Wydanie: PRESS 11/2006
Kłóćmy się!
I co, puszczamy to mimo uszu? Udajemy, że nic się nie dzieje? Może to jakoś przejdzie? Wielu ludzi wykonujących w Polsce od kilkunastu lat zawód dziennikarza zastanawia się, jaka powinna być reakcja na coraz wyższą falę insynuacji, pomówień, oskarżeń padających już nie tylko z ust polityków rządzącej partii, ale też z ust ich medialnych pomagierów. Jak odpowiedzieć, gdy kolejny raz słyszy się, że jest się reprezentantem saloniku, ubekistanu i diabli wiedzą czego jeszcze? Mam swoje odpowiedzi na te pytania. Nie puszczajmy tego mimo uszu. Nie udawajmy, że nic się nie dzieje. To nie minie, a jeśli się nie przeciwstawimy, przejdzie, niszcząc nasze nazwiska i rujnując naszą reputację. Credo Kurskiego? Podziały w środowisku? Nic nowego. To się zaczęło gdzieś na początku 1992 roku. Widziałem dobrze, bo byłem w okolicach pierwszej linii czegoś, co miało być programem informacyjnym, a za sprawą prawicowych politruków stało się frontem ideologicznym. W siedzibie „Wiadomości” przy placu Powstańców Warszawy pojawił się Jacek Kurski. Wraz z nim grupa ludzi przekonanych, że ci, którzy są w „Wiadomościach”, to komuniści oraz ich ideowi potomkowie z nowego zaciągu. Kto miał czelność podjąć pracę w TVP przed nimi, choćby kilkanaście miesięcy wcześniej, był wrogiem. Wroga należało unicestwić. Jacek Kurski, wtedy asystent szefa Telewizyjnej Agencji Informacyjnej, sporządził, na swoje nieszczęście na kartce papieru, którą zostawił na korytarzu, propozycje dla swego szefa. „Co możemy zrobić?” – brzmiał tytuł, co nasuwało skojarzenie z Leninowskim pytaniem „Co robić?”. Propozycje też były z lewicowego arsenału. Kurski otwarcie bowiem pisał o tym, jak walić w Unię Wolności i Kongres Liberalno-Demokratyczny i jak pomagać naszym, czyli Janowi Olszewskiemu oraz Porozumieniu Centrum. To było jego credo, które usiłowano wypełnić żywą treścią, choćby w czasach lustracyjnej gorączki, kiedy to w siedzibie „Wiadomości” dzień w dzień odbywały się w zamkniętym gronie zaufanych Kurskiego operatywki z rzecznikiem Antoniego Macierewicza (wówczas ministra spraw wewnętrznych). Temat: jak wesprzeć proces lustracyjny i jak walczyć z wrogami lustracji. Zabawne, że odbywały się one w gabinecie szefa Telewizyjnej Agencji – hmmm… – Informacyjnej. Ustawić w narożniku Minęło prawie 15 lat. Dziś ludzie z tamtego zaciągu próbują wyrównać rachunki z tymi, którzy mieli czelność zrobić dziennikarskie kariery. Agnieszka Romaszewska, teraz już dyrektor Romaszewska z TVP, wspomina o wielkim wpływie, jaki mieli na media ludzie pokroju Mieczysława Wachowskiego. Basuje jej kiedyś dziennikarz, a teraz chyba specjalista od spraw czarnego PR (i to nie w sensie metaforycznym) Jacek Łęski. W potwornych czasach wachowszczyzny właśnie oni dostali od Jarosława Kaczyńskiego zrobione na kursie SB zdjęcie człowieka, który miał być Wachowskim. W warunkach panującej wtedy w TVP niewoli zrobili o tym materiał do „Wiadomości”, który – zapewne wskutek nieuwagi agentów Wachowskiego – ukazał się na antenie. Niestety. Następnego ranka okazało się, że to nie Wachowski, ale policjant z Lublina, niejaki Arnold Superczyński. Ponieważ agenci wachowszczyzny trzymali się mocno, tego samego dnia Łęski zrobił materiał o Superczyńskim, który nie był Wachowskim. Potem i Łęski, i Romaszewska pracowali sobie dalej w TVP, choć po takiej kompromitacji powinni się z nią pożegnać. Wybaczą państwo tę przydługą opowieść, ale jest ona