest możliwe?”. Rysiek rozkwitł w „Polityce”. W zszywce z lat 1960–1962 jego reportaże znajdziemy na pierwszej stronie bądź w innym dobrym miejscu. Miał męskie zainteresowania. Pisał o Edmundzie Piątkowskim – najlepszym polskim dyskobolu, o Leszku Drogoszu – bokserze, ale też o wiejskich weselach, o młodzieży z robotniczej Woli, o górnikach, którzy muszą pochować kolegę. Ułożyło się to w książkę „Busz po polsku”. To były wtedy ważne teksty, a reportaż był ważnym gatunkiem. Pokazywał, co się naprawdę w Polsce dzieje. Redakcja była przy Alejach Jerozolimskich 37, tam, gdzie potem stanął hotel Forum. Świetne miejsce, żeby się wysiusiać. Do redakcji Rysiek tylko wpadał, nie udzielał się w życiu zespołu, zebrania partyjne miał w nosie. Interesowała go wyłącznie własna twórczość. Pod tym względem przypominał Krallównę. Zawsze widziałem go z książką – oboje dużo czytali, mieli wysoką kulturę słowa, erudycję. Nie cytowali Pasternaka czy Koestlera, ale za ich tekstami stała biblioteka. „Polityka” nie mogła zagwarantować Kapuścińskiemu zagranicznych wyjazdów. Wtedy redakcje nie miały własnych dewiz i każdą delegację, nawet do Czech, zatwierdzała specjalna komisja w RSW Prasa–Książka–Ruch. O tym, czy dziennikarz dostanie paszport i pięć dolarów, decydował facet z wydziału prasy KC. Dlatego Rysiek przeniósł się do PAP-u. Ale nie przestaliśmy go drukować. Bo od czasu do czasu korespondenci zagraniczni PAP-u nadsyłali większe materiały, na 20 stron. W nich przedstawiali swoje analizy, punkty widzenia. Te analizy nie szły do oficjalnego serwisu agencji, tylko do „Biuletynu Specjalnego PAP” (decydowała o tym centrala PAP-u, z „BS-ów” korzystało nieoficjalnie wiele redakcji – przyp. red.). W tamtych czasach „BS-y” to był Internet dla wtajemniczonych, czyli dla aktywu partyjnego i redaktorów naczelnych ważnych pism. Zawierał przedruki z prasy zagranicznej, w tym zachodniej, i mnóstwo informacji z kraju. Do 1967 roku „Polityka” publikowała niektóre korespondencje Kapuścińskiego z krajów arabskich. „Przyrządzało” się je z „BS-u” pod kątem cenzury. W tamtych czasach nie każdy miał szansę, by zostać korespondentem i siedzieć w Ameryce jak Zygmunt Broniarek. Trzeba się było cieszyć zaufaniem szefów. Korespondent nie mógł napisać, że Związek Radziecki robi głupstwa w Afryce ani komu bardziej sprzyjają partie komunistyczne w Trzecim Świecie – Moskwie czy Chinom. Za to po powrocie dzielił się tym z sekretarzem KC. Głos korespondentów liczył się jak głos dyplomatów. Pewno i Rysiek chodził do jakichś towarzyszy i opowiadał im, co widział. To nie ujma. Wywodził się z lewicy i do niej należał. Z tej oficjalnej, bo wtedy nie było ani PPS-u, ani KOR-u. We wczesnej młodości wierzył w Polskę uprzemysłowioną, bez analfabetyzmu i chłopów bezrolnych, która awansuje z naszym pokoleniem – jak on z Pińska. Pisał o ludziach biednych, zajmował się biednym światem, pozostał pisarzem lewicowym. Ostatni raz widziałem go 11 grudnia 2006 roku w redakcji „Polityki”, gdy promowałem książkę Krzysztofa Teodora Toeplitza „Dokąd prowadzą nas media”. Tydzień wcześniej program „Misja specjalna” TVP 1 obu nas „zdemaskował” jako agentów służb PRL-u. Rysiek zadzwonił do mnie przed promocją. Powiedział: „Przyjdę, bo chcę zrobić demonstrację”. A nie był przyjacielem ani Krzyśka, ani moim. Tak samo zachował się Karol Modzelewski. Duszy systemowi nie oddał Kiedy Rysiek przyszedł do „Kultury”, strasznie się ucieszyłem. Bo