Wydanie: PRESS 01/2007
Głową w mur
Afera związana z ujawnieniem przed miesiącem przez „Gazetę Wyborczą” tego, że w Samoobronie proponowano posady w zamian za usługi seksualne, zatrzęsła rządową koalicją. Na razie jednak jedynym jej efektem jest usunięcie z partii Stanisława Łyżwińskiego, przybocznego Andrzeja Leppera. Wcześniejsze ujawnienie afery z taśmami Renaty Beger obrodziło nagrodami dla dziennikarzy. Wygląda na to, że skandale nie czynią szkody rządzącym. Słupki w sondażach nie maleją dramatycznie. W butach polityków Ujawnienie korupcji seksualnej w Samoobronie wywołało gwałtowny atak polityków na media. Wicepremier Lepper oskarżył „Gazetę Wyborczą” o zamach stanu i zapowiedział, że będzie się domagać jej zamknięcia. Sekretarz generalny Prawa i Sprawiedliwości Joachim Brudziński oświadczył, że ujawniając seksaferę, „Gazeta Wyborcza” sięgnęła bruku. Ataki polityków na media nie są niczym nowym. – Napięcie między politykami a dziennikarzami świadczy o tym, że obie strony zachowują krytyczny osąd i dystans wobec siebie – uważa Janina Paradowska, publicystka tygodnika „Polityka”. Jednak w rolę narzuconą przez władzę weszli sami dziennikarze. W mediach rozpętała się dyskusja, czy relacjonując seksaferę, nie przekroczono granic etyki, a temat jest tak ważny, że powinny się nim zajmować poważne redakcje. Rada Etyki Mediów oceniła, że cała sprawa została wyolbrzymiona, a dziennikarze „dali się wciągnąć w rozgrywkę polityczną, zamiast poprzestać na informowaniu o przebiegu prokuratorskiego śledztwa”. W podobnym tonie wypowiadał się Paweł Lisicki, redaktor naczelny „Rzeczpospolitej”, twierdząc, że poważne gazety obniżyły poziom, a „cała sprawa pokazuje, jak niebezpieczny jest proces tabloidyzacji”. Natomiast Piotr Semka, publicysta „Rzeczpospolitej”, wręcz oskarżył media o brak dystansu do własnych rewelacji. Paweł Lisicki nie zgadza się jednak, że wszedł w rolę narzuconą przez polityków. – Seksafera była dobrą okazją do refleksji o poziomie mediów i potrzebie weryfikacji zdobywanych przez nie informacji. Gdyby przyjąć argument, że na takich dyskusjach korzystają politycy, nie można by było ich podejmować – mówi Lisicki. Piotr Najsztub, komentator tygodnika „Przekrój” i dyrektor kreatywny Edipresse Polska, nie jest do tego przekonany: – Tak zareagowały media wyznające wartości uznawane przez tę władzę. Zarzut, że relacjonując seksaferę, media zniżyły się do poziomu tabloidów, jest absurdalny. Sprawa seksu za pracę nie jest skandalem obyczajowym, ale aferą prawno-polityczną. Podobnie sądzi Piotr Pacewicz, zastępca redaktora naczelnego „Gazety Wyborczej”: – To poważna sprawa, która akurat realizuje się w sferze seksualnej, ale dotyczy godności kobiety i nadużywania władzy w najbardziej obrzydliwej wersji. Robert Krasowski, redaktor naczelny „Dziennika”, dodaje: – Jeśli w prokuraturze padają brutalne oskarżenia, to trzeba o tym pisać. Bez efektu Media wykrywają skandale bardziej zawiłe i mniej nośne niż oferowanie pracy za seks. Nie padają wtedy zarzuty o tabloidyzację mediów, ale skutki są podobne. Bohaterowie afer zwykle mają się dobrze. Dwa lata temu dziennikarka tygodnika „Polityka” Bianka Mikołajewska pierwsza opisała sprawę powiązań między Spółdzielczymi Kasami Oszczędnościowo-Kredytowymi a politykami. W aferę uwikłani są także politycy PiS-u, którzy wpływali na stanowienie prawa korzystnego dla SKOK-ów. O sprawie pisała też w cyklu artykułów „Gazeta Wyborcza”. W odpowiedzi na teksty SKOK-i zawiadomiły prokuraturę o podejrzeniu zniesławienia przez obie redakcje. Wystąpiły do sądu z pozwem, żądając od „Polityki” 5 mln zł. To na razie jedyny efekt publikacji, bo kasy nadal działają, a politycy nie zostali pociągnięci do odpowiedzialności. – To niezbyt optymistyczne. SKOK-i to jedna ze spraw, które obciążają polityków sprawujących władzę. Jeśli wszystkie media zajmują się jakąś sprawą, to reakcja władzy jest szybsza. Jeśli dziennikarz sam zmaga się z