tu potrzebna. Dlaczego? Bo Łęski znowu się odezwał, a to, co mówi i jak mówi, jest nie tylko próbką głupoty i nikczemności w postaci krystalicznie czystej. Jest też odwzorowaniem metod, jakimi posługują się PiS-owscy janczarzy wobec wrogów, czyli wszystkich, którzy nie są z ich paczki. Przykład: Łęski zarzuca mi, że udzieliłem wywiadu „Sukcesowi”, którego wydawcą jest pan Jakubas, który w 1996 roku przejął „Życie Warszawy”, instalując tam na naczelnego weryfikatora ze stanu wojennego Artura Howzana. Stałem się więc sojusznikiem pana Howzana. Mógłbym odpowiedzieć, że Łęski pisze tekst do znowu rządowej „Rzeczpospolitej”, którą stworzyli generał Jaruzelski i wydział prasy KC. Głupie by to było nieskończenie, więc tego nie napiszę, bo przecież nie jestem Łęskim. Nie o Łęskiego tu jednak idzie, lecz o całą armię Łęskich – ludzi, którzy w dziennikarstwie nie osiągnęli nic albo osiągnęli bardzo niewiele, muszą więc skopać wszystkich, którzy im tworzą psychiczny dyskomfort, bo ciężką pracą do czegoś doszli. Idzie o Łęskich i Darskich. Otóż ów Józef Darski w tejże „Rzeczpospolitej” był łaskaw powiedzieć, że w mediach prywatnych właściwie wszyscy to agenci albo de facto sprzedajne świnie. Ów Darski jest w zarządzie publicznego (sic!) radia. Łęscy i Darscy próbują walić w tych, których istnienie jest dla nich źródłem frustracji. Tymczasem można było odnieść sukces bez układów. Także będąc pampersem – bo przecież nikt nie zastopował drogi do kariery ze względu na pracę w pampersowskim „Pulsie Dnia” Marcinowi Wronie i Bogdanowi Rymanowskiemu. I to mimo uderzająco szczerej, kawa na ławę złożonej lata temu deklaracji jednego z nich, że „obiektywnego dziennikarstwa uprawiać nie będzie, bo takie nie istnieje”. Skoro zrobili kariery we wstrętnej III RP, w wiadomo komu służących mediach prywatnych, może należy dojść do wniosku, że o owych i innych karierach decydował po prostu – przepraszam – talent? Ale nieudacznicy i frustraci wolą inaczej. Skoro nie można pokonać konkurencji umiejętnościami, trzeba ją opluć i zgnoić, a w rezultacie, jako politycznie niesłuszną, wyeliminować. My z PiS-em, ale oni z PO W tym miejscu warto się przyjrzeć metodom, którymi posługują się janczarzy nowej władzy. Nie są one wyrafinowane, ale stosowane systematycznie i bezwzględnie. Jeśli ktokolwiek jest krytykiem PiS-u, nazywa się go zwolennikiem PO. To całkowity nonsens, ale powód korzystania z tego mechanizmu i jego zamierzony skutek są oczywiste. Ludzie, którzy nie są w stanie poradzić sobie w dziennikarstwie bez wsparcia ulubionej partii, nie mogą zrozumieć, że są jednak tacy, którzy owej pomocy nie potrzebują. Sprowadzając oponentów do roli klakierów, próbują więc stworzyć fałszywą symetrię. Może my trzymamy z PiS-em, ale oni trzymają z PO. Trzymanie z PiS-em przestaje być naganne, jeśli trzymanie z kimkolwiek jest normą. Skoro nasi oponenci trzymają z PO, są takimi samymi jak my propagandzistami. To, że oskarżani o współpracę z PO dziennikarze najczęściej krytykują Platformę ostrzej niż zwolennicy PiS-u, nie ma znaczenia. To jest szkoła Kurskiego. Ciemny lud ma to kupić. Prawda też nie ma znaczenia. Znaczenie ma tylko częstotliwość, z jaką powtarza się bezczelne kłamstwo. Oczywiście powyższa POPiS-owa symetria jest fałszywa także dlatego, że wspieranie władzy ma zawsze inny wymiar etyczny niż jej krytykowanie. Ale dajmy spokój, mówimy o propagandzie, a nie o etyce. Wina przez asocjację Pro-PiS-owscy