taka sława, bo każdy jego tekst to wydarzenie. Poznaliśmy się kilka lat wcześniej i od razu mnie oczarował. W „Kulturze” byłem zastępcą naczelnego, a naczelnym – Dominik Horodyński. Rysiek z początku mało publikował, jakieś remanenty z Ameryki Łacińskiej. Miał specjalne prawa. To nie był gówniarz, którego się gania, wysyła w teren. „Cesarz” – jego pierwszy wielki zamiar i dla nas wielka niespodzianka – narodził się bardzo skromnie. Najpierw Rysiek wyjechał do Afryki, a jak wrócił po wielu tygodniach, to czekaliśmy, kiedy on wreszcie zacznie pisać. Twierdził później w wywiadach, że słaliśmy do niego depesze, bo telefonów nie odbierał. Że nie jadł, nie spał, czytał Biblię i myślał: „Niech mnie wyrzucą”. Nic nie wiedziałem o tych mękach, chociaż zdawałem sobie sprawę, z jakim mozołem pisze. Mam w oczach obraz, jak w 1977 roku przychodzi z pierwszym odcinkiem. To było tylko parę kartek. Oddawał je z niepewnością, nawet z jakimś zażenowaniem. Zrozumiałem, że martwi się, ile to warte. Zacząłem czytać: „To był mały piesek rasy japońskiej. Nazywał się Lulu. Miał prawo spać w łożu cesarskim. W czasie różnych ceremonii uciekał cesarzowi z kolan i siusiał dygnitarzom na buty”. Już po paru zdaniach zrozumiałem, jakie to wspaniałe. Od tej chwili zmuszaliśmy go, żeby pisał tydzień w tydzień. Szło to u nas jako „Trochę Etiopii”. Wkrótce stało się oczywiste, że nie Etiopia jest tematem. To opowieść o władzy i o autokratach. Już nie reportaż, nie czyste dziennikarstwo, tylko literatura. W redakcji ironia, żart, aluzja były obroną przed głupotą rzeczywistości. Podsuwaliśmy Ryśkowi, co jeszcze ma do tekstu wsadzić. To nas bawiło. Z żartów wzięły się w „Cesarzu” kaskady na Nilu. Bo właśnie wtedy Gierek wymyślił regulację Wisły. Ten plan to była wielka lipa, żeby czymś ludzi zająć po Czerwcu ’76. Horodyński na wiele pozwalał, ale nie chciał brać odpowiedzialności. Targowanie się z cenzurą zostawiał mnie. Jeżeli tekst oficjalnie trafił na Mysią i tam go odrzucili – to już koniec. Ale jak redakcji zależało, mogła w ostatniej chwili wycofać materiał i szukać sprzymierzeńców w wydziale prasy KC. A zdarzały się momenty, że władzuchna odkręcała śrubę świadomie. To dotyczyło i Ryśka, bo cenzurowali go jak każdego. Cenzorom na dole trudno było go zdejmować, łapać za rękę z powodu metafor i aluzji. Pretensje miał wyższy szczebel, wydział prasy. Z łagodnym wyrzutem zwracali uwagę: „Czy wy, towarzysze, wciąż musicie o tych cesarzach?!”. Znalazłem się na wylocie z „Kultury” w trakcie publikowania „Szachinszacha”. W „Kulturze” mieliśmy reporterską bojówkę. Basia Łopieńska, Ewa Szymańska, Mariusz Ziomecki, Teresa Torańska pisali teksty, które partię rozwścieczały. Teraz można mówić wprost: rząd głupi, politycy wredni, bieda, bezrobocie. Wtedy system kompromitowało się szczegółem. Mistrzynią tej reporterskiej grupy była Krall, a Kapuściński jej mentorem i papieżem. Towarzysze wściekli na wybryki tych młodych kazali nam wydrukować artykuł Michała Misiornego, który oskarżył naszych reporterów o „kawiarniane spojrzenie”. Wydrukowałem to, ale wraz z moją polemiką w obronie pisma. No i stanąłem przed wyborem: albo wezmę młodych kolegów za mordę i okryję się hańbą, albo wydział prasy mnie wyrzuci. Czmychnąłem do redakcji sportowej telewizji. To był w ogóle czas, kiedy towarzysze Gierek i Łukaszewicz (sekretarz KC od propagandy) podjęli próbę spacyfikowania tego, co się w mediach wymykało spod kontroli. A w „Kulturze” nikt nie chciał być sekretarzem partii. Powiedzieliśmy Kantowiczowi: „Andrzej, musisz się poświęcić, bo inaczej przyślą nam jakiegoś sk...”