problemem, musi dłużej czekać na efekty. Ale warto. Kropla drąży skałę – mówi Mikołajewska. Także Bertold Kittel, dziennikarz śledczy „Rzeczpospolitej”, nie spodziewa się szybkich działań ze strony politycznych decydentów. W cyklu kilkunastu tekstów zarzucił prezesowi PZU Jaromirowi Netzelowi udział w aferach gospodarczych, m.in. współpracę z firmą Drob-kartel i jej właścicielem Jerzym B., oskarżonym o wyłudzenia i podejrzewanym o pranie brudnych pieniędzy. Mimo ujawnienia aferalnej przeszłości Netzel nie stracił posady. W grudniu ub.r. Komisja Nadzoru Finansowego zdecydowała, że pozostanie na stanowisku. – Czasem mam wrażenie, że walę głową w mur – przyznaje Kittel. Ale i on zamierza być cierpliwy: – Zadaniem mediów jest szybko informować opinię publiczną o sprawach, które bez ich pośrednictwa nie ujrzałyby światła dziennego. Jestem przekonany, że wyborcy wystawią politykom PiS-u słony rachunek za ich postawę wobec Netzela. Marcin Kowalski, dziennikarz „Gazety Wyborczej”, ubolewa nad instrumentalnym traktowaniem mediów przez władzę: – Kiedy politycy mogą wykorzystać aferę ujawnioną przez media do swoich celów, szybko wyciągają wnioski. Kiedy zaś ujawnione treści są dla władzy niewygodne, z dziennikarzy robi się oszołomów. Kowalski i Piotr Głuchowski (także z „GW”) opisali sprawę części świadectw udziałowych NFI, które słuchacze Radia Maryja przekazali na ratowanie Stoczni Gdańskiej. Dowiedli, że aktywa warte kilka milionów złotych stracił na giełdzie ks. Jan Król, główny dziennikarz radia i TV Trwam. Po publikacji prokuratura wszczęła śledztwo, ale zostało umorzone. Kowalski spodziewał się takiego finału: – Po publikacji tekstu usłyszałem audycję w Radiu Maryja z udziałem ministra sprawiedliwości Zbigniewa Ziobry i prokuratora generalnego Janusza Kaczmarka prowadzoną przez księdza Króla. Żaden nie zająknął się nawet na temat świadectw. Spodziewanego skutku nie odniósł też inny tekst Marcina Kowalskiego (napisany razem z Marcinem Kąckim z „GW”). Obaj dziennikarze ujawnili w październiku ub.r., że poseł LPR-u Marek Kotlinowski wykupił dług swojego ściganego przez wierzycieli przyjaciela za 720 tys. zł. Kotlinowski nie chciał wytłumaczyć, skąd wziął na to kwotę przewyższającą jego majątek. Mimo że uczciwość posła stanęła pod znakiem zapytania, został wybrany przez Sejm na sędziego Trybunału Konstytucyjnego. – Zapewniono mu dziewięć lat nietykalności i dobrej pensji – kwituje Kowalski. – W normalnym kraju media spełniają funkcję prokuratora, sędzią i katem jest opinia publiczna. W Polsce opinia publiczna uodporniła się jednak na skandale. Trudno się temu dziwić – ciągle nowa afera, ciągły aferowy słowotok i zero wyroków – mówi Tomasz Lis, autor programu „Co z tą Polską?”. Ignorowanie mediów Janina Paradowska z „Polityki” diagnozuje: – Po raz pierwszy rządzi ekipa, która nie przejmuje się opiniami mediów. Może je ignorować, bo jest w korzystniejszej sytuacji niż rząd SLD, który był krytykowany niemal przez wszystkie media. Dziś dziennikarzy dzieli stosunek do władzy. Część środowiska jest przychylna rządzącym i stara się tłumaczyć ich decyzje. SLD mogło właściwie liczyć tylko na „Trybunę”. Siła popierającego obecną koalicję elektoratu Radia Maryja jest znacznie większa. Ignorowanie mediów przez polityków stało się możliwe jeszcze z jednego powodu. – Politykom udało się przekonać opinię publiczną, że media sprawują równorzędną władzę i prowadzą własną grę wbrew interesowi wyborców. Podważyli społeczne zaufanie do mediów – mówi Piotr Najsztub. Politycy sprawujący władzę tak bardzo lekceważą opinie dziennikarzy, że sami wybierają redakcje, z którymi chcą rozmawiać. Do programu „Tok2Szok” Piotra Najsztuba i Jacka Żakowskiego politycy PiS-u i LPR-u konsekwentnie nie przyjmują zaproszeń. – To też skuteczna metoda osłabiania mediów – sądzi Najsztub. Także Tomasz Lis siłę polskich mediów ocenia sceptycznie: – Wpływają na nastroje opinii publicznej, ale nie na decyzje