propagandziści stosują także metodę zwaną w Ameryce „guilt by association”, czyli: wina przez powiązanie z kimś lub z czymś. Jeśli więc Miecugow, Kolenda-Zaleska czy Lis pracowali z Suboticiem, to przez lata ulegali wpływom agenta Wojskowych Służb Informacyjnych, a więc byli manipulowani, w konsekwencji pewnie sami manipulowali. Jeśli zastępczynią pana Suboticia była pani Romaszewska, to znaczy, że miała okazję z bliska przyglądać się temu, jak funkcjonowała agentura. Mamy tu do czynienia z wybiórczą kontaminacją. Kontakt z Suboticiem jednych deprawował, w innych wzmacniał poczucie moralne i wierność standardom. Jeśli agent wpływu Lesław Maleszka był w otoczeniu kogoś, kto zaczynał pracę dziennikarską w Krakowie, to znaczy, że osobowość owego dziennikarza została przez Maleszkę zdeformowana (na co dowodem jest, według Bronisława Wildsteina, fakt, że osoba ta, której nazwiska dzięki swemu miłosierdziu nie podał, uznała lustrację za temat zastępczy – drobiazg, że często się za nią opowiadała). Jeśli jednak w otoczeniu agenta wpływu Maleszki był Bronisław Wildstein, to na całe życie wyprostowało to Wildsteina moralnie i wszczepiło mu przeciwciała uodparniające na choćby ślady podłości. Ów prymitywny sposób myślenia jest odwzorowaniem schematów zaproponowanych przez PiS. Jeśli ktoś jest z „Gazety Wyborczej”, ma korzenie KPP-owskie. Jeśli jednak jest z nami, nie ma znaczenia, że w KPP był jego dziadek, że ojciec wykładał marksizm-leninizm, a stryj był specjalistą od wykańczania patriotów. Są dwie miary. Kto z nami, ten rozgrzeszony. Kto nawet nie przeciw nam, ale nie z nami – ten potępiony, także za przodków. Ponieważ my mamy rację moralną, my gwarantujemy pluralizm i obiektywizm mediów. Bez znaczenia, że stanowiska i programy dostaliśmy od PiS-u. Władza nas wybrała, ponieważ jesteśmy obiektywni. Najlepiej zabezpieczymy obiektywizm i najuważniej będziemy patrzyli władzy na ręce. Dziennikarze i PiS-jonarze Dyskusja o podziałach wśród dziennikarzy zaczęła się już na początku tego roku. W Tok FM powiedziałem wtedy, że potwierdzając oczywiste prawo dziennikarzy do wspierania PiS-u, pytam tylko, ilu z nich już wkrótce dostanie od PiS-u stanowiska, programy i audycje. Odpowiedź przyszła szybko. Lecz z racji wzięcia mediów od władzy jej nominaci nie mają poczucia zażenowania. Przeciwnie. To oni gwarantują pluralizm. Najlepiej wtedy, gdy wezmą wszystko. Pro-PiS-owscy obrońcy mediów nie zadają sobie pytania, a może warto, czy rządząca partia wywierała naciski i kto je wywierał, by Lisa szurnąć. To jest drobiazg. Wiadomo przecież, że gwarancją wolności i pluralizmu jest Bronek. Nie może być inaczej, skoro Bronek jest nasz. Jeśli więc chcą ze stanowiska wywalić Bronka, to wrzeszczymy, że to zamach na media. Jeśli chcą doprowadzić do wywalenia Lisa, siedzimy cicho. Będzie coś więcej do obsadzenia. W tej układance ważne jest, kto jest największym wrogiem. Otóż największymi wrogami nowego PiS-owskiego zaciągu nie są wcale klakierzy SLD i pupilki Roberta Kwiatkowskiego. Są nimi ci, którzy naprawdę dali dowody niezależności. Cieszą się jednak zaufaniem czytelników i widzów. Trzeba w nich uderzać bez pardonu, by tę budowaną przez lata więź zwaną zaufaniem doszczętnie zburzyć. A już najgorszymi wrogami są ci, którzy poglądami nie odbiegają od naszych całkowicie. Bo zagrożeniem nie jest dla nas inna skrajność, lecz ci w środku, którzy spychają nas na margines. Unicestwimy ich, to zajmiemy ich miejsce. Uzyskanie statusu umiarkowanych przez unicestwienie tych, co naprawdę umiarkowani – oto cel. Nie przez przypadek i tu mamy odwzorowanie taktyki PiS-u, który z największą furią naciera na Stefana Niesiołowskiego, Bronisława Komorowskiego i Jana Rokitę. Polskę trzeba podzielić na pół. I dziennikarzy trzeba podzielić na pół. Im słabszy środek, tym cel bliższy. Prawda statystyczna Brutalne dzielenie ludzi i zastosowanie bolszewickiego mechanizmu „kto nie z nami, ten przeciw nam, a więc szmata i sprzedawczyk”, jest niezwykle groźne, bo może w niebezpieczny sposób zredefiniować obiektywizm. Czym on w końcu jest? Pokazaniem wszystkich stanowisk? Świetnie. A jeśli w jakiejś sprawie ktoś ewidentnie kłamie, a ktoś mówi prawdę, to co? Wyciągamy średnią z fałszu i prawdy? Poprzestajemy na stwierdzeniu, że jedni mówią tak, a inni inaczej? Czy jednak stwierdzamy, że to jest kłamstwem, a tamto prawdą? W czasach gdy władza ujawnia ciągoty autorytarne, uderzając w sedno demokracji, czyli w jej ducha, uczciwość nakazuje mówić o tym głośno, oddzielając kłamstwo od prawdy, słowa od intencji i nazywać wszystko po imieniu. Łączy się z tym oczywiste ryzyko. Opowiadając się po stronie wartości, zostajemy zdefiniowani nie jako ich obrońcy, lecz jako sprzymierzeńcy opozycji, a więc propagandziści. Co z tego? Nic. Gdy uczciwi ludzie odsądzani są od czci i wiary, przyzwoity dziennikarz wie, co robić. Wie, co mówić, gdy zawłaszczane jest państwo, gdy praktyka rządzenia ośmiesza werbalne deklaracje, gdy rzeczywistość jest szyderczym komentarzem do przedwyborczych obietnic, gdy dochodzi do ideologizacji państwa, do rozwalania jego polityki zagranicznej, do demolowania wizerunku kraju, do niszczenia ducha kompromisu pod hasłem „większość może wszystko”, gdy aktom skrajnej obłudy towarzyszą deklaracje wyższości moralnej, gdy zasada TKM realizowana jest na skalę w młodej polskiej demokracji nieznaną, gdy media publiczne zostały publiczności ukradzione pod hasłem przywrócenia ich publiczności, gdy, gdy, gdy… Jasne, nie wszystko jest jednoznaczne, nie w każdej sprawie racje są przypisane jednej ze stron. Ale czasem są. Gdy na skutek towarzyszącej tworzeniu solidarnego państwa polityce dzieli się obywateli i tworzy atmosferę, w której większość Polaków ma poczucie klaustrofobii, trzeba stanąć po stronie wartości, bez których nasza praca nie ma najmniejszego sensu. To nie jest proste, szczególnie gdy władza odzyskała już zdecydowaną większość mediów. Nie jest łatwo młodym dziennikarzom, bo rynek pracy dla naprawdę obiektywnych dziennikarzy z dnia na dzień się kurczy. Tym większa odpowiedzialność spoczywa na tych, którzy mocno już stoją na nogach. Milczenia, oportunizmu, układności nie będzie nam można wybaczyć. Robimy od lat to, co robimy, bo ktoś nam wywalczył wolność. Nadchodzi czas spłaty długów. Pogódźmy się? Pogódźmy się – apeluje w „Gazecie Wyborczej” do naszego środowiska Katarzyna Kolenda-Zaleska. Cóż, nie liczyłbym na kompromis z kimś, kto chce mnie zdzielić kijem baseballowym. Lepiej uciekać albo się bić. Nie może być żadnego kompromisu z tymi, którzy próbują nas deprecjonować, nazywając łże-salonem, agentami ubekistanu albo wmawiając ludziom, że byliśmy czy jesteśmy inspirowani przez układ lub jakieś WSI. To byłaby zdrada nas samych. Żadnego kompromisu ze wstrętnymi plwaczami spod znaku TPPR (Towarzystwo PiS-owsko Prorządowych Redaktorów). Kompromis jest jednak możliwy. Z kim? Tu dłuższa odpowiedź. Są dziennikarze, którzy wierzą w projekt pod nazwą IV RP. Ich święte prawo. Ich prawem jest też ów projekt wspierać. Trudno wyobrazić sobie polskie dziennikarstwo bez Piotra Zaremby, Michała Karnowskiego, Cezarego Michalskiego czy Jana Wróbla oraz wielu innych. Bardzo często, nieskończenie częściej niż rok czy dwa lata temu, nie zgadzam się z nimi. Ale chcę ich słuchać i czytać. Wielokrotnie zazdroszczę im błyskotliwych spostrzeżeń i analiz. To nie są czcze argumenty, by pokazać, że jastrząb ma w sobie coś z gołębia. Wystarczy spojrzeć na nominacje do tytułu Dziennikarza Roku nadsyłane przez redakcje, którymi kierowałem lub współkierowałem. Są tam też nazwiska wspomnianych wyżej kolegów. Każdego dnia bronią się oni swym talentem i pracą, a do zawodowego sukcesu nie potrzebują błogosławieństwa czy poparcia jakiejkolwiek partii. Mam nadzieję, że gdy za medialnych rządów SLD krzyczałem, iż wolność słowa jest w Polsce zagrożona, choć trochę przybliżałem moment, gdy ich głos będzie lepiej słyszany. Że ujawniając skandal z Charkowa, razem z innymi starałem się w trudnych czasach ocalić tyle, ile się da. Ocean dzieli ich jednak od media-funkcjonariuszy, którzy stanęli w zwartym ordynku do obrony PiS-u na odcinku radiowo-telewizyjno-agencyjnym. Nie widzę problemu w tym, że ktoś ma wątpliwości co do charakteru rozmów zarejestrowanych na „taśmach prawdy”. Ale nie chcę dogadywać się z tymi, którzy wiadomość o nich nadają ze stuminutowym opóźnieniem, którzy korzystając z dyrektorskich uprawnień, wskakują do radiowego studia, by tłumaczyć gawiedzi, że te kasety to lipa, albo z tymi, którzy basują politykom PiS-u i tłumaczą ujawnienie kaset spiskiem układu, WSI i mediamend z wrażej stacji. Nie chcę też kompromisu z tymi, którzy są pracownikami frontu ideologicznego, bo nie widzę żadnych różnic między nimi a funkcjonariuszami Kwiatkowskiego. Może poza tą, że tamci czasem zdradzali jednak objawy pewnego zawstydzenia. Nie znajdę wspólnego języka z pomstującymi na koleżanki i kolegów, którym coś się udało, lecz oni sami są w stanie funkcjonować jedynie, gdy są sponsorowani przez podatników zmuszonych do płacenia abonamentu radiowo-telewizyjnego. Chciałbym, by oceniali nas odbiorcy. By werdykt należał wyłącznie do czytelników, słuchaczy i widzów. Wystarczy spojrzeć na wyniki oglądalności, by stwierdzić, że nadają oni właś-ciwy sens nie przez siebie wymyślonemu hasłu „nie ma przebacz”. To nie ciemny lud i nie chce na przykład oglądać publicystyki prorządowej. Może radząca sobie coraz skuteczniej z imposybilizmem władza wyda ustawę zakazującą oglądania programów, które się jej nie podobają, i nakazującą oglądanie programów jedynie słusznych. To definitywnie rozwiązałoby problem. Nie wierzę więc w owo „pogódźmy się”. Kłóćmy się, a jakże, i uderzajmy w siebie, ale wyłącznie powyżej pasa. Wspomniani wyżej koledzy, którzy zasłużenie zdobyli autorytet, powinni jednak zadeklarować, że jest im bliżej do nas niż do ordynarnych PiS-owskich propagandzistów, którzy nas opluwają. Tak jak ja szanowanych przeze mnie kolegów zapewniam, że są mi nieskończenie bliżsi niż ludzie z zaciągu czarzasto-kwiatkowskiego, którzy ukradliby media, gdyby w porę im tego nie uniemożliwiono. Tomasz Lis, autor programu „Co z tą Polską?”, członek zarządu Telewizji Polsat ds. programowych
Aby przeczytać cały artykuł:
Zapisz się na nasz newsletter i bądź na bieżąco z najświeższymi informacjami ze świata mediów i reklamy. Pressletter