. Poświęcił się. Niesłychanie przyzwoity człowiek, wykładowca na studiach dziennikarskich, odbywał za nas rytuał życia organizacyjnego, udawał przed partią. Przypłacił to ciężką chorobą. Kiedy już byłem w telewizyjnej redakcji sportowej, Rysiek przerwał pracę nad trzecią częścią „Szachinszacha”. Wrócił z Iranu, pojechał do Gdańska do stoczni. Widzę w tym geście zwycięstwo lojalności wobec czytelnika nad wszelkimi ograniczeniami, jakie nakładał system. Rysiek nigdy duszy systemowi nie oddał. Po 13 grudnia nie poddał się weryfikacji, jak wszyscy w redakcji rzucił legitymację partyjną, zniknął z prasy oficjalnej. A przecież choćby „Polityka”, która została wznowiona, przyjęłaby go z otwartymi ramionami. Uczył czytać, nie pisać W 1972 roku zdałam na podyplomowe studium dziennikarskie. Zaprzyjaźniłam się tam z dwiema innymi Ewkami – Szymańską i Zadrzyńską. Kapuściński był naszym profesorem. Pamiętam pierwszy wykład. Podniecone stałyśmy na korytarzu: zaraz zjawi się ten, co napisał „Gdyby cała Afryka” – naszą ukochaną książkę. Nagle podchodzi śniady facet w białym golfie i w spodniach dzwonach: „W której sali zajęcia z Kapuścińskim?”. Myślałam, że to pan od wf.! Wykład o Che Guevarze i Ameryce Łacińskiej też nie zrobił na nas wrażenia. Ten wielki Kapuściński tak mówi? Nic z tego nie łapaliśmy. Potrzeba nam było wstępu, a potraktował nas jak ludzi, którzy mają wiedzę. Stąd brało się rozczarowanie. Jeszcze nie wiedzieliśmy, że można spytać: „A kto to ten Che?”. I on nie prychnie, nie wyszydzi. Mówił: „Nigdy nie krytykuję młodych dziennikarzy, bo łatwo ich zniechęcić”. Więc nie nauczył nas pisać, ale czytać. Uczył „Cesarzem”, „Chrystusem z karabinem na ramieniu”, „Wojną futbolową”, a jak z moimi Ewkami byłyśmy już stare dziewiątki – to „Imperium”. Dzięki niemu piłam pierwszą whisky. Mieszkał na Woli, po sąsiedzku. Deprawował nas. Jak wracał do Polski, wpadał z colą i butelką Ballantine’sa. Słuchaliśmy, jak opowiada o Angoli. Po studiach patrzyłyśmy z podziwem na Ryśka, teraz naszego kolegę. Miał życiorys dziennikarski i obywatelski. Nam się taki życiorys nie pisał. Był spokój, keczup i musztarda z zagranicy. Ale dzwoniły mi w uszach słowa Wojtka Giełżyńskiego: „Najważniejsze to się nie zagapić”. Giełż opowiadał, jak raz na Foksal w siedzibie SDP rozdawano nagrody, wszystkie sławy się zebrały. Nagle ktoś mówi: „Coś się dzieje w Ursusie” – to był 1976 rok. Nikt się nie ruszył. Ta historia brzmiała mi w głowie, gdy jechałam z mężem do Stoczni Gdańskiej na strajk. Było tam dużo zagranicznych dziennikarzy, polskich z początku niewielu. Pamiętam, że się trzymaliśmy razem i zachowywaliśmy dość podobnie. Każdy wszystko zapisywał. Rysiek, co nas zdumiało, nie notował. Rozglądałam się za nim. Widziałam go pod płotem, na murku, pod drzewem, jak siedział ze stoczniowcami i gadał. Teksty nie powstawały. Kto by je drukował? Według stoczniowców byliśmy bezużyteczni. Żeby się jakoś wytłumaczyć, napisaliśmy oświadczenie dla komitetu strajkowego. „Chcemy tu być, bo uważamy, że tak należy. A nie piszemy, bo naszych relacji nikt nie chce” – o to mniej więcej chodziło. Dość zachowawczy głos – tak dziś to widzę. Pamiętam, jak stoimy pod drzewkiem i się podpisujemy pod tym kwitem. Ten strach. Jeden dziennikarz nie wytrzymał, wyrwał kartkę z własnym podpisem i zaczął zjadać. Rzuciliśmy się: „Oddawaj!”. Trzeba ją było odtworzyć. I pamiętam radość, kiedy w tej grupie Rysiek się pojawił. Wszyscy poczuli, że są po dobrej stronie. Dla mnie złożyć swój mały podpis obok jego nazwiska to był zaszczyt. Kurczę! Nic nie notował, a napisał najlepszy reportaż o strajku. O miłości Do Workuty Ryszard poleciał w środku zimy, bo wtedy lepiej poznaje się Północ. Samolot wylądował w nocy. Wiała purga, więc wszystko było zasypane śniegiem, temperatura spadła poniżej 30 stopni. Na lotnisku kupił kilka goździków – chciał jakoś uczcić pamięć więźniów, którzy złożyli tu kości. Poszedł z kwiatami w ciemność, odwinął z gazety i rzucił przed siebie. Zanim opadły, rozsypały się na dziesiątki kryształów. Tak to sobie wyobrażał. To był chyba 1989 rok. Pierestrojka wkraczała w najbardziej dramatyczną fazę, z sowieckiego imperium miały się wyłonić nowe państwa. Ryszard przyjechał do Moskwy to opisać. Dostał dwa tysiące rubli za radzieckie wydanie „Cesarza” i przeznaczył je na podróże po ZSRR. Zamieszkał u mnie, pracowałem wtedy jako korespondent PAP-u. Znaliśmy się wcześniej przelotnie, dlatego zwrócił się do mnie. Pomagałem mu razem ze sztabem przyjaciół. Ryszard unikał hoteli. Chciał mieszkać u zwyczajnych ludzi, żyć ich życiem. Wydzwanialiśmy po kolegach: „Ryszard jedzie do Irkucka, kto ma jakiegoś znajomego w Irkucku?”. Szukaliśmy takich znajomych na Kołymie, Kaukazie, w Azerbejdżanie, Górnym Karabachu i w Jakucku. Na drogę dostawał od nas parę telefonów i adresów – i zwykle znajdował w kimś oparcie. Przejechał ponad 60 tys. kilometrów, wszędzie przekazywali go sobie dobrzy ludzie. Poznałem Ryszarda z Galiną Starowojtową, deputowaną z demokratycznej opozycji, zdrowo sobie pogadali w kombinacie gastronomicznym Praga. Później razem chodziliśmy na demonstracje – największe, jakie widziała Moskwa. Na ulicach zbierało się po 300 tys. ludzi. Żądali demokracji, wolnych wyborów, krzyczeli: „Precz z KGB!”. Galina Starowojtowa wzięła Ryszarda do swego służbowego samolotu – ubrał się w mundur radzieckiego pilota – i polecieli do Górnego Karabachu, całkowicie zamkniętego dla cudzoziemców. Był chyba pierwszym dziennikarzem zagranicznym, który tam dotarł. Ryszard skracał swój pobyt w Moskwie, bo się bał, że nad jego tekstami zaciąży polityka. Kiedyś go zapytałem: „A może byś chciał zrobić wywiad z Gorbaczowem? To się da załatwić”. Odpowiedział: „Nie wiem, czy Gorbaczow by się zgodził. Rozmawiałbym z nim o miłości”. W ogóle nie spotykał się z politykami. W kolejnych republikach szukał lokalnych elit – pisarzy, dziennikarzy, ludzi z uniwersytetów. Jednak w Mińsku spotkał się z Zianonem Paźniakiem z Białoruskiego Frontu Narodowego, a w Kijowie z Wiaczesławem Czernowiłem, przywódcą demokratycznej ukraińskiej partii Ruch. Nie mógł w szczegółach planować podróży, bo nigdy nie było wiadomo, gdzie znajdziemy kogoś życzliwego. Uprzedzał tylko, w jaki wybiera się region. Jak jechał do Azerbejdżanu – to od razu do Armenii i do Gruzji. Jak na Łotwę – to i do innych republik bałtyckich. Zakładał sweter, marynarkę, jakąś jesionkę i ruszał. Wracał skonany, zmarznięty. Nawet w Moskwie gorzej nam się wtedy żyło, chociaż kupowaliśmy w specjalnych sklepach, a co dopiero na prowincji. Tam łatwo było tylko o wódkę – Ryszard prawie nie pił. Ale świetnie znosił te podróże, a miał już prawie sześćdziesiątkę. Na Kołymie kupił sobie waciak z białym napisem „ZK” na plecach. „ZK” – czyli „zakliuczionnyj”, po jakimś starym zeku. Coś cudnego. Nie używał magnetofonu, powtarzał, że najważniejsze się zapamiętuje. Notował tylko punkty, hasła na setkach karteluszków. Za to czytał kilogramy książek i radzieckie „tołstyje żurnały”. Wstawał o szóstej, uczył się rosyjskich słówek. Rano przy kawie moja żona Blanka słuchała jego opowieści. Jak trzy dni koczował na lotnisku w Omsku – żywił się waflami cytrynowymi, bo niczego innego nie było. W Workucie mieszkał u gospodarza, z którym przez dziesięć dni zamienił tylko parę słów. Bo to był górnik, pracował na nocną zmianę. Przychodził rano i walił się w ubraniu spać. Wieczorem, kiedy Ryszard wracał z miasta, gospodarz wstawał i w tych samych ciuchach wychodził na kolejną szychtę. Żona zapraszała czasem koleżanki, żeby też mogły posłuchać. Kiedyś wyjechaliśmy i Ryszard został sam w mieszkaniu. Miał pod opieką psa Gustawa. Nagle dzwoni do naszej wspólnej koleżanki: „Gustaw nie chce mnie wypuścić. O co mu chodzi? Co mam zrobić?”. Basia na to: „Weź go na siusiu albo daj mu coś z lodówki”. Ryszard oddał mu więc wszystkie kabanosy i zameldował Basi: „Gustaw śpi. Problem rozwiązany”. Wysłuchała Lidia Ostałowska, „Gazeta Wyborcza” Wojciech Adamiecki – reporter, w prasie od 1955 roku, najpierw w „Sztandarze Młodych”, następnie w redakcjach tygodników „Przegląd Kulturalny”, „Świat” i „Literatura”. W latach 70. współpracownik opozycji demokratycznej. W latach 80. działacz kultury podziemnej. Po 1989 roku w „Tygodniku Solidarność”. W latach 1991–1994 radca ambasady polskiej w Waszyngtonie, w latach 1995–1999 ambasador w Izraelu Ryszard Frelek – pisarz, były korespondent PAP-u w Indiach. Od 1962 roku przez 20 lat wykładał na Uniwersytecie Warszawskim. Do 1978 roku kierował wydziałem zagranicznym KC PZPR (sam zrezygnował). W latach 1980–1981 ambasador Polski przy ONZ. W 1981 roku współzałożyciel Instytutu Wschód-Zachód w Nowym Jorku. Obecnie wykłada w szkole dziennikarskiej Daniel Passent – jako dziennikarz zaczynał w „Sztandarze Młodych” (1956–1958), potem przeszedł do „Polityki”, z którą związany jest do dziś. W latach 1997–2001 był ambasadorem RP w Chile. Publicysta, autor książek, tłumacz, satyryk Maciej Wierzyński – od 1961 roku pracował w „Przeglądzie Kulturalnym”, w latach 1963–1965 w „Polityce”, 1965–1980 w „Kulturze”, potem w redakcji sportowej TVP i w „Studiu 2” jako zastępca Mariusza Waltera. Po 13 grudnia 1981 roku nie pracował. W 1984 roku wyjechał do Ameryki – m.in. był w Radiu Wolna Europa, w polskiej sekcji Głosu Ameryki. W latach 2000–2005 naczelny „Nowego Dziennika”. Od powrotu do Polski w 2005 roku pracuje w TVN-ie Ewa Juńczyk-Ziomecka – po studiach pracowała w „Sztandarze Młodych”, „Panoramie”, publikowała w „Kulturze” i „Tygodniku Powszechnym”. W stanie wojennym miała zakaz wykonywania zawodu, w 1982 roku wyjechała do USA. Była tam m.in. redaktor naczelną „Dziennika Polskiego” w Detroit. Wróciła do Polski w 1993 roku, pracowała m.in. w „Twoim Stylu”, w Muzeum Historii Żydów Polskich. Obecnie podsekretarz stanu w Kancelarii Prezydenta RP Sławomir Popowski – dziennikarz, publicysta, zajmuje się sprawami wschodnimi. Był wieloletnim korespondentem w Moskwie – w latach 1985–1990 w redakcji PAP-u, a w latach 1991–1995 i 2000–2003 „Rzeczpospolitej”
Aby przeczytać cały artykuł:
Zapisz się na nasz newsletter i bądź na bieżąco z najświeższymi informacjami ze świata mediów i reklamy. Pressletter