polityków. Ujawnienie taśm Renaty Beger, największego skandalu ostatnich lat, zamiast doprowadzić do upadku koalicji, wzmocniło ją. W efekcie seksafery Lepper powinien już być odstrzelony. Ale co tam, przecież „większość ci wszystko wybaczy”. Wicemarszałek Sejmu i przewodniczący SLD Wojciech Olejniczak mówi: – Seksafera skompromitowała polityków Samoobrony. Artykuł w tygodniku „Newsweek Polska” opisujący kontakty Leppera z prostytutkami w tak katolickim kraju jak Polska powinien go wyeliminować politycznie, a nic takiego się nie stało. Z kolei Piotr Pacewicz jest odmiennego zdania. Uważa, że media zyskały nadmierną władzę. – W Polsce panuje mediokracja. Politycy cieszą się tak słabym zaufaniem społecznym, że uzależnili się od mediów. Większość negocjacji politycznych toczy się w Polsce za ich pośrednictwem. Prominentni politycy właściwie nie wychodzą z telewizji. Rozliczają się przed wyborcami słowami, które wypowiadają z ekranu, zamiast swoimi konkretnymi dokonaniami. To rzecz niespotykana w krajach o rozwiniętej demokracji. W tamtejszych telewizjach informacyjnych wypowiadają się głównie eksperci pomagający odbiorcom zrozumieć świat, a nie politycy – mówi. Kaganiec dla mediów Jacek Żakowski, publicysta tygodnika „Polityka”, jest przekonany, że prawdziwa siła mediów nie objawia się z dnia na dzień: – One budują ludziom obraz świata i system wartości. Na przykład prawicowym mediom udało się narzucić dużej części społeczeństwa taki system wartości, w którym to, że prezes PZU Jaromir Netzel ma aferalną przeszłość, nie decyduje o jego przyszłości. Decydowałoby, gdyby się okazało, że współpracował z SB. Robert Kozyra, prezes Radia Zet, sądzi, że na wzrost znaczenia mediów w Polsce trzeba będzie jeszcze zaczekać: – W porównaniu z zachodnimi mediami my dopiero zaczynamy budować swój wpływ. Nawet na Zachodzie interwencje nie od razu odnosiły zamierzony skutek. Od ujawnienia afery Watergate do ustąpienia Nixona ze stanowiska prezydenta minęło ponad dwa lata. Ta chwila jednak nie nadejdzie, jeśli politycy wprowadzą w życie projekty zaostrzenia prawa prasowego. Jego nowelizacji domaga się Andrzej Lepper, który chciałby, aby nieprawdziwe informacje były prostowane „na pierwszej stronie podwójną czcionką i objętością dwa razy taką jak kłamstwo”. Szybsze zamieszczanie sprostowań chce też wymusić na gazetach wicepremier Roman Giertych. Nakazywałyby to oddzielne sądy rozpatrujące skargi na media w ekspresowym tempie. Redakcje, które nie zamieszczą sprostowania lub dopuszczą się naruszenia dobrego imienia, musiałyby płacić drakońskie kary, w wysokości nawet miliona złotych. Giertych nie ukrywa, że projekt nowelizacji prawa powstał w LPR-ze, po tym jak media opisały nazistowskie sympatie niektórych członków Ligi. Pomysł LPR-u sprowadza się więc do jednego: aby wstrzymać niewygodne publikacje, trzeba nałożyć mediom kaganiec. Gróźb Giertycha media nie potraktowały poważnie. Nie utworzyły wspólnego frontu w obronie wolności słowa. – Reakcja była odpowiednia do pozycji LPR-u w koalicji. Gdyby pod projektem podpisało się PiS, na pewno byłaby silniejsza. Teraz ten projekt nie ma szans powodzenia – bagatelizuje problem Paweł Lisicki. Janina Paradowska nie jest o tym przekonana: – Jarosław Kaczyński uważa, że media wytwarzają chaos, w którym trudno rządzić. Czuje się też wściekle przez nie atakowany. Jej zdaniem, jeśli PiS poczuje się pewniej, może doprowadzić do zaostrzenia prawa prasowego. Nie sądzi jednak, by w tej sprawie media mogły dać politykom odpór, nie ma bowiem projektu prawa prasowego, do którego mogłyby się odnieść. Pogróżki polityków wskazują na jedno: wolność słowa musi mieć solidne zabezpieczenie w prawie. Jeśli tego zabraknie, skuteczność mediów we wciąż budującej się demokracji będzie jeszcze mniejsza. Małgorzata Wyszyńska
Aby przeczytać cały artykuł:
Zapisz się na nasz newsletter i bądź na bieżąco z najświeższymi informacjami ze świata mediów i reklamy